W dużym garnku topimy masło, dodajemy pokrojoną w kostkę cebulę i prażymy do zeszklenia. Dodajemy trzy starte na tarce buraki oraz jeden pokrojony pomidor. Dolewamy rosołu wołowego i dodajemy octu, cukru i pieprzu do smaku. Zupa powinna być jednocześnie cierpka i słodka. Należy ją doprowadzić do wrzenia, a potem przez godzinę gotować na wolnym ogniu. Barszcz podajemy gorący z odrobiną kwaśnej śmietany i pokrojonym koperkiem.
Następnego dnia rano w dwóch oddzielnych biurach na przeciwległych krańcach Moskwy miały miejsce dwie nieprzyjemne sceny. W kwaterze głównej SWR w Jasieniewie pierwszy zastępca dyrektora generalnego Iwan Dimitriewicz Je-gorow czytał raport FSB z prowadzonych poprzedniego wieczoru obserwacji. Wodniste światło sączyło się przez wielkie okna, wychodzące na okalający budynek ciemny sosnowy lasek. Aleksiej Ziuganow, podlegający Wani malutki szef kontrwywiadu, stał przed jego biurkiem, bo nie pozwolono mu usiąść. Jego przyjaciele, czy może tylko matka, mówili do tego jadowitego karła: „Liosza”, ale nie dzisiaj.
Jegorow miał sześćdziesiąt pięć lat i był generałem z szerokimi kompetencjami. Na jego wielkiej łysej czaszce tylko nad uszami rosły dwie kępki siwych włosów. Szeroko rozstawione brązowe oczy, grube wargi, wielkie bary i brzuch oraz umięśnione ręce sprawiały, że wyglądał na cyrkowego siłacza. Nosił doskonale skrojoną ciemną marynarkę od Augusta Caraceniego z Mediolanu, a do niej ponury granatowy krawat. Lśniące czarne buty od Edwarda Greena z Londynu dostarczono mu pocztą dyplomatyczną.
Na początku kariery Jegorow niczym się nie wyróżniał. Kilka nijakich pobytów w Azji przekonało go, że nie przepada za działaniami w terenie. Po powrocie do Moskwy osiągnął prawdziwe
mistrzostwo w realizacji krwawej polityki czystek. Piął się po szczeblach kariery, pracując najpierw w planowaniu, potem w administracji i na koniec w nowo utworzonym inspektoracie generalnym. Wyróżnił się w 1991 roku przy przekształcaniu KGB w SWR. Wybrał też właściwą stronę w czasie nieudanego zamachu stanu Władimira Kriuczkowa przeciwko Michaiłowi Gorbaczowowi, a w 1999 zainteresował się nim flegmatyczny przewodniczący rządu Federacji Rosyjskiej, jasnowłosy skorpion z wodnistymi oczami, czyli Władimir Władimirowicz Putin. W następnym roku nie było już na Kremlu Jelcyna i zastąpił go Putin, a Wania zaczął czekać na telefon, bo wiedział, że do niego zadzwonią.
„Chcę mieć nad wszystkim pieczę”, powiedział mu Putin w czasie szybkiej, pięciominutowej rozmowy w eleganckim gabinecie, gdzie wypolerowane drewno ścian odbijało się upiornie w oczach prezydenta. Obaj doskonale wiedzieli, o co mu chodzi, i Wania wrócił do Jasieniewa najpierw jako trzeci zastępca dyrektora generalnego, następnie awansował na drugiego i dopiero rok temu mógł się przenieść do gabinetu pierwszego zastępcy, vis-a-vis biura dyrektora, od którego oddzielał go tylko wyścielony dywanem hol.
Przed marcowymi wyborami wystąpiły pewne niepokoje, dziennikarze i partie opozycyjne zaczęły szaleć jak nigdy dotąd. SWR zajęła się paroma dysydentami, działała dyskretnie w punktach do głosowania i dostarczała informacji na temat wybranych opozycjonistów. Współpracujący z nią oligarcha miał założyć własną partię, by odebrać część głosów opozycji i wprowadzić nowe podziały.
