Caitlin szła piaszczystym wybrzeżem, trzymając Scarlet za rękę, wzdłuż rozbijających się o brzeg oceanicznych fal. Linia brzegowa była opustoszała, ponura i ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Ciemne, szare wody oceanu zlewały się na horyzoncie z ciemnymi chmurami, odwzorowując nastrój, w jakim Caitlin właśnie była. Jak zwykle w jej życiu, kiedy wszystko zaczęło układać się idealnie, ni stąd ni zowąd wydarzenia przyjęły zły obrót.
Przypuszczalnie powinna być zadowolona. Przecież Scarlet ożyła. Tylko to tak naprawdę miało znaczenie. I była wdzięczna ponad wszelkie, możliwe do opisania, wyobrażenie. Uścisnęła rękę dziewczynki mocniej, obawiając się wypuścić ją choćby na chwilę.
Nie mogła dojść do siebie po traumie, jaką jeszcze niedawno przeżyła, po oświadczeniu Aidena o jakiejś okrutnej stracie, którą miała ponieść w przyszłości, a do tego jeszcze tych wieściach o Serze. Caleb wykazał się okropnym wyczuciem czasu, choć jednocześnie Caitlin doceniała to, że nie ukrył przed nią tego faktu. Przynajmniej tym razem udało się jej rozsądnie trzymać język za zębami i dać sobie chwilę na ochłonięcie. Była dumna z siebie, iż nie powiedziała czegoś, czego mogłaby później żałować, ani nie zrobiła czegoś pochopnie, nie obwiniła Caleba za całą tę sytuację.
Teraz, kiedy była daleko od niego, kiedy wdychała słone, oceaniczne powietrze, spacerując razem ze Scarlet, nareszcie zaczęło układać się wszystko w jej głowie. Zaczynała uświadamiać sobie, że to nie była wina Caleba, że o nic nie mogła go obwiniać. Owszem, to, że Sera uparcie wtrącała się do ich życia było aż nadto denerwujące. I owszem, zaniepokoiło ją to, że Sera przyrzekła rozbić ich związek. Naturalnie, żadna panna młoda nie chciałaby usłyszeć takich wiadomości na dzień przed ślubem.
Ale jednocześnie Caleb należał już do niej. Przynajmniej Caitlin odnosiła takie wrażenie. Nosiła jego pierścień i bez względu na to, czy ceremonia odbyła się, czy też nie, głęboko w sercu czuła, że ich dusze były już ze sobą związane. Jakby nie było, trzymała w dłoni rękę Scarlet, rękę ich wspólnego dziecka. Jakiego innego dowodu mogłaby chcieć bardziej?
Jej bose stopy zanurzały się w piasku. Idąc tak, zaczęła zdawać sobie sprawę, że powinna zignorować wszelkie niesnaski między nią a Calebem. To Sera tak naprawdę była temu winna. Jeśli już, to powinna być wdzięczna Calebowi za ustawiczne odpieranie umizgów Sery, za to, że był z nią szczery.
Co ważniejsze, Caitlin uświadomiła sobie, że nie miała się czego obawiać: nie istniał żaden sposób, w jaki Sera mogłaby ich rozdzielić. Caleb kochał ją, Caitlin. I ona to czuła. I nic – ani nikt – nie był w stanie jej tego zabrać. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej słabła jej złość wobec Sery. Uzmysłowiła sobie, że Sera była jedynie bezsilną, żałosną istotą, zagubioną kobietą, która nie potrafiła poradzić sobie z własnym życiem.
Caitlin skierowała myśli ku Scarlet. Spojrzała na nią i zdziwiła się, jak spokojna i zadowolona się jej wydała. Skakała po piasku, spoglądając co rusz na morze, i goniła morskie ptaki, biegając wzdłuż brzegu. Czuła łączącą je więź. Była do głębi poruszona myślą, że Scarlet należała do niej. Była jej córką. Jej prawdziwą córką. Teraz, kiedy już wiedziała, że była jej matką, czuła za nią jeszcze większą odpowiedzialność. By pokierować nią, nauczyć, kim jest i co znaczy nie być przedstawicielem ludzkiej rasy. Caitlin przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy dowiedziała się, że ona sama nie jest człowiekiem; przeżyła duży szok.
