Krwawe były żniwa śmierci tej jesieni w powiecie starogardzkim. Zgodnie ze starannie przygotowanym centralnym planem eksterminacji ludności polskiej i żydowskiej, a także wszystkich tych, którzy uznani zostali za pasożytów niegodnych by żyć, akcja była prowadzona od samego początku września. Mimo że plan był dokładny i ludność podzielono na cztery grupy, nikt z oprawców nie przejmował się zbytnio, jeśli w samej „robocie” trafiały się niedokładności. Przez więzienie starogardzkie, Basztę Gdańską, a także tymczasowy obóz w Skórczu przewinęli się księża, nauczyciele, Żydzi, inteligenci i robotnicy, chłopi i działacze społeczni, a na miejsce ostatecznej kaźni dotarli także chorzy z Zakładu Psychiatrycznego w pobliskim Kocborowie, nawet chore dzieci; nie zabrakło przy tym również cudzoziemców. Jak konsekwentnie i zaciekle była prowadzona ta planowa akcja, niech świadczy fakt, że po wojnie nie zdołano ustalić, ile osób przeszło przez obóz w Skórczu ani ile z nich zamordowano. Nikt bowiem z cywilnych więźniów nie przeżył; wiadomo tylko, że stan dzienny więźniów wahał się tam w granicach od 50 do 100 osób, a obóz istniał około miesiąca – od trzeciego września do października 1939 r. Zwolniono stamtąd tylko nielicznych byłych żołnierzy polskich, których uznano za jeńców wojennych i potraktowano inaczej niż pozostałych aresztowanych. Śmierć zbierała więc obfite żniwo codziennie, na każdym kroku...
*
Skórcz to małe miasteczko, malowniczo położone na południe od Starogardu. Ponieważ stolica powiatu – Starogard – leży bliżej Gdańska i nie ze wszystkich gmin jest do niego jednakowa odległość, makabryczni organizatorzy śmierci doszli do wniosku, że muszą sobie usprawnić pracę i ułatwić zadanie. Uznali, że w południowej części powiatu potrzebne jest miejsce, w którym można by założyć obóz. Potrzebny był im po to, by Polaków z tej części powiatu skoncentrować bliżej ich miejsc zamieszkania, a także by odciążyć więzienie i Basztę Gdańską w Starogardzie, stale przepełnione więźniami.
Na skraju miasteczka znajdował się tartak. Obszerny plac, kilka mało okazałych budynków – całość wyglądała niezbyt imponująco: ot, zwykły małomiasteczkowy tartak, jakich wiele w całej Polsce.
Oskar Urlich – do czasu hitlerowskiej agresji na Polskę – mieszkał w Wielbrandowie, miejscowości należącej do gminy Skórcz-Wieś. Teraz opuścił jednak swoją wieś. Był dumny, że Rzesza wezwała go do czynu. Nie ukrywał zadowolenia, że władze powiatowe powierzyły mu odpowiedzialne zadanie. Zakomunikowano mu, że w nowej służbie oczekuje się od niego twardej ręki, zdecydowania i bezlitosnego działania. Czując, że nie przekracza to jego możliwości, odpowiedział krótko:
– Jawohl, jestem gotów.
Teraz z przedstawicielami niemieckich władz powiatowych, a także w otoczeniu miejscowych Niemców oglądał tartak w Skórczu.
Miejsce od razu przypadło wszystkim do gustu. Uznali, że trudno będzie znaleźć lepsze. Tuż przy samym tartaku, na terenie nazywanym krótko „Wytwórnia”, wydzielili walący się barak i obszar ziemi nie większy niż jeden hektar.
– Nic lepszego tu nie znajdziemy – tłumaczył jeden z miejscowych Niemców.
– Nie potrzeba – odpowiedział Urlich. – To miejsce jest bardzo dobre. Stacja kolejowa blisko, można więc w razie potrzeby dowozić pociągiem. Tu też krzyżują się drogi z różnych stron powiatu, będzie można łatwo dostarczać ich na miejsce. No, a poza tym fakt, że tu jest ustronnie, poza miastem, też ma znaczenie. Nikt nie będzie wtykał nam niepotrzebnie nosa.
– Ja, ma pan rację – poparł go przedstawiciel starogardzkich władz. – Zresztą tuż obok zaczynają się Bory Tucholskie. To też ma swoje znaczenie. W lesie łatwo się schować...
– Łatwo będzie ich schować – ze śmiechem dorzucił Ulrich.
Tak więc w „Wytwórni” założono tymczasowy obóz odosobnienia. Ogrodzono teren starannie, zrobiono wartownię i kancelarię. O resztę się nie troszczono. Pomieszczenia były tak nędzne, że nawet nie miały podłóg. Nie było też urządzeń sanitarnych. Ale Ulrich, który został komendantem obozu, wcale się tym nie przejął. Z góry wiedział, że ludziom, którzy się tutaj znajdą pod jego „opieką”, niewiele będzie potrzeba.
A ludzie ci bardzo szybko zaczęli przybywać do „Wytwórni”. Byli różni: starsi i całkiem młodzi, mówili piękną polszczyzną i kociewską gwarą. Nosili sutanny, a także mundury wojskowe. Tu traktowano ich jednakowo okrutnie i brutalnie. Wczesnym rankiem pobudka i apel na błotnistym placu. Bicie za każde pozorne przewinienie: krzywy szereg, nie dość dziarska postawa, ruch głową lub ręką. Posiłek nędzny, tak nędzny, że głód po nim wydawał się jeszcze większy niż przedtem. Praca. Wyczerpująca, poniżająca praca w obozie i na terenie miasta. Im bardziej ktoś wyglądał na inteligenta nie przyzwyczajonego do pracy fizycznej, tym cięższe zadania mu przydzielano. Rąbanie drzewa, noszenie ciężarów, sprzątanie brudów, porządkowanie ulic... Znów apel, znów krzyki wachmanów, uderzenia pałką, rozdzielane przez samego komendanta. Długie godziny na chłodzie i na deszczu za byle przewinienie. Mokre ubrania, mokre legowiska bez prycz, wprost na wilgotnym klepisku. Brak wody, brak miejsca do mycia i do załatwiania najelementarniejszych potrzeb... Noce niespokojne, w czasie których każdy krok za ścianą baraku, każde szczeknięcie psa brzmiało jak sygnał przynoszący nieszczęście. Nadzieja wstąpiła w niektórych wtedy, gdy komendant wezwał wszystkich wojskowych. Zwolniono ich z obozu. Oni sami nie dowierzali Niemcom, ale jednak cud zdarzył się naprawdę. Wypuszczono ich stąd, bo byli jeńcami wojennymi. Wszyscy inni żadnym prawom nie podlegali. Bardzo szybko rozwiały się ich nadzieje. Po kilku dniach zmaltretowani, poranieni, wyczerpani wysiłkiem ponad siły i wycieńczeni z głodu już tylko śmierci oczekiwali. A śmierć zabierała ich codziennie. W pobliskim lesie, pod miejscowością Zajączek, wybrali hitlerowcy miejsce, gdzie odwozili przeznaczonych na śmierć. W długich dołach układali ich równo, warstwa na warstwie. Ręce kazali zakładać na tył głowy, potem strzelali w potylice. Ludzie ci byli tak umęczeni, że śmierć witali chyba jak wybawienie od męki. Już niczego nie oczekiwali dobrego na tym świecie. Oprawcy mieli ułatwione zadanie.