Wówczas Wania sam podjął olbrzymie ryzyko - położył wszystko na jednej szali - doradził mianowicie, aby winę za demonstracje, które doprowadziły do wyborów, Putin zwalił na obce, zwłaszcza amerykańskie władze. Kandydatowi bardzo spodobała się ta sugestia i bez mrugnięcia okiem zaczął myśleć o powrocie Rosji na światową scenę. Klepnął też Wanię po plecach, może dlatego, że ich kariery w wywiadzie były podobne i obaj osiągnęli tak mało za granicą, a może dlatego, że jeden informator rozpoznał kumpla. Niezależnie od wszystkiego Putin go lubił i Jegorow wiedział, że w końcu dostanie nagrodę. Był już blisko szczytu. Miał też czas oraz odpowiednie środki, by piąć się wyżej. I tego też pragnął.
Jednak opiekun jadowitych węży musi bardzo uważać, by któryś go w końcu nie ugryzł. Współczesny Kreml to były garnitury, krawaty, rzecznicy prasowi, uśmiechy w czasie międzynarodowych spotkań, ale ktoś, kto mógł obserwować to miejsce dostatecznie długo, wiedział, że niewiele się tam zmieniło od czasów Stalina. Przyjaźń? Lojalność? Opieka? Wystarczył jeden fałszywy krok, dyplomatyczna lub operacyjna porażka czy - w najgorszym wypadku - coś, co zdenerwowało prezydenta, a wtedy, czort wazmi!, nie można się już było uratować. Wania potrząsnął głową. Ta cała awantura z Nashem. Tylko tego mu teraz trzeba!
- Gorzej nie można było chyba przeprowadzić tej akcji -wściekał się, choć zwykle odgrywał przed podwładnymi subtelniejszą dramę. - To jasne, że ten amerykański skurwiel spotkał się ze swoim informatorem. Jak mogliście go wypuścić na całych dwanaście godzin? I przede wszystkim, co robiły służby informacyjne z tego rejonu?
- Wygląda na to, że szukały Czeczenów, którzy handlują narkotykami. Bóg jeden wie, czym zajmuje się teraz FSB - odparł Ziuganow. - Poza tym ten rejon to cholerne bagno.
- A co z tym wypadkiem samochodowym?
- Sprawa nie jest jasna. Podobno nasi ludzie myśleli, że przyszpilili Czeczena i że ma broń, ale osobiście w to wątpię. Może podnieciła ich sama pogoń.
- Kołchoźnicy zrobiliby to lepiej! Zadbam o to, by dyrektor przekazał tę informację prezydentowi w czasie najbliższego poniedziałkowego spotkania. Nie możemy dopuścić, by na ulicach Moskwy zabijano obcych dyplomatów, nawet jeśli spotykają się ze zdrajcami - warknął Jegorow. - Jak coś takiego się powtórzy, FBI zabierze się do naszych agentów w Georgetown.
- Przekażę tę informację swoim podwładnym, panie generale.
Zespoły obserwacyjne na pewno zrozumieją, o co mi chodzi, zwłaszcza jeśli wspomnę też o katordze.
Jegorow spojrzał obojętnie na szefa kontrwywiadu, odnotowując jednak, że ten z prawdziwą przyjemnością użył popularnego za carów określenia zamiast słowa: „gułag”. Boże!
Aleksiej Ziuganow był mały, miał ciemną cerę, płaską jak patelnia twarz i odstające uszy. Obrazu kagiebisty z Łubianki dopełniały zęby jak kołki i uśmieszek, który nie znikał z jego twarzy. A jednak ten złośliwy karzeł był skrupulatny i miał też inne zalety.
- Możemy skarżyć się na FSB, ale mówię ci, ten Nash spotyka się z kimś ważnym. A ci idioci przegapili świetną okazję. - Jegorow rzucił raport na blat. - Domyślasz się, jakie będziesz miał teraz zadanie? - Zrobił przerwę. - Musisz. Ustalić. Kto. To. Taki. - Po każdym słowie stukał grubym wskazującym palcem w drewniany blat. - Chcę mieć głowę tego zdrajcy na swoim biurku.