- Mamusiu? – spytała nagle Scarlet, kopiąc muszelkę. – Co to jest wampir?
Caitlin przeszył dreszcz. Intuicja Scarlet była zdumiewająca. Nie mogła uwierzyć, z jaką łatwością odczytała jej myśli.
- Cóż – zaczęła Caitlin, próbując wymyślić, w jaki sposób wytłumaczyć to dziecku, jakich słów użyć. – Wampir to bardzo wyjątkowa osoba, która posiada wyjątkowe talenty i zdolności. Która w szczególny sposób się odżywia, i która może żyć bardzo, bardzo długo.
Scarlet zmarszczyła brwi.
- Dłużej niż inni ludzie?
- O, tak – powiedziała Caitlin. – O wiele dłużej.
- Czy ja taka właśnie jestem? – spytała. – Jestem wampirem?
Caitlin spojrzała na wpatrującą się w nią błyszczącymi oczyma Scarlet i wiedziała, że musiała być teraz całkowicie z nią szczera. Dzieci tego właśnie wymagały.
- Tak, kochanie, jesteś. I w twoim przypadku jest to coś wspaniałego.
- Ty też? I tatuś?
- Tak – powiedziała. – Wszyscy jesteśmy. Cała nasza rodzina.
- Czy to oznacza, że będziemy długo żyć? Razem?
Caitlin zatrzymała się, uklękła i spojrzała jej w oczy.
- Mam nadzieję, że tak – powiedziała.
Scarlet zmarszczyła brwi.
- Słyszałam, że wampiry są przerażające. Czy to znaczy, że ja jestem przerażająca?
Caitlin uśmiechnęła się.
- Nie, kochanie. Wcale nie jesteś przerażająca. Jesteś idealna. Tylko niektóre wampiry są przerażające. Inne są bardzo miłe. Nawet milsze od niektórych ludzi.
- Czy ja do nich należę? – spytała Scarlet.
- Tak. Nigdy nie krzywdzimy ludzi. Zjadamy zwierzęta, tak samo jak ludzie.
Scarlet wydała się na chwilę nieco uspokojona.
- Kiedy zaatakowały mnie te wilki – zaczęła – czułam, jak mnie gryzły. Czułam ich zęby w mojej szyi. I wtedy wszystko zgasło. Byłam pewna, że umarłam. Czułam, że mam umrzeć. Ale nie umarłam. Nie rozumiem. Czy to znaczy, że już nigdy nie będę mogła umrzeć?
Scarlet spojrzała na nią wytężonym wzrokiem i Caitlin zauważyła, jak rozpaczliwie chciała poznać prawdę.
Caitlin odchrząknęła i spojrzała jej w oczy.
- Jesteś taka jak twoja mamusia i tatuś, a to oznacza, że nie możesz umrzeć. Nie tak, jak ludzie.
Scarlet spuściła wzrok na piasek, potem spojrzała na wodę, jakby zastanawiała się, jak zareagować. W końcu spojrzała z powrotem na Caitlin.
- Zawsze wiedziałam, że jestem inna. Czasami słyszę różne rzeczy. Nie tak, jak normalni ludzie. Jakby… Słyszę myśli innych ludzi. Twoje czasami też. Kiedy się postaram. Spojrzała na Caitlin. – Czy to normalne?
Caitlin uśmiechnęła się do niej, odgarniając włosy z twarzy.
- To normalne. Masz tylko wyjątkowy talent. I możesz mieć ich więcej, tylko jeszcze o tym nie wiemy. Ale to nie znaczy, że jesteś dziwna. Po prostu jesteś wyjątkowa. Taka jak my.
- Jak my wszyscy – odezwał się czyjś głos.
Caitlin obróciła się na pięcie na dźwięk dziwnego, męskiego głosu dobiegającego z bliska, wprost spoza niej. Natychmiast też osłoniła Scarlet. Nie mogła zrozumieć, jak ktoś był w stanie podkraść się niepostrzeżenie, zwłaszcza tu, pośrodku całkowitego pustkowia.
To znaczy do chwili, kiedy ujrzała wpatrującą się w nią twarz. I szczęka jej niemal opadła.
Oto stał przed nią, zaledwie krok dalej, Blake.