*
Do Zielonej Góry, jednej ze starogardzkich wiosek, przyjechali nocą. Zazwyczaj jeździli nocą, jakby za dnia nie mieli odwagi spojrzeć swym ofiarom w oczy. Może też chcieli ukryć swą akcję przed oczami innych ludzi, może chcieli, by aresztowania nocne, tajemnicze, były bardziej groźne, paraliżujące tych, którzy pozostawali jeszcze na wolności...
Psy rozszczekały się po całej wsi głosząc mrożącą krew w żyłach nowinę, że przyjechali groźni, okrutni, nocni goście. Do kogo pojadą? Kogo zabiorą? Nikt na wsi nie spał, tu i ówdzie spoza firanki wychylała się pobladła ze strachu twarz...
Zatrzymali się przed szkołą. Od razu poszli do kierownika. Kiedy im otworzył wystraszony, ale jeszcze z nadzieją, że to nie po niego, od razu dostał w twarz. Od tej chwili już nie miał złudzeń. Dla formalności zapytali:
– Ignacy Paszkowiak?
– Tak – z trudem wyjąkał.
– Komm mit.
Bicie, szarpanie i, choć nie stawiał oporu, brutalnie popychany był do samochodu. A równocześnie rewizja w całym mieszkaniu. Leciały na podłogę latami zbierane drogie przedmioty, rozsypywały się pamiątki, znikało w samochodzie wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Krzyk śmiertelnie przerażonej żony, przejmujący płacz dzieci.
– Panowie, litości. On nikomu nic nie zrobił!
– Znamy was wszystkich. Jesteście bandytami, walczyliście przeciwko Niemcom. Zrobimy ze wszystkimi porządek.
– Nie zabierajcie go...
– Raus.
Samochód szarpie, skacze na wyboistej wiejskiej drodze. Znika w ciemności budynek szkolny, dom od lat kochany, zacierają się kontury wsi. Tylko krzyk żony i płacz dzieci brzmią w uszach wyraźnie i głośno, jakby zabrał je z sobą w tę straszną drogę.
A rano już apel, poszturchiwanie, w szeregu, kawa, smakiem przypominająca smołę, i potem praca do upadłego, poniżająca, traktowana jako kara dla zbrodniarza ...
Ciągle słyszał ten płacz dzieci i krzyk żony. I myślał może wtedy, co z nimi będzie? Czy jeszcze ich zobaczy? Co ze szkołą, z dziećmi, które uczył, kochał i które musiał zostawić... Czy nauczyciel Ignacy Gliński przetrwa, czy zajmie się rodziną, czy starczy mu siły, by myśleć o dzieciach ze wsi, które nie powinny zapomnieć ojczystej mowy?
Ignacy Gliński cudem niemal uniknął aresztowania. Może nasyceni tym, że zabrali kierownika szkoły, może zadowoleni, że nocny połów się udał, bo samochód był pełen nauczycieli, nie zabrali go. Przeżył. Nie zapomniał tej nocy, nie zapomniał kierownika szkoły Paszkowiaka i innych swych kolegów. Opowiedział o ich aresztowaniu po wojnie.
*
Już w Skórczu nauczyciele, których było około sześćdziesięciu, zostali tak storturowani, że zamienili się w pragnące śmierci ludzkie strzępy. Tylko godności swojej nie utracili. Na przesłuchaniach, podczas apeli, przy zaczepkach straży i komendanta Ulricha odpowiadali:
– Urodziliśmy się Polakami i jako Polacy chcemy umierać.
Dziewiętnastego października, po południu, w obozie zaczął się jakiś niezwykły ruch. Na plac zajechały samochody ciężarowe kryte brezentem. Esesmani i gestapowcy konferowali z komendantem Ulrichem. Więźniowie ukradkiem spoglądali na to wszystko, nie wiedząc, czego mogą oczekiwać od groźnych gości. Szybko się wyjaśniło, po co przybyły samochody. Wszystkich nauczycieli straż obozowa spędziła na plac. Kazali im zabrać z sobą rzeczy. Potem Niemcy chodzili przed szeregiem. Osobiste przedmioty kazali położyć przed sobą. Nie krępując się, że właściciele na nich patrzą, grzebali w skromnych zawiniątkach, wybierali wszystko, co było choć trochę wartościowe. Kazali wywracać kieszenie, okradali więźniów bez najmniejszych skrupułów. Kiedy ich ogołocili ze wszystkiego, co tylko mogło przedstawiać jakąś wartość, rozkazali:
– Einsteigen.
Więźniowie biegiem rzucili się do samochodów. W czasie pobytu w obozie nauczyli się już, że każdy rozkaz należy wykonywać szybko, bez wahania, bo w przeciwnym razie otrzyma się nową porcję uderzeń i kopniaków. Po chwili wszyscy już stali stłoczeni pod plandekami. Dopiero tu, szeptem, by nie wywołać bolesnej reakcji Niemców, zaczęli snuć domysły co do swych losów.
– To już koniec – powiedział jeden z nauczycieli. – Wywiozą do lasu, rozstrzelają...
– A ja wam mówię, że nie – sprzeciwił się optymista. – Jakby nas mieli rozstrzelać, to po co by wywozili samochodami? Przecież mogli tu, w lesie pod Zajączkiem, jak tamtych...
– Może zawiozą nas do lasu szpęgawskiego?
Ta nazwa przeraziła wszystkich. Znali już ją, bo w całym powiecie nie było tajemnicą, że w tym właśnie lesie pod Starogardem odbywają się codziennie egzekucje. Nikt tam nie był, bano się Niemców, którzy otaczali teren tajemnicą. Ci, których tam wywieziono ciężarowymi samochodami lub autobusami z zamalowanymi szybami, nie wracali. Ale salwy z tego miejsca, mimo gęstwiny drzew, docierały do uszu ludzkich. Widywano też, jak wracały te samochody, które odwoziły ludzi do lasu szpęgawskiego. Pasażerów tam pozostawiały, przywoziły zaś ich rzeczy: buty, ubrania... Widziano sutanny...
Jazda trwała niezbyt długo. Spod brezentu dostrzegli budynki miejskie, potem ujrzeli czerwony, ceglany mur i usłyszeli okrzyk:
– Aussteigen!
Zeskakiwali na twardy bruk więziennego podwórza i ukradkiem rozglądali się dokoła. Niewiele mogli zobaczyć – otaczały ich więzienne mury. Natychmiast też strażnicy ostro się do nich zabrali. Poszły w ruch pałki, kolby, podkute buty.
– Przeklęci nauczyciele.
– Księża i nauczyciele podburzali naród.