- Zajmę się tym w pierwszej kolejności - powiedział Ziuganow, doskonale wiedząc, że bez dalszych informacji, nowych wiadomości od kreta z CIA i zespołów obserwacyjnych będą musieli zaczekać. W tym czasie będzie mógł zacząć jakieś śledztwo i przesłuchać parę osób, ot tak, byle coś robić.
Jegorow raz jeszcze spojrzał na bezużyteczny raport. Jedynym potwierdzonym w nim faktem była tożsamość Nathaniela Nasha przy wejściu na teren ambasady. Poza tym nic pewnego. Kierowca jednego z samochodów, którego zdjęcie z opatrzonym okiem dołączono do raportu, jakby mogło to usprawiedliwić incydent w uliczce, też zidentyfikował Amerykanina, podobnie jak milicjant przy bramce.
Mogą być z tego zaszczyty albo niezły gips, pomyślał Jegorow. Wielkie zwycięstwo wywiadu i kompromitacja Amerykanów albo całkowite fiasko, które do tego stopnia rozjuszy jego napędzanego testosteronem patrona z Kremla, że zakończy on jego karierę. A jeśli prezydent bardzo się rozgniewa, to może wylądować w kolonii karnej numer siedem w Siegieży, w celi obok Chodorkowskiego.
Jegorow nie mógł przestać o tym myśleć, dlatego już wcześniej zażądał litiernowo dieła, czyli teczki operacyjnej Nasha, gdzie przeczytał: „Młody, aktywny, zdyscyplinowany, dobrze mówi po rosyjsku. Pilnuje się, jeśli idzie o kobiety i alkohol. Żadnych narkotyków. Sumiennie wywiązuje się z obowiązków w sekcji ekonomicznej ambasady, co stanowi jedynie przykrywkę dla jego działalności”. Jegorow chrząknął. Młokos! Spojrzał jeszcze na szefa kontrwywiadu.
Ziuganow poczuł nagle, że musi wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu. Pierwszy zastępca dyrektora generalnego może nie jest zbyt dobrym wywiadowcą, ale za to znanym biurokratą z politycznymi ambicjami. Trzeba na niego uważać.
- Panie generale, żeby wyśledzić naszego zdrajcę, musimy się skupić na tym amerykańskim szpiegu. Niech pracują nad nim trzy zespoły. Trzeba go opleść naszą siatką. Kazać, nie, lepiej poprosić FSB, żeby prowadziła pełną, dwudziestoczterogodzinną obserwację tego jankeskiego gieroja. Niech narobią wokół niego hałasu, a my uruchomimy dyskretnie naszych ludzi. Niech zobaczy, że coś się dzieje, a potem ma spokój. Sprawdzimy, czy coś zmieni. Jestem pewny, że za trzy do sześciu miesięcy będzie nowe spotkanie.
Jegorowowi spodobały się słowa o opleceniu agenta ich siatką. Postanowił powtórzyć je dzisiaj na spotkaniu z dyrektorem.
- Dobra, zaczynaj. I daj znać, jakie masz plany, żebym mógł poinformować szefa o naszej strategii. - Odprawił Ziuganowa machnięciem ręki.
Poinformować szefa o naszej strategii, pomyślał Ziuganow, opuszczając pokój.
Tereny należące do ambasady amerykańskiej leżą w prie-snieńskim rejonie nieopodal Kremla, niedaleko zakola rzeki Moskwy, na północny zachód od Jasieniewa. Późnym popołudniem odbyła się tam kolejna nieprzyjemna rozmowa, tym razem między szefem rezydentury CIA Gordonem Gondorfem i Nate'em, który podobnie jak szef rosyjskiego kontrwywiadu musiał stać w jej trakcie, czując pulsujący ból w kolanie.
O ile postura Jegorowa przywodziła na myśl cyrkowego siłacza, o tyle wynędzniały Gondorf przypominał cyrkowego charcika. Miał on niewiele ponad metr sześćdziesiąt, przerzedzone włosy, świńskie, osadzone zbyt blisko siebie oczka i małe stopy. Jednak braki w wyglądzie nadrabiał wyjątkowo paskudnym usposobieniem. Nikomu nie ufał i nie zdawał sobie sprawy z ironii tego, że jednocześnie właśnie wpaja to innym. Gondorf (nazywany za plecami Gond-Orkiem) wciąż musiał borykać się z sekretnym piekłem, które znali tylko niektórzy starsi oficerowie - wszystko wokół go przerastało.