*
Caitlin patrzyła na niego oniemiała z wrażenia. Blake wyglądał dokładnie tak samo, jak ostatni raz, kiedy go widziała: wciąż miał idealne rysy twarzy, przydługie, falujące, brązowe włosy i ogromne, zielone oczy oraz to dalekie, nieobecne spojrzenie, niczym udręczony samotnik.
Blake. To był naprawdę on. Pomyślała o swoim śnie z poprzedniej nocy. Czy było w tym coś więcej niż tylko zbieg okoliczności? Czy odwiedził ją we śnie? Tak całkiem sam na tej odludnej plaży, dlaczego musiał to być akurat on? I dlaczego akurat teraz, kiedy właśnie analizowała swe uczucia do Caleba, kiedy przygotowywała się do dnia swojego ślubu?
Wpatrywał się w nią, a w kąciku ust pojawił się niewielki uśmiech.
- Witaj, Caitlin – powiedział swoim łagodnym głosem.
Scarlet stała między nimi i Caitlin wyczuła jej ciekawość, kiedy tak obserwowała ich na zmianę, próbując cokolwiek zrozumieć.
- Witaj, Blake – powiedziała beznamiętnie.
Caitlin nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła, że wewnątrz cała się trzęsła, że targały nią tysiące sprzecznych emocji. Chciała mu podziękować za uratowanie życia, przeprosić za wszystko, przez co z jej winy musiał przejść; poczuła nawet potrzebę przeproszenia go za to, że wychodziła za Caleba.
Ale najbardziej pragnęła, by przestał wpatrywać się w nią w ten sposób, tak intensywnie, że nie była w stanie odwrócić wzroku, nie mogła pomyśleć o niczym innym. Wróciła myślami do ich pierwszego spotkania na Pollepel, do dnia, kiedy razem pełnili wartę na podtopionych murach na rzece. Z jednej strony, miała wrażenie, że minęły całe wieki; z drugiej zaś, czuła, jakby to było wczoraj.
Musiała na siłę otrząsnąć się z tego, przypomnieć sobie, że była teraz z Calebem. Że Blake należał do odległej przeszłości. Na tym polegał cały kłopot ze związkami wampirów i nieśmiertelnością: nic nigdy nie pozostawało kwestią przeszłości. Osoby i związki powracały zawsze do punktu wyjścia, wciąż na nowo, nieważne kiedy i gdzie akurat byłeś. Nic nigdy nie umierało. Przenigdy.
- Jutro jest twój ślub − oznajmił beznamiętnie.
Nie była całkiem pewna, jak zareagować. Była jednocześnie podenerwowana i miała poczucie winy.
- Cieszę się twoim szczęściem – dodał.
- Dziękuję – powiedziała, starając się zachować spokój.
- Mamusiu, kto to? – spytała Scarlet, szarpiąc ją za spodnie i wskazując Blake’a.
Caitlin nie była pewna, co odpowiedzieć.
Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, Blake spuścił wzrok i uśmiechnął się do niej. Podszedł do linii brzegu, zebrał garść małych kamieni i skinął na Scarlet. Natychmiast do niego podeszła.
Wyciągnął dłoń i wręczył jej kilka.
- Zobacz – powiedział.
Skinęła głową i przyjrzała się kamykom.
- Wybierz takie, które są gładkie. Jak ten – powiedział, wybrawszy jeden ze swej dłoni i położywszy go na jej ręce.
- Potem rzuć je w ten sposób, z ukosa.
Blake wziął zamach i rzucił kamień w fale. Kamyk odbił się od powierzchni wody kilka razy, a Scarlet zapiszczała z zachwytu.
Spróbowała zrobić, to co on, ale nie wyszło jej. Poprawił jej chwyt.
- Musisz tylko musnąć wodę. Nie wrzucaj go w dół do wody. Spróbuj rzucić z ukosa.
Scarlet spróbowała drugi raz i trzeci, i wciąż jej nie wychodziło. Jednak za czwartym razem udało jej się rzucić tak, że kamyk podskoczył raz. Krzyknęła z zachwytu.
- Mamo, mamo! Zobacz, co zrobiłam! Kamyk podskoczył na wodzie!
Caitlin uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy Scarlet rzuciła się zbierać kamyki, ile tylko dała radę, i próbowała puszczać kaczki.
Blake stał obok i obserwował ją z uśmiechem na twarzy. Po chwili wrócił wolnym krokiem do Caitlin.