– Zrobimy z wami porządek.
Zasłaniali się rękami, chronili głowy, uchylali się przed razami. Straż gnała ich do wnętrza więzienia. Komendant Fast czuwał jak zwykle, obok niego byli na posterunku najbardziej zajadli Niemcy: Sievert, Drews, Wiechert, Gohar, Kaschubowski. Nawet Kreisleiter Johst pojawił się, by popatrzeć na „buntowników” i wziąć udział w ich przesłuchaniu.
Biały, niezbyt szeroki, długi więzienny korytarz. Przemoczeni i umęczeni ludzie stoją w szeregu. Przed nimi przechadzają się tamci. Patrzą na więźniów z wyrazem wyższości, na ich twarzach maluje się jakaś dzika satysfakcja, oczy błyszczą jak głodnym wilkom, gotowym rzucić się na ofiary. Padają komendy.
– Twarzą do ściany. Oprzeć czoło o ścianę. Odsunąć nogi, jeszcze na metr, tak, ręce założyć z tyłu.
– A ty czego się tak wypinasz? Nie możesz stać inaczej? – Kopniak, uderzenie kolbą, kiedy człowiek pada, jeszcze silniejszy kopniak w żebra. – Wstawać. Pod ścianę.
– Ty, ej ty tam, nie słyszysz? Podejdź bliżej. Czemu tak patrzysz?
Uderzenie w twarz. Krew cieknie z rozciętego policzka. Jeszcze raz pięść spada na twarz, rozcina wargę. Elastyczna, kąśliwa pałka gumowa wżera się w ciało zostawiając krwawą pręgę.
– Jak to oni mówili w obozie? – Komendant Fast znów był podchmielony. Jego przyjaciele też zionęli wódką.
– Odwrócić się. Wszyscy, szybciej.
Więźniowie teraz stoją plecami do ściany. Tamci chodzą przed nimi, są coraz bardziej rozjuszeni. Pijani już nie tylko od wódki, ale od krwi, rozgrzani znęcaniem się nad bezbronnymi ludźmi.
– Ręce przed siebie. Dalej, na całą długość. No, ty tam, nie słyszysz? – pałka spada na wyciągnięte ramiona. Parzy żywym ogniem, przed oczyma czerwone płaty. Wytrzymać, jeszcze wytrzymać, nie krzyknąć, nie okazać słabości, nie dać im satysfakcji...
– Przysiad, wolno, jeszcze wolniej. Nie opuszczać rąk. Niżej, niżej, wstać, jeszcze przysiad. Ej tam, siadać ci się zachciało. – Człowiek, który upadł, nie może wstać mimo kopania i bicia. Koledzy mu pomagają. – No, razem, ręce przed siebie, przysiad. Nie wstawać. Teraz będziecie powtarzać. Tylko równo: Wir sind als Polen geboren und wollen als Polen sterben. – Równo, jeszcze raz. Teraz po polsku: „Urodziliśmy się Polakami i jako Polacy chcemy umierać...”
– Gut. Ułatwimy wam to. Powstań. Teraz do cel. Schnell! Rein!
Padali na podłogę, na prycze, opierali się o ściany. Świat wirował im w oczach. Niektórzy nic już nie czuli, nie byli zdolni płakać ani wypowiedzieć słowa. Ale ludzkie potrzeby są silniejsze od fizycznego bólu. Od kilku godzin nie mogli ich załatwić. Ktoś zaczął bić pięściami w żelazne drzwi.
– Otworzyć, wypuśćcie. Muszę się załatwić.
Czekali długo. Potem zjawili się strażnicy. Byli rozwścieczeni, że więźniowie robią hałas. Znów bili, kopali. Wreszcie jeden z nich wstawił do celi naczynie kloaczne. Ale jeszcze nie opuszczał celi. Razem z kompanami czekał. Gdy zobaczył, że więźniowie krępują się, popędził ich:
– No, na co czekacie? Chcieliście, to róbcie. Załatwiajcie się. Który pierwszy? Ty wołałeś? Jazda.
Zmusił więźnia do załatwienia się. Innych też. A wtedy, z sadystycznym śmiechem, wyszedł na środek celi.
– No co, myślicie, że tu ktoś będzie po was sprzątał?
Nauczyciele patrzyli przerażeni nie rozumiejąc, czego od nich jeszcze chce oprawca. Niemiec zaś, nie przestając się uśmiechać, ryknął:
– Napaskudziliście? Teraz to wyliżecie. Prędzej. Ty – złapał pierwszego z brzegu nauczyciela. – Schylaj się. Wsadzaj łeb do środka. Wylizuj, coś narobił. Brzydzisz się? Nie chcesz? Ja ci pokażę.
Opierającego się rozpaczliwie człowieka zgiął w pół i zanurzył mu głowę w naczyniu. Potem drugiemu. Pozostali Niemcy bawili się świetnie. Pomagali, popychali więźniów, kopali opierających się...
*
Stało się to następnego dnia. Ranek minął, a do cel nie przyniesiono nauczycielom żadnego posiłku. Nie mieli siły rozmawiać między sobą, byli zmaltretowani do granic wytrzymałości. W szarym świetle dnia widzieli nawzajem swoje pokrwawione twarze, poszarpane ubrania, poranione ciała.
Z różnych stron dochodziły okrzyki strażników i trzaskanie drzwiami.
– Raus. Wychodzić. Prędzej, wy bydlaki!
Wychodzili wolno na korytarz. Już nie mieli sił, by spełniać rozkazy biegiem. Wiedzieli, że tym razem nic im nie pomoże.
Na dziedzińcu stały już trzy samochody ciężarowe. Prowadzono więźniów do nich. Znów wsiadali na platformy nakryte brezentowymi płachtami. Ci, którzy mieli jeszcze trochę sił, pomagali słabszym, podsadzali ich, podtrzymywali. Strażnicy upychali więźniów kolbami, żeby jak najwięcej się zmieściło. Potem podnosili tylne klapy wozów i siłą je dopychali, by się zamknęły. Największy kłopot mieli z grupą wsiadającą do ostatniego samochodu. Ponad dwudziestu nauczycieli nie mogło się wcisnąć pod budę. Nie pomagały uderzenia kolbami i wściekłe krzyki. Wreszcie padł rozkaz:
– Klękać, ciaśniej, jeszcze bliżej siebie.
Ostatni szereg uklęknął. Ludzie trzymali się burt wozu, by nie powypadać. Mimo wszystko jeszcze jeden z nich nie mógł się zmieścić. Był to inspektor szkolny ze Starogardu. Stał bezsilny zasłaniając się przed uderzeniami i bezskutecznie usiłował wsiąść. Nie miał o co się zaczepić.
– Panie Odyja – powiedział ktoś z nauczycieli. – Niech pan poda rękę, pomogę wejść.
Inspektor posłuchał, ale nie pomogło. Zawisł w powietrzu, bo nie miał na czym oprzeć stopy. Wówczas Niemcy zamknęli klapę wozu, jeden zaś ze strażników rzucił kawał sznura.