- Przeczytałem twój raport z wczorajszych zdarzeń - zaczął. -Z tego, co piszesz, wynika, że uważasz, iż operacja przebiegła pomyślnie - ciągnął monotonnym głosem.
Nate poczuł, jak ściska mu się żołądek. Muszę stawić mu czoło, pomyślał.
- Jeśli chodzi o bezpieczeństwo naszego agenta, to z całą pewnością wszystko jest w porządku. - Nate wiedział, do czego zmierza szef, ale nie chciał mu w tym pomagać.
- Niemal doprowadziłeś wczoraj do aresztowania naszego najlepszego, najbardziej wydajnego człowieka. W dodatku prawie cię złapali.
Nate starał się powstrzymać narastający gniew.
- Przeszedłem dwunastogodzinną trasę sprawdzeniową, którą sam pan zatwierdził. Rozpoznałem sytuację i byłem czysty, kiedy dotarłem na spotkanie. Tak jak Marmur.
- Więc skąd się wzięli rosyjscy wywiadowcy? Nie sądzisz chyba, że to był przypadek, prawda? - rzekł z przekąsem Gondorf.
- Właśnie tak sądzę. Niemożliwe, żeby to właśnie mnie szukali. Inaczej nie zachowaliby się w ten sposób w uliczce. To wykluczone. Nie śledzili mnie, działali na oślep i mało subtelnie. Marmur wyszedł z tego bez uszczerbku.
Nate zauważył, że Gondorf w ogóle nie przejął się tym, iż chcieli go zabić. Inny szef od razu podniósłby raban i poszedł z tym prosto do ambasadora.
- Bzdura! - Gondorf był innego zdania. - Cała ta operacja to katastrofa. Jak mogłeś skierować go do metra? To przecież pułapka. I zignorowałeś procedurę, bo pomogłeś mu się przebrać. Powinien był sam to zrobić. Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę i wiesz, co będzie, jeśli zacznie świecić!
- Sam podjąłem tę decyzję. Uznałem, że musi jak najszybciej się przebrać i opuścić ten rejon. Marmur jest zawodowcem, będzie wiedział, jak pozbyć się laski i kurtki. Możemy mu wysłać wiadomość. Sprawdzę to przy następnym spotkaniu - przekonywał Nate. Ciężko rozmawiało mu się z kimś, kto zupełnie nie znał ulicy.
- Nie będzie już następnego spotkania. A w każdym razie ty się z nim nie spotkasz. Mają cię na celowniku. Sprawdzili cię wczoraj parę razy i twoja przykrywka już nie wystarczy. Będzie cię śledzić połowa moskiewskich agentów - mówił z wyraźną przyjemnością Gondorf.
- Przecież i tak wiedzieli, że nie jestem ekonomistą. Znam dobrze sytuację i nadal mogę spotykać naszych informatorów -powiedział Nate, opierając się o krzesło.
Gondorf miał na biurku atrapę ręcznego granatu, na którym znajdował się napis: „W celu szybszego kontaktu z wydziałem zażaleń wyciągnij zawleczkę”.
- Nie sądzę. - Gondorf pokręcił głową. - Jesteś spalony i mogą z tego wyniknąć same nieszczęścia.
- Jeśli rzeczywiście tak się mną zajmą, to możemy ich doprowadzić do bankructwa - zauważył Nate. - Mogę przez najbliższe pół roku jeździć po mieście i niechaj mnie śledzą. Im więcej ich będzie, tym łatwiej da się nimi manipulować.
„Musisz stawić temu czoło!”, przypomniał sobie instrukcję.
Jego słowa nie zrobiły na szefie większego wrażenia. Ten młody osiłek stanowił zbyt wielkie zagrożenie dla niego samego. Gondorf marzył o awansie po przyszłorocznym powrocie do Waszyngtonu i nie zamierzał podejmować ryzyka.