- Tęsknisz za mną? – zapytał cicho. Dostrzegła smutek i przejęcie w jego oczach. Widziała, że bardzo za nią tęsknił.
Zagłębiła się w uczucia i uświadomiła sobie, że gdzieś głęboko w świadomości rzeczywiście za nim tęskniła. Rzeczywiście myślała, od czasu do czasu, o wspólnie spędzonych dniach, jakkolwiek mocno starałaby się odepchnąć te myśli od siebie.
Jednocześnie kochała przecież Caleba. Nie tylko częściowo, tak jak Blake’a. Całą sobą. Może i rozmyślała od czasu do czasu o Blake’u, lecz nie usychała za nim z tęsknoty. Nie czuła, aby był jej potrzebny on, ani ktokolwiek inny, by poczuć pełnię szczęścia, by wypełnić jakąkolwiek pustkę. Czuła się całkowicie spełniona razem z Calebem. Wspomnienie Blake’a może i tliło się w jej przeszłości, lecz zdała sobie sprawę, że było to normalne. W ten sposób, według niej, każdy, kto cokolwiek znaczył w czyimś życiu, pozostawiał w nim jakiś ślad po sobie. Nie znaczyło to jednak, że nadal była mu oddana. Nie oznaczało to też, że zdradzała Caleba. W końcu zaczynała uświadamiać sobie, że oni obaj mogli istnieć jednocześnie w jej świadomości; gdyby kiedyś zdecydowała się wyrzucić jakieś myśli o Blake’u, a one nie chciałyby dać jej spokoju, nie oznaczało to, że robiła coś złego. Lub że nadal była z nim związana.
Zdawała sobie za to sprawę z tego, że nawet gdyby nie potrafiła zapanować nad swymi najgłębszymi, doświadczanymi w nieświadomości uczuciami i myślami, miała ogromną kontrolę nad świadomymi myślami, wyborami, działaniami i własnymi słowami. Była odpowiedzialna za to, by przestać świadomie myśleć o Blake’u, by pozwolić jakimkolwiek, związanym z nim myślom przepłynąć obok bez ich roztrząsania, by zamiast tego skupić się na Calebie. Była odpowiedzialna również za to, by ostrożnie dobierać słowa, by jasno zwracać się do Blake’a, by między nimi nie było żadnego nieporozumienia.
- To co wtedy zaszło między nami, było piękne – powiedziała. – Nie chcę cię zasmucać. Ale musisz zrozumieć, dla dobra nas obojga, że już się skończyło. Minęło i już nigdy nie wróci. Jeśli zaczniemy szukać na nowo, niczego nie znajdziemy. Musimy pozwolić, by odeszło. Ty musisz pozwolić. Kocham teraz Caleba. Jestem z nim związana. I nic nigdy tego nie zmieni.
Blake przyglądał się jej przez długą chwilę. Widziała, że wysłuchał jej uważnie, że starał się z tym pogodzić. W końcu skinął powoli głową, po czym odwrócił się i spojrzał na ocean.
- Mamusiu, patrz! – krzyknęła Scarlet. – Mój kamyk podskoczył cztery razy!
Caitlin zauważyła smutny uśmiech obserwującego Scarlet Blake’a. Odwróciła się i sama na nią spojrzała.
Scarlet podniosła kamień, by Caitlin również spróbowała swych sił. Podeszła do niej, chwyciła kamyk i rzuciła, wróciwszy myślami do swego dzieciństwa, do puszczania kaczek razem z Samem gdzieś na jeziorze na północy stanu.
Kamień podskoczył kilka razy i Scarlet krzyknęła z radości. Caitlin odwróciła się przepełniona dumą, chcąc zobaczyć wyraz twarzy Blake’a. Lecz ku jej zaskoczeniu, jego już nie było.
Zniknął.
Caitlin obróciła się i spojrzała na niebo. Słońce w końcu przedostało się przez chmury, oświetlając wszystko dokoła tysiącem odcieni barw. W oddali z trudem dostrzegła samotną postać, wymachującą ogromnymi skrzydłami i lecącą desperacko w stronę świetlistego horyzontu. I kiedy tak stała i go obserwowała, coś jej mówiło, że był to ostatni raz, kiedy widziała Blake’a.