– Przywiążcie go, żeby nie wyleciał.
Inspektora Odyję przywiązano do dachu samochodu. Po chwili kolumna ruszyła. Samochody wyjechały z bramy więzienia i skierowały się do centrum miasta. Przejechały przez niewielki, czysty ryneczek obok ratusza z jednej strony, a restauracji z drugiej i potoczyły się w dół stromą uliczką. Wyjechały na szeroką, piękną szosę wiodącą do Gdańska, Tczewa i Malborka. Nie ujechały daleko. Kiedy miasto zniknęło za pagórkiem, skręciły w lewo. Wąską drogą między drzewami jechały przez jakiś czas, potem stanęły. Wówczas więźniowie usłyszeli rozkaz.
– Aussteigen.
Ujrzeli las dookoła i szare niebo nad głowami. Liście spadały z drzew i lepiły się do butów, krople dżdżu kapały z ciemnych gałęzi. Przed nimi kręciła się grupka Niemców. Ten i ów rozpoznał Drewsa, Sieverta i innych jeszcze sprzed wojny znanych Niemców, jak z bronią w rękach stali nieco z boku. A dalej, przed nimi widniały doły głębokie, znaczące się świeżą ziemią, ciemniejącą na tle zgniłej zieleni krzaków. Ruszyli naprzód poganiani przez strażników. Milczeli. Nie bronili się. Nie rozpaczali. Może niejeden modlił się po cichu, może żegnali w duchu najbliższych i dzieci kociewskie, które uczyli polskiej mowy...
*
Tego dnia zdarzył się cud. Samochody wróciły do Starogardu nie puste. W jednym z nich znajdowała się niewielka grupka nauczycieli. Nikt nie wiedział, czemu wrócili, co ich uratowało od śmierci. Był to jedyny chyba przypadek darowania życia skazańcom.
*
– Nie mogę... Już dalej nie mogę...
– Tato, chcemy do domu...
– Cicho, nie można...
– Paweł... Mówię ci, to nie ma sensu. Jak mamy zginąć, to lepiej w domu razem ze swoimi...
– Nie powinnaś tak mówić. Dzieci...
– Wszystko jedno. Wracajmy. Paweł, ja cię proszę...
Noc była jasna, ciepła. Mimo to jednak marzli, a ubrania nasiąkały wilgocią. Mgła od pobliskich łąk ciągnęła nisko, ziemia była wilgotna...
Siedzieli umęczeni na skraju lasu, znużeni do granic wytrzymałości. Dzieci przytuliły się do matki, jakby jej bliskość dodawała im odwagi. Staruszka-teściowa trzymała się nieco z boku. Nie odzywała się, tylko bezgłośnie poruszała ustami, jakby szeptała modlitwę. A wokół nich ta ciepła, zdawało się, przyjazna noc dudniła głosami groźnymi, przerażającymi. Horyzont od zachodu i południa czerwienił się pulsującą łuną, jak podziemne grzmoty słychać było dudnienie artylerii. Nawet z pozornie spokojnej kopuły nieba dolatywało pomrukiwanie, które wróżyło śmierć.
Paweł Diamont widział wyraźnie całą swoją rodzinę. Nogi obolałe od wędrówki wyciągnął przed siebie, plecy oparł o pień drzewa i patrzył w milczeniu na pochylone głowy dzieci, żonę obejmującą je za ramiona, teściową skurczoną nieco na uboczu. Wiedział, że są jeszcze bardziej zmęczeni niż on. Nie mogli już dłużej iść przed siebie. Nie mogli dźwigać tobołków, walizek i plecaków, które ciążyły, jakby były wyładowane kamieniami. Nie mieli sił, by padać do rowów i chować się pod krzakami, gdy na niebie zaczynał narastać wywołujący paraliż strachu ryk zbliżających się samolotów. Otaczał ich ogień wojny. Diamont rozumiał, że wojna zagrodziła drogę jemu i jego rodzinie. Nie mieli dokąd iść dalej. Za nimi pozostał dom w Starogardzie, pozostało wszystko, co kochali, znajomi ludzie, sprzęty, do których przywykli, ulice, które znali.
Teraz żona mówiła: „Wracajmy”. Łatwo jej mówić. Inaczej przecież mówiła przed dwoma dniami. Wówczas było: „Uciekajmy”.
Kiedy wojna wisiała w powietrzu, starogardzcy Żydzi z niepokojem patrzyli w stronę zachodu. Wieści dochodzące z Niemiec napawały ich lękiem. Niektórzy nie wierzyli, kiedy uciekinierzy stamtąd opowiadali o rabowaniu sklepów, napadach bojówek, obozach koncentracyjnych, bezkarnym strzelaniu do Żydów. Jednak wieści się potwierdziły. Plan Hitlera był realizowany.
– „Więc co będzie, jeżeli Niemcy przyjdą tutaj?”
I znów były rozważania: „Przyjdą czy nie przyjdą? Kto silniejszy? Czy Polska ulegnie tak, jak Czechosłowacja? Czy czołgi niemieckie są z dykty?”
Jednak rozsądek zwyciężał. Nawet ci, którzy ufali, że wojna w ostatecznym rachunku zakończy się klęską hitlerowców, musieli brać pod uwagę fakt, że Starogard leży blisko granicy z Niemcami. Krótki skok, atak od strony Chojnic i Niemcy mogą być tutaj, a wówczas, co będzie?
Więc jednak uciekać. Choćby na jakiś czas. Przeczekać burzę, potem będzie, co los przyniesie. Tak postanowił Bombel z matką i synami, tak zdecydował Diamont z żoną, teściową i dwojgiem dzieci.
I oto teraz, w krótkim czasie po wybuchu wojny, siedzieli w przydrożnym rowie wyczerpani, załamani, niezdolni do dalszej wędrówki. W pobliżu inni uciekinierzy także wypoczywali. Niektóre kobiety płakały, dzieci umęczone zasypiały niemal na stojąco...
– A czy wiesz, co z nami zrobią, jeśli przyjdą do Starogardu? – zapytał cicho Diamont. Żona nie podnosząc głowy odparła:
– A może to wszystko jest przesadzone? Może oni karzą tych, co im się sprzeciwiają. Co mogą mieć do nas? Jak będziemy spokojnie pracować i posłusznie robić, co każą, to czego mogą chcieć?
– Hitler nienawidzi Żydów...
– Przecież wszystkich nie wymorduje. Musi mieć pretekst. Jak mu nie damy pretekstu, to nas zostawi w spokoju...
– Dzieci, pamiętaj o dzieciach...
Mocniej przycisnęła do siebie bezwładne kukiełki.
– Właśnie. Gdzie mamy się z nimi tułać, dokąd pójdziemy? Paweł, ja ciebie proszę, wracajmy. Co ma być, niech będzie...
Z trudem dźwignął się z miejsca. Zarzucił na plecy ciężki tobołek, do ręki wziął walizkę. Rozbudzone dzieci nie chciały się ruszyć.