- Będę wnosił o skrócenie twojego pobytu w Moskwie. Jak mówiłem, jesteś na celowniku i Ruscy zrobią wszystko, by dorwać twoich agentów. - Uniósł na chwilę wzrok. - Nie przejmuj się, zadbam o to, żebyś dostał dobre kolejne zadanie.
Nate był wstrząśnięty. Nawet ci, którzy wyjeżdżali na pierwsze zadanie, doskonale wiedzieli, że skrócenie pobytu przez szefa rezydentury - i to niezależnie od powodu - może zwichnąć karierę oficera. Był też pewny, że Gondorf użyje swoich kanałów, by przekazać informację, iż Nate spieprzył robotę. Ucierpi na tym jego reputacja, nieoficjalny życiorys, co będzie miało wpływ na ewentualny awans i dalsze zadania. Nagle zaczęło do niego powracać dawne uczucie, że stoi na czarnych ruchomych piaskach.
Nate znał prawdę - dzięki szybkiej i słusznej decyzji udało mu się wczoraj ocalić Marmura. Popatrzył na obojętną twarz Gondorfa. Obaj wiedzieli, co się teraz dzieje i dlaczego. Nate uznał więc, że może zakończyć tę rozmowę, i wypalił z grubej rury:
- Gondorf, jesteś tchórzem, który boi się wyjść na ulicę. Chcesz mnie wrobić, żeby samemu się nie narażać. Dużo się od ciebie nauczyłem.
Z tymi słowami opuścił biuro szefa. Zauważył przy tym, że Gondorf nie wydarł się na niego, co wyraźnie wskazuje, jakiej miary jest człowiekiem.
Wyrzucenie z rezydentury w czasie oficjalnego pobytu. To nie tak źle, jak doprowadzić do śmierci swojego informatora, zde-fraudować państwowe fundusze czy fałszować raporty, ale i tak można to uznać za katastrofę. Nate nie wiedział, jak to wpłynie na jego ewentualny awans i przyszłe zadania, ale spodziewał się informacji na ten temat, kiedy depesza od Gondorfa dotrze do centrali. Niektórzy z jego kumpli z kursu byli już na drugim wyjeździe i pięli się po szczeblach kariery. Krążyły plotki, że jednemu zaproponowano nawet stanowisko szefa niewielkiej rezydentury. Dodatkowe miesiące, które poświęcił na przygotowanie się do misji w Moskwie, sprawiły, że wypadł trochę z kursu. No, a teraz jeszcze to.
Choć mówił sobie, żeby nie skupiać się na decyzji Gondorfa, wciąż się tym zagryzał. Zawsze mówiono mu, że ma nadążać, że nie może być ostatni i musi wygrać. Dorastał na południu Stanów, gdzie w przypominającej elegancką zamkniętą klatkę palladiań-skiej posiadłości na południowym stromym brzegu rzeki James wychowały się kolejne pokolenia Nashów. Dziadek, a potem ojciec Nate'a - pierwszy założyciel, a drugi członek firmy Nash, Waryng and Royall z Richmond - przesiadywali w ocienionych zielenią gabinetach, cmokali i strzepywali rękawy. Obaj przyjęli z zadowoleniem to, że bracia Nate'a, jeden z niepasującymi do niego lokami Juliusza Cezara, a drugi nadmiernie spocony i ze straszliwą fryzurą, wbili się w garnitury, liznęli trochę prawa i w końcu pożenili z piersiastymi pięknościami, które milkły, kiedy mężczyźni wchodzili do pokoju, a ich błękitne oczy szukały aprobaty.
Wszyscy jednak zastanawiali się, co tu, kurde, zrobić z najmłodszym Nate'em. Nate skończył rusycystykę na Uniwersytecie Johna Hopkinsa i szukał duchowego ukojenia w ascetycznych światach Gogola, Czechowa i Turgieniewa - światach, do których nie miało dostępu brukowane cegłą Richmond. Bracia robili mu z tego powodu wymówki, a ojciec uważał to za zupełną stratę czasu. Wszyscy spodziewali się, że pójdzie na prawo - miał już wstępną akceptację w Richmond - i w końcu zostanie młodszym wspólnikiem w firmie. Magisterium z rosyjskiego z dalekiego Middlebury okazało się więc problemem, a podanie o przyjęcie do CIA wywołało rodzinny kryzys.
- Moim zdaniem takie urzędnicze życie wcale ci się nie spodoba - przekonywał ojciec. - Wszędzie tam pełno biurokracji. -Ojciec znał paru wcześniejszych dyrektorów Agencji.
Bracia Nate'a byli już mniej oględni w słowach. W czasie jednego z burzliwych rodzinnych posiłków zaczęli się zakładać, jak długo Nate wytrzyma w CIA. Dawali mu góra trzy lata.
Podanie o pracę w Agencji nie wynikało z potrzeby ucieczki przed szelkami, eleganckimi spinkami i otoczonym kolumnami, przytłaczającym domem czy w ogóle niezachwianym absolutem Richmond. Nie wynikało też z jego patriotyzmu, chociaż Nate był prawdziwym patriotą. Wzięło się natomiast bezpośrednio z bicia jego serca, kiedy to w wieku dziesięciu lat zmusił się do spaceru po okalającym dom parapecie na trzecim piętrze w towarzystwie krążących nad rzeką jastrzębi. Chciał pokonać strach oraz demony strachu i porażki. A także z napięcia między nim a ojcem, dziadkiem i wszystkożernymi braćmi, którzy hałaśliwie domagali się od niego posłuszeństwa, choć sami robili, co chcieli.
To samo bicie serca towarzyszyło mu w czasie rozmów kwalifikacyjnych, a on musiał je uciszać, kiedy ukrywał, a potem ochoczo potwierdzał, jak bardzo lubi te rozmowy, nowe wyzwania i rozwikływanie niejasności. Kiedy jego serce cichło, a głos się uspokajał, doznawał prawdziwego olśnienia, że może na zimno stawić czoło sytuacjom, nad którymi nie panuje. Naprawdę potrzebował pracy w CIA.
Zaalarmowała go dopiero uwaga pracownika odpowiedzialnego za rekrutację, który stwierdził, że prawdopodobnie go nie przyjmą, bo nie ma odpowiedniego „doświadczenia życiowego”. Drugi, bardziej optymistyczny agent zdradził mu w zaufaniu, że może być łakomym kąskiem dla CIA, ze względu na doskonałe wyniki testów z rosyjskiego. Agencja potrzebowała aż trzech miesięcy, by zdecydować, czy ktoś taki jak Nate jest jej potrzebny, a w tym czasie bracia obstawiali zakłady dotyczące końca jego pracy w CIA. Powitali też okrzykami dezaprobaty wyczekany list. Nate dostał pracę.
Zameldował się na służbie, podpisywał niekończące się formularze, zapisywał na różne zajęcia, spędzał miesiące w ciasnych pokojach i salach konferencyjnych, gdzie uczyli ich obojętni instruktorzy, i całą wieczność na prezentacjach z PowerPointem. W końcu ośrodek szkoleniowy w Camp Peary, czyli Farma, szutrowe drogi, biegnące prosto przez piaszczyste, porośnięte sosnowym lasem połacie, akademiki z linoleum, zatęchłe sale z szarą wykładziną, a także ponumerowane krzesła, na których wcześniej siedzieli zeszłoroczni bohaterowie oraz bohaterowie sprzed czterdziestu lat, rekruci bez twarzy, wspaniali agenci albo i nie, jacyś wykolejeńcy, zdrajcy, inni dawno już zmarli, o których pamiętali jedynie najbliżsi.