– No chodźcie, chodźcie – łagodnie mówiła matka. – Wracamy do domu. Tam się wyśpicie, wygodnie, w łóżkach...
– Chodźmy.
Paweł Diamont ruszył przodem. Za nim poszła żona prowadząc dzieci, na końcu poczłapała stara teściowa.
*
Kiedy ten i ów zaczął ze strachem opowiadać o incydentach w mieście – różnie przyjmowano te opowieści.
– Bili mnie. Wołali: „Icek, kładź się w rynsztoku... Srul, zdejmij czapkę”. A zanim człowiek zdjął, już bili i kopali...
– Po co chodzić po ulicach i włazić im w oczy? Trzeba siedzieć w domu...
– Oni teraz silni, trzeba ich unikać.
– Poszukają nas sami...
– Jest wojna. Jak się skończy, to oni się uspokoją. Będą nas potrzebowali. Skąd wezmą takich kupców albo rzemieślników?
– Chyba świat nie pozwoli nas skrzywdzić? Są nasi w Ameryce. Anglii, Francji... Niemcy się nie odważą...
Pocieszali się, by zagłuszyć coraz bardziej opanowujący ich lęk. Chcieli wierzyć, że przetrwają, że jeśli nawet jednego czy drugiego Niemcy pobiją albo zamkną w więzieniu, to przecież wszystkich nie zlikwidują...
Tymczasem w mieście narastał terror. Bojówki młodych Niemców bezkarnie biły ludzi na ulicach, nierzadko rozlegały się strzały. Prześladowali Polaków. Gdy dostrzegli Żyda, z zajadłością rzucali się na niego. Początkowo tylko bili, gonili szyderstwami. Potem pojawili się w domach. Zabierali co cenniejsze rzeczy, pozostawiali po sobie płacz skatowanych ludzi.
Przed bożnicą szczególnie często hitlerowcy „polowali” na Żydów. Pewnego dnia szło ich kilku. Cała ulica należała do nich. Byli podpici, ryczeli na całe gardło:
Denn wir fahren, denn wir fahren.
denn wir fahren gegen England.
Nagle dostrzegli niewysoką postać. Szarzało już, więc w pierwszej chwili nie zorientowali się, kto idzie ulicą. Człowiek zaś, słysząc pieśń w języku niemieckim, skulił się, zdawać się mogło, że chce być jak najmniej widoczny, chętnie by włożył czapkę niewidkę. Przyspieszył kroku, już niemal biegł, kiedy któryś z Niemców, widocznie mniej pijany lub może znający przechodnia, dostrzegł go.
– Ej, Kameraden. Patrzcie, kto tam idzie.
– Gdzie, tamten?
– Jude.
– Zatrzymać go.
– Halt, halt, verfluchte Jude!
Strzał zagrzmiał nad głowami, huk przetoczył się między kamieniczkami. Żyd stanął w miejscu. Głowę wtulił w ramiona, rozdygotane ręce przycisnął do boków. Kiedy tamci zbliżyli się, szybko zdjął czapkę. Zanim go o coś zapytali, już dostał kilka razy w twarz i głowę.
– Uciekałeś?
– Nie. Idę do domu...
– Patrzcie go, ta żydowska świnia ma jeszcze dom.
– Czemu się nie zatrzymałeś, jak wołaliśmy?
– Panowie, ja zaraz stanąłem. Nic nie zrobiłem... – pochlipywał płaczliwie, drżał ze strachu. Tamci bawili się tym jego strachem.
– Patrzcie, jak się trzęsie, zaraz w portki narobi.
– Już śmierdzi.
– Po co taki śmierdziel zatruwa powietrze.
Ktoś go popchnął, ktoś kopnął, Żyd upadł na bruk. Rękami zasłaniał głowę, by ochronić ją przed kopniakami. Prowodyr nagle odsunął kamratów.
– Dajcie mu spokój. Widzicie, że ledwo żyje.
– Ależ Hans, coś ty, litujesz się nad taką świnią żydowską?
– Puśćmy go, ma dosyć. – Nim tamci zdążyli mu przeszkodzić, popchnął butem pobitego i zawołał: – No, uciekaj. Prędzej, na co czekasz?
Żyd leżał przez moment, jakby nie dowierzając własnym uszom. Nagle zerwał się z bruku. Zapominając o pobiciu porwał się i ruszył biegiem na oślep, przed siebie.
– Hans! – krzyknął któryś z młodych Niemców. Ale ten odsunął go ręką. Z kieszeni wyjął pistolet. Koledzy zrozumieli. Usunęli się, by nie przeszkadzać. Hans zaś wyciągnął rękę z bronią przed siebie. Mierzył spokojnie, starannie, jak na strzelnicy. Potem nacisnął spust. Strzał klasnął i zaraz ucichł w kanionie wąskiej uliczki. Biegnący człowiek nagle, na moment, przystanął, potem zachwiał się tak, jakby nogą zawadził o uliczny brukowiec. Ręce wyrzucił przed siebie chcąc nimi zasłonić się przed czymś strasznym, co nagle go ogarnęło. Krzyknął raz, ostro, przejmująco, a potem padł na bruk twarzą, ciężko jak bezwładny worek wypełniony piaskiem.
– Brawo Hans. To jest strzał.
Niemcy podbiegli do leżącego. Żył jeszcze, choć głosu nie mógł już wydobyć z krtani. Dobili go kilkoma strzałami, bo każdy chciał się popisać bronią. A kiedy martwe ciało przestało drgać na bruku, wówczas któryś zafrasował się:
– Co z nim zrobimy?
– Niech leży, będzie postrachem dla innych, żeby się nie szwendali.
– Nie może tak leżeć trup na ulicy.
– Dajcie go tu.
Ulica była rozkopana. Kostki bruku i płyty z chodnika leżały wzdłuż remontowanej jezdni, nieregularne kupki ziemi i piasku znaczyły miejsca wykopów. Nogami, żeby nie brudzić rąk, zepchnęli go do niewielkiego wykopu. Potem nagarnęli ziemi i przyrzucili kostkami kamienia.
– Niech tu leży – powiedział Hans. – Będą ludzie po nim deptać.
– Chodźmy się napić – zaproponował inny. – Rzygać mi się chce po tym.
– Miękki jesteś – powiedział z drwiną w głosie Hans ruszając w stronę restauracji.
*
Na cmentarzu ewangelickim rozstrzelano grupę Żydów. Koło bożnicy zastrzelono także kilku. Paru zamęczono i zabito w więzieniu i Baszcie. Jednak ciągle jeszcze byli. Żyli w mieście przygnieceni strachem, niepewni dnia ani godziny, poukrywani, pozbawieni najpotrzebniejszych rzeczy, a jednak jeszcze istnieli. Nie było ich w Starogardzie wielu. Przed wojną cała ludność żydowska w tym mieście liczyła około stu osób. Teraz już paru zabito. Co zrobić z resztą?