Planowali tajne spotkania i chodzili na próbne przyjęcia dyplomatyczne, starając się wmieszać w tłum głośnych instruktorów o czerwonych twarzach, ubranych w sowieckie albo maoistyczne mundury. Szli po kolana w wodzie przez sosnowy las, sprawdzając teren przez noktowizor i licząc kroki, aż w końcu docierali do wydrążonego pnia i znajdowali zawiniętą w jutę cegłę, a okoliczne sowy gratulowały im zwycięstwa. Kazano im się kłaść na rozgrzanych maskach samochodów, pod którymi grały silniki, kiedy instruktorzy, czyli „straż graniczna”, która urządziła blokadę, machali im przed oczami jakimiś papierami i żądali wyjaśnień. Na wiejskich drogach przesiadywali w pochylonych domach rodem z Amerykańskiego gotyku, pili wódkę i przekonywali bełkoczących „wieśniaków”, że powinni zdradzić swój kraj. Przez sosny widać było czarną taflę rzeki, która marszczyła się, gdy wpadały do niej żerujące o zmierzchu rybołowy.
Nate nie miał pojęcia, jaki instynkt sprawiał, że tak świetnie radził sobie w terenie. Zostawił w Richmond ciężar, który go męczył, i wybiegł na ulicę, bez wysiłku zwodząc zespoły obserwatorów i spotykając okutanych w długie płaszcze i noszących nieprawdopodobne kapelusze instruktorów-agentów. Mówili, że ma niezłe oko. Nate zaczął nawet w to wierzyć, ale złe wróżby braci wisiały nad jego głową niczym miecz Damoklesa. Bał się, że zawiedzie, że go wyrzucą i będzie musiał wracać do rodziny. Niektórzy bardzo szybko wylatywali z kursu.
- Oczekujemy od was uczciwości - powiedział instruktor od prac operacyjnych. - Odsyłamy ludzi za to, że zachowują się jak dowództwo i próbują rozwiązać przyszłe problemy. Chodzi o to, by jeszcze utrudnić ćwiczenia. A jeśli złapiemy kogoś z notatnikiem instruktora czy innymi zakazanymi materiałami, może od razu pakować manatki. - Zdaniem Nate'a powyższe słowa stanowiły zachętę, by tego spróbować.
Byli grupą, ale złożoną z indywidualności, i wszyscy myśleli o pierwszych zadaniach: wyjazdach do Caracas, Delhi, Aten czy Tokio. Wszyscy chcieli się wybić i zdobyć jak najlepsze zlecenia, a emocje osiągnęły apogeum w czasie tygodnia potwornie męczących przyjęć, organizowanych w ośrodku szkoleniowym przez różne oddziały centrali, rekrutujące nowych szpiegów.
Podczas jednego z takich przyjęć wzięli go na stronę mężczyzna i kobieta z Wydziału Rosja i poinformowali, że mają dla niego wstępną akceptację, więc nie musi już szukać innych zleceń. Nate wspomniał, że ze swoją znajomością rosyjskiego mógłby ścigać Rosjan na Bliskim Wschodzie czy w Afryce, ale oni się tylko uśmiechnęli i odparli, że czekają na niego pod koniec miesiąca w centrali.
Skończył kurs i otrzymał wstępną akceptację. Znalazł się wśród elity.
Teraz zaczęły się wykłady dotyczące współczesnej Rosji. Dyskutowali na temat iście damoklesowej polityki gazowej Moskwy, zagrożeń dla Europy, a także chronicznej potrzeby Kremla udzielania poparcia bandyckim państwom - rzekomo w imię sprawiedliwości, a tak naprawdę tylko po to, by siać zamęt i dowieść, że Rosja wciąż się liczy. Włochaci faceci mówili o szansach postsowieckiej Rosji, wyborach, reformie służby zdrowia, niżu demograficznym, żalu związanym z ponownie opadającą żelazną kurtyną i o znajdującej się za nią parze lodowatych niebieskich oczu, które widzą wszystko. Święta Matuszka Rossija, bezkresne tereny z wielką czaszą nieba nad nimi, musiała jeszcze wytrzymać, bo tymczasem ekshumowano trupa Sowietów, wyciągnięto go z czarnego bagna, jego serce ponownie ożyło, a stare więzienia znowu zapełniły się ludźmi myślącymi inaczej.