Pytanie padło na ratuszu. Członkowie władz miejskich, gestapo i Volksgerichtu obradowali nad tym, jak postąpić z Żydami. Właściwie nie musieli się zastanawiać, co z nimi zrobić, tylko jak to zrobić. Wszak już na początku, w pierwszych dniach września, gdy układali listy i dzielili ludność Starogardu i powiatu na cztery kategorie, Żydzi znaleźli się w tej czwartej. W nagłówku tej listy było napisane: zu liquidieren. Krótko, jasno, precyzyjnie.
Od tamtej narady minął przeszło miesiąc. Można było robić bilans wstępny. Kreisleiter Johst był zadowolony. Akcja przeciwko Polakom przebiegała prawidłowo, samochody do lasu szpęgawskiego kursowały często. Także w Kocborowie pomyślnie rozpoczęto akcję zaplanowaną w stosunku do psychicznie chorych, którzy tam przebywali. Przed paroma dniami zlikwidowani zostali księża, te „czarne diabły”, jak ich z nienawiścią nazywał. Nauczyciele znajdowali się jeszcze w Skórczu, ale już wydał rozkaz, aby ich przewieźć do starogardzkiego więzienia, a potem dalej... Jutro, pojutrze, będzie po wszystkim...
– Ale co z Żydami?
– Zagarnąć do więzienia, a stamtąd do lasu – podsunął Drews.
– Więzienie i Baszta pełne – odparł Kreisleiter. – Jutro przyjdą tam nauczyciele. Pełne ręce roboty.
– To poczekać parę dni.
– Nie wolno dłużej czekać. I tak dość długo zwlekaliśmy z rozwiązaniem kwestii żydowskiej na naszym terenie. Nie chcecie chyba panowie, by Gauleiter posądził nas o brak inicjatywy i gorliwości w tej sprawie?
Wówczas to leutnant von Grabowski podsunął pomysł. Prosty, ale dość ciekawy.
– Będą mogli się pomodlić do swojego żydowskiego Boga – zażartował Sievert. Odpowiedzieli mu śmiechem.
*
Starogardzcy Żydzi niemal nie opuszczali domów. Wychodzili tylko wówczas, gdy naprawdę musieli: zameldować się w magistracie, wykonać jakiś rozkaz władz niemieckich. Nie próbowali niczego kupować. Sklepy od Polaków już przejęli Niemcy wywłaszczając właścicieli. A Niemcy na widok Żyda pluli, złościli się, że śmią kalać próg ich sklepu. Niczego nie chcieli sprzedać i dobrze, jeśli nie dołożyli paru szturchańców. Więc Żydzi prosili o przysługi sąsiadów, ludzi życzliwych, Polaków, którzy choć sami w niewiele lepszej sytuacji, jednak mogli jeszcze coś niecoś załatwić, zdobyć, kupić. I tylko czasem o wczesnym zmroku, gdy jeszcze nie nadeszła godzina policyjna, ten i ów wychodził chyłkiem z domu. Pod samym murem przemykali się rozglądając się trwożliwie. Znikali w którejś klatce schodowej. Potem były pełne strachu słowa, domysły, nadzieje wymieniane z bliskimi, którzy w takiej samej znaleźli się sytuacji. Płakali nierzadko, wielu załamywało się – nie wierzyło, że przetrwają.
Kiedy przyszło to wezwanie, nie wszyscy zrozumieli, co się za tym kryje, jeszcze wierzyli w prawa. W nagłówku widniała data: 19 września 1939 roku. Wzywa się do stawienia o godzinie 19.00 w magistracie wraz z całą rodziną celem omówienia spraw związanych z zasłanianiem okien...
– Jakie okna, co za okna, o co im chodzi? – denerwowały się żony.
– Verdunkelung – próbowali wyjaśniać mężowie. – Wojna ciągle trwa, samoloty latają. Trzeba zaciemniać.
– Przecież o tym wiemy i zaciemniamy...
– Pewnie nie wszyscy, chcą nas pouczyć, może postraszą...
– To o tej godzinie nas trzeba wzywać?
Chwytali się resztek złudnej nadziei.
– A ja mówię, że to dobry znak – tłumaczyli tym, którzy mieli wątpliwości. – Oni się boją samolotów. Więc znaczy samoloty angielskie i francuskie latają. Nie wszystko jeszcze przegrane...
– To bardzo dziwne wezwanie...
– Iść jednak trzeba...
Poszli wszyscy. Wszyscy starogardzcy Żydzi dostali te same wezwania do magistratu. Byli mocno tym zaniepokojeni, jednak nie mieli odwagi nie posłuchać. Wiedzieli, że na nic się to nie zda, a o ucieczce nikt nie myślał.
Magistrat o tej porze był już niemal całkowicie pusty. Urzędnicy dawno poszli do domów, w pokojach wygaszono światła. To jeszcze większym niepokojem napełniło ludzi zbierających się w przestronnym holu. Nawet niektóre kobiety zaczynały popłakiwać. Szeptem snuto domysły, jaki jest prawdziwy cel tej zbiórki. Ktoś bąknął, że chyba ich wywiozą do Stutthofu, który już zyskał sobie sławę jako obóz koncentracyjny. Nikt jednak głośno nie miał odwagi się odezwać, a tym bardziej zapytać. Niemcy zaś czekający aż wszyscy się zbiorą, nie zachęcali nikogo do rozmowy. Ich brunatne i czarne mundury napełniały wszystkich strachem i złymi przeczuciami. A jeszcze kiedy brutalnie uciszono którąś kobietę, nazbyt głośno płączącą, gdy któryś z mężczyzn został pobity nie wiadomo dlaczego – zebranych ogarnęła apatia i rezygnacja.
Kiedy już wszyscy zebrali się w magistracie, padł rozkaz:
– Wychodzić. Szybciej, porządnie, trójkami, wychodzić.
Płacz kobiet wzmógł się, a któryś z odważniejszych mężczyzn zapytał:
– Dokąd? Gdzie nas prowadzicie?
– Nie bójcie się – z dziwnym uśmiechem odpowiedział leutnant Grabowski.
– Będziecie mogli się pomodlić – roześmiał się Drews. – Idziemy do bożnicy, tam więcej miejsca niż tutaj, pomieścicie się wszyscy.
Poprowadzono ich pustymi ulicami, wystraszonych, niepewnych, co przygotowali dla nich Niemcy na ten wieczór. Nie szli długo. Starogard w ogóle nie jest wielkim miastem, więc i do synagogi było blisko. Zanim tam doszli, już zauważyli, że przed budynkiem kręcą się jacyś ludzie. Ich świątynia była otoczona przez Niemców. Ale nikt nie miał czasu na domysły i pytania. Wszystko zaczęło się nagle, z taką siłą i bezwzględnością, że zaskoczeni Żydzi nie mogli wydobyć okrzyków przerażenia. Niemcy rzucili się na przyprowadzonych ludzi. W ruch poszły pałki, kolby, buty, pięści. Zakotłowało się. Jakaś kobieta krzyknęła, dziecko przeraźliwie zapłakało. Przekleństwa Niemców, głuche odgłosy uderzeń, jęki i płacz wypełniały cichą dotychczas uliczkę.
– Rein! Do środka! Schnell, schnell, verfluchte judische Schweine!
– Boże ratuj nas!
– Na pomoc!
– Litości!
Krzyki brzmiały coraz rozpaczliwiej. Ale nie było możliwości ratowania się, ciosy spadały ze wszystkich stron. Bito na ślepo, byle mocniej. Kto mógł, wbiegał do synagogi, ale tu także czekali oprawcy, którzy z miejsca rzucali się na swe ofiary i kontynuowali to, co ich koledzy rozpoczęli jeszcze na dworze. Zapewne któryś z mężczyzn, doprowadzony do rozpaczy lub z bólu i strachu ogarnięty szałem, stawił opór – może oddał cios oprawcy, może niezbyt prędko wchodził do bożnicy, a może po prostu rzucił się na Niemca. Dość, że w pewnym momencie rozległ się strzał. Zaraz po nim następny. Krzyki zamarły ludziom na ustach, nawet Niemcy na moment przycichli, ale wnet na nowo rozpoczęli koncert przekleństw, jakby widok krwi rannych i pomordowanych szczególnie ich podniecił. Kiedy już wszyscy stłoczyli się w synagodze, Niemcy, jakby zmęczeni, zaprzestali bicia. Lecz spokój nie trwał długo. Oto zawarczały motory i ulicę skąpo oświetliły przyćmione światła samochodowych reflektorów. Wozy zatrzymały się.
Mężowie starali się w tłoku nie zgubić swoich bliskich. Żony trzymały dzieci blisko siebie.
– Co będzie, powiedz?... pytania żon zostawały bez odpowiedzi. Mężowie nie umieli ich pocieszyć, nic nie umieli powiedzieć. Płakali tylko, gdy patrzyli na szeroko otwarte, pełne śmiertelnego przerażenia oczy dzieci.
Siostry Lange tuliły się do siebie. Starsza starała się wytrzeć siostrze z policzka krew, która ciekła z rany po uderzeniu. Bomblowa płakała głośno, jak płaczka na żydowskim pogrzebie, jej zaś synowie z zaciętymi minami patrzyli w stronę drzwi, gdzie widać było mundury Niemców.
Warkot samochodów na moment uciszył lamenty. Zaraz jednak rozpacz ogarnęła wszystkich ze zdwojoną siłą. Od drzwi bowiem dolatywały ostre gardłowe krzyki Niemców:
– Raus, schneller! Einsteigen!
Popychani ludzie wychodzili z bożnicy. Kto stawiał opór, ten był bity, aż padał, a jego towarzysze niedoli musieli go ładować na samochód. Wpychano tam ludzi nie troszcząc się, czy jest dość miejsca, czy przy okazji ktoś złamie rękę czy nogę. Kolby pomagały w tym upychaniu.
– Co z nami będzie? – pytanie to brzmiało coraz bardziej rozpaczliwie.
Inni jeszcze uspokajali:
– Cicho, co pomoże nam krzyk...
– Gdzie my jedziemy? Co z nami zrobią?
– Bóg jeden wie...
– Nie, tu żaden Bóg nie pomoże.
– Nie rozpaczajcie, nie trzeba, nie trzeba – to Kaufmannowa, choć także zbita i półżywa, jednak starała się dodać innym otuchy...
A wozy już jechały ciemnymi ulicami, trzęsły, podskakiwały na wybojach. Domy, widoczne spod brezentowej budy, oddalały się, znikały kontury miasta otulonego mrokiem...
Potem był las. Pachnący wilgocią, szumiący obojętnie pod wysokim ciemnym niebem. I były krzyki, nieznośne, poniżające, świdrujące uszy, krzyki, które brzmiały do ostatniej chwili. Zagłuszył je huk strzałów, który wypełnił mózg na wieczność całą...
*
SS-obersturmführer Braunschweig wstał, przybrał służbową postawę i uważnie słuchał. Esesman meldował:
– Wszystko gotowe do akcji.
– Gut, zaczynamy – powiedział krótko Braunschweig. Włożył czapkę, zaciągnął mocniej pas, pomacał kaburę z pistoletem i ruszył do wyjścia. Kiedy znalazł się na długim, szpitalnym korytarzu, gospodarskim okiem zlustrował oddział. Lekarze stali nieco na uboczu. Uważniej spojrzał na personel polski. Nie był rad, że są jeszcze w zakładzie, ale wiedział, że są potrzebni. Niemiecki personel lekarski i pielęgniarski był zbyt szczupły. Zresztą nieważne. Jak przyjdzie czas, to i z tymi zrobi się porządek, na razie są potrzebni...
– Wyprowadzać – krzyknął.
Pielęgniarz Jan Aberg podszedł do drzwi. Otworzył je energicznie i powiedział:
– Wychodzić.
Chorzy patrzyli na niego nie rozumiejąc, o co chodzi. Jedni uśmiechali się, inni mieli twarze zaniepokojone, inni byli całkowicie obojętni. Ale posłuchali wszyscy. Byli to ludzie chorzy, ale zdający sobie sprawę z tego, co się wokół nich dzieje, w większości nadający się do wyleczenia. Wiedzieli, że nie posłuchać rozkazu pielęgniarza lub esesmana to śmierć. Pamiętali tamte zwłoki leżące długo na progu pokoju. Straszne, zakrwawione, z przestrzeloną piersią. Tłuste zielonkawe muchy krążące wokół martwej głowy człowieka, który wiele lat spędził w Kocborowie. Co jakiś czas próbował uciekać. Chwytano go, wracał. Żył tu, pracował, był spokojny i użyteczny. Zabito go z zimną krwią, bez litości. Poprzedniego dnia wraz z kolegami próbował uciec. Kiedy go przyłapano na próbie przebicia dziury w suficie, uśmiechnął się i powiedział:
– Trudno, nie udało się.
Nazajutrz zginął, a ciało leżało długo, by budzić strach i ostrzegać, iż każda próba ucieczki z zakładu tak będzie karana. Toteż chorzy słuchali od tej pory nowych gospodarzy. Bezbronni, często niedokładnie zdający sobie sprawę ze swego postępowania, ze zdziwieniem przyjmowali bicie i okrutne traktowanie. Nigdy tak ich tu nie traktowano, więc czemu teraz?
Wychodzili posłusznie z pokojów, ustawiali się w szeregach, jak im kazano. Nie mogli tylko zrozumieć, dlaczego, mimo posłuszeństwa, ci ludzie ich biją, popychają, dlaczego przeklinają brutalnie. Nawet pielęgniarze, do których przecież przywykli, byli dziś inni, bardziej surowi, jakby tamci, w mundurach, tak na nich wpłynęli.
Pielęgniarz Fryc Siebert wyprowadził ostatnich chorych. Stali teraz wszyscy czekając na dalsze rozkazy.
– Pójdziecie pracować – oświadczył Braunschweig głośno. Aberg, który kiedyś nazywał się Abramowski, tłumaczył jego słowa na polski. – Musicie być pożyteczni, nie będziemy was tu karmić i leczyć za darmo.
Nie bardzo go rozumieli, bo nigdy nie zastanawiali się nad tym. Ale Braunschweig, jego przełożeni, a także niemieccy lekarze już dawno przeprowadzili rzetelną, kupiecką kalkulację. Dziennie na jednego pensjonariusza Zakładu dla Psychicznie Chorych trzeba wydać 3 marki 50 fenigów.
Kocborowo to wielki zakład. Pierwszego września było tu 2100 chorych. A więc tylko na ich utrzymanie trzeba wydać dziennie 7350 marek. A jak liczyć koszty lekarzy i pielęgniarzy? Nie chodzi o same marki, ale przecież jest wojna, personel medyczny jest potrzebny na froncie i w szpitalach, nie tu, dla tych nikomu niepotrzebnych darmozjadów...
Jeżeli dziennie jest to ponad siedem tysięcy marek, więc rocznie mamy już miliony. A przecież zakład istnieje całe lata, więc i tych milionów trzeba wydać bardzo dużo. Czy warto? Na kogo? Na ludzi niepotrzebnych, chorych, niezdolnych ani do walki, ani do pracy, ani w ogóle do niczego...
– Więc jaki stąd wniosek?
Przed czystymi budynkami, na starannie wymiecionych przez chorych uliczkach wielkiego kompleksu Zakładu dla Psychicznie Chorych w Kocborowie, stały autobusy z zamalowanymi na czarno szybami. Chorzy, w karnym szeregu, spokojni i posłuszni, pomaszerowali do magazynów.
– To nie moje ubranie.
– Te buty są za ciasne, moje były inne. Dajcie mi moje.
– Was, was? Czego oni chcą? – esesman pyta i już wznosi kolbę do ciosu. Pielęgniarz wyjaśnia, że chorzy otrzymują pozamieniane ubrania. Więc tamten śmieje się:
– Czy to nie wszystko jedno? Niech wkładają i będą zadowoleni, na długo im to niepotrzebne.
Przy okazji bije najbliższego chorego. Ten przewraca się, na czworakach umyka w bok, gubiąc za ciasne buty. Nikt już więcej nie protestuje. Potem pobierają kilofy i łopaty. Jeszcze niektórzy dowcipkują, inni jakoś nieporadnie obchodzą się z tym sprzętem, któryś udaje, że ma karabin i prezentuje broń. Ale nie ma czasu na wygłupy i żarty.
– Einsteigen!
Chorzy bez protestów wsiadają. Są przekonani, że jadą do pracy. Wielu cieszy się, że monotonię zamkniętego zakładu zamienią na świeże powietrze, ruch i pracę. Przez zamalowane okna niewiele widać. Ale orientują się, że samochody z Kocborowa jadą w stronę Starogardu. Tym bardziej się z tego cieszą, bo radzi są zobaczyć miasto, którego dawno nie widzieli. Przed samym miastem samochody skręcają, wjeżdżają na szosę gdańską.
– Dokąd nas wiozą? To nie do Starogardu?
– Pewnie na wieś, na wykopki. Będą pieczone ziemniaki...
Niedługo trwa jazda szosą. Las otacza samochody. Skręcają w lewo, zaczyna silnie trząść i kołysać. Nagle samochody stają, cichną motory.
– Aussteigen. Raus!
Teraz już nikt nie jest traktowany jak chory. Nawet pielęgniarze – Siebert i Aberg, stali się brutalni i bezwzględni. Dlaczego?
Chorzy wysiadają, jeszcze cieszą się lasem, jeszcze nic nie rozumieją. Tymczasem z głębi polany wysuwają się inni Niemcy. Razem ze szpitalną eskortą popędzają chorych, prowadzą dalej, na skraj, gdzie już zawczasu wybrali miejsce.
– Tu macie kopać.
Niemiec pokazuje zaznaczony na leśnym poszyciu podłużny czworobok.
– Szybko. Głęboko dwa metry. Ruszajcie się.
Łopaty zagłębiają się w miękki grunt. Gdzie korzenie drzew i krzaków utrudniają pracę, tam kilofy pomagają usunąć przeszkody. Praca posuwa się raźno. A w samochodach pozostało kilku ludzi. Jeden z Niemców zagląda do środka, patrzy na nich ze złością i pyta pielęgniarza:
– A to co za lesery?
– Ledwo się ruszają, sami z trudem chodzą...
– Więc czego się z nimi bawicie?
Aberg uśmiechnął się. Siebert zaś sięgnął do torby i wyjął strzykawkę. Napełnił igłę płynem.
– Będą posłuszni jak baranki. Pomożemy im dojść na miejsce.
– Morfina? – domyśla się Niemiec, a Aberg potwierdza skinieniem głowy.
Ci chorzy byli zbyt słabi lub starzy, by ich zatrudnić przy kopaniu. Inni nawet się dziwili, dlaczego takich też zabiera się do pracy. Ale pomogli im wsiąść do samochodów. Teraz zapomnieli o nich. Ci zaś, przytomni, tylko bardzo słabi i schorowani, z coraz większym niepokojem patrzyli na pielęgniarzy.
– Co z nami chcecie zrobić? – zapytał jeden.
– Nie bójcie się, to na uspokojenie.
Zastrzyki z morfiny zostały zrobione sprawnie. Chorzy, którzy już pod wpływem niepokoju zaczynali zachowywać się nienormalnie, teraz zrobili się cisi. Gdy pielęgniarze ich wyprowadzili – nic niemal nie wiedzących i nic nie czujących – tam, na skraju polany, doły już były wykopane. Padły pierwsze salwy i pierwsze strzały w tył czaszki. Kilofy i łopaty leżały na ziemi już niepotrzebne tym, którzy je tu przywieźli. Ci ostatni potulnie i bez prostestu dawali się podprowadzać aż na sam skraj dołów. Niczego nie rozumieli i dobrze im było umierać z tą błogosławioną nieświadomością...
*
Plan „oszczędności” został wykonany. Nie stało się to tak szybko, jakby tego sobie życzyli jego autorzy. Akcja eutanazji na Kociewiu trwała aż do 1943 roku i zatoczyła olbrzymi krąg. Bez litości, z zimnym wyrachowaniem wymordowani zostali chorzy z Kocborowa, potem z innych zakładów psychiatrycznych w tej części kraju. Znalazło się w tym planie także miejsce na szczególnie okrutną likwidację dzieci chorych psychicznie. Ale to nieco wybiega poza ramy tych wspomnień, które przecież mówią o samym początku okupacji i o morderstwach w lesie szpęgawskim. Do tego lasu pojechały pierwsze partie bezbronnych chorych z kocborowskiego Zakładu dla Psychicznie Chorych. Był to zaledwie pierwszy etap planu eutanazji. Trwał niezbyt długo: od września 1939 roku do stycznia 1940. I tylko w tym czasie strzałami, trującymi zastrzykami, biciem i torturami zamordowano blisko tysiąc siedmiuset chorych z Kocborowa. Leżą w lesie szpęgawskim...