Z kolei twarda kobieta poprowadziła wykłady na temat nowej zimnej wojny, udawanych negocjacji rozbrojeniowych i sprytnych myśliwców ponaddźwiękowych, które mogą latać bokiem i wciąż mają na skrzydłach kokardy z czerwoną gwiazdą, a także o wściekłości Moskwy, dotyczącej planów instalacji tarczy antyrakietowej w Europie Środkowej - jakże trudno było przeboleć utratę państw satelickich! - oraz na temat zgrzytu zardzewiałych mieczy w pochwach, śpiewki, która towarzyszyła rządom Breżniewa i Czer-nienki. A im, Wydziałowi Rosja, chodziło o to, by nieustannie poznawać plany i zamiary kryjące się za błękitnymi oczami i niewzruszoną twarzą przywódcy tego kraju. Te tajemnice były teraz inne, ale tak jak zawsze - aby je poznać, trzeba je było ukraść.
Następnie do Wydziału Rosja przybył z nieformalną prezentacją emerytowany oficer operacyjny. Wyglądał jak handlarz z jedwabnego szlaku, tyle że miał zielone oczy i się krzywił.
- Musicie zapomnieć o źródłach energii, niżu demograficznym, zasobach naturalnych i państwach satelickich. Rosja w dalszym ciągu jest jedynym krajem, który może wystrzelić między-kontynentalny pocisk balistyczny na Lafayette Square nieopodal Białego Domu. Jedynym z taką liczbą bomb atomowych. - Urwał i potarł nos. Mówił głębokim, gardłowym głosem. - Rosjanie nienawidzą cudzoziemców tylko odrobinę mniej niż siebie samych, a w dodatku są urodzonymi konspiratorami. Oczywiście wiedzą, że są najlepsi, ale twój Rusek potrzebuje potwierdzenia, chce, żeby go szanowali i się go bali jak za najlepszych czasów Związku Sowieckiego. Rosja chce uznania i ma zamiar zawsze grać pierwsz e skrzypce. Dlatego Putin tworzy teraz ZSRR w wersji 2.0 i nic nie może mu w tym przeszkodzić.
Moskwa to takie dziecko, które ściąga obrus i tłucze zastawę, żeby zwrócić na siebie uwagę. Rosjanie nie chcą, by ich ignorowano, i zniszczą wszystkie naczynia, by tak się nie stało. Będą sprzedawać broń chemiczną Syrii, przekazywać Iranowi pręty paliwowe, uczyć Indonezyjczyków projektowania wirówek, budować w Birmie niewielkie reaktory wodne, no, wszystko, co się da.
Ale prawdziwe zagrożenie stanowi wywoływana przez to destabilizacja, ogrom możliwości otwierających się przed różnego rodzaju wariatami, którzy chcieliby zniszczyć świat. No mówię, druga zimna wojna dotyczy odradzania się rosyjskiego imperium, i zapewniam was, że Rosjanie nie będą patrzeć i czekać, żeby zobaczyć, jak radzi sobie chińska marynarka, kiedy, a nie jeśli, zacznie się strzelanina w Cieśninie Tajwańskiej. - Narzucił lśniącą marynarkę. - Teraz jest tam ciężko, ale sami musicie to rozgryźć. Zazdroszczę wam. - Uniósł rękę. - Pomyślnych łowów - zakończył i wyszedł z sali. Wszyscy milczeli i nie opuszczali swoich miejsc.
Nate był teraz na słynnej ścieżce moskiewskiej, przechodził specjalistyczne kursy, podzielone na części ćwiczenia operacyjne, a kiedy perspektywa wyjazdu zaczęła się przybliżać, zaczął uczyć się rosyjskiego słownictwa operacyjnego, uzyskał też dostęp do papierów agentów, poznawał nazwiska i studiował rysy informatorów, z którymi miał się spotykać w mieście tuż pod nosem zespołów obserwacyjnych. Życie i śmierć w śniegu, wszelkie możliwe niebezpieczeństwa. Zajęcia z obozu szkoleniowego poszły w niepamięć. Teraz odpowiadał też za życie innych ludzi i nie mógł zawieść!
Trzy dni po rozmowie z Gondorfem Nate siedział w restauracji lotniska Szeremietiewo i czekał na swój samolot. Wziął poplamione tłuszczem menu i zamówił „sanwicza Cubano” oraz piwo.
W ambasadzie zaproponowano, że przydzielą mu pracownika administracji, by pomógł z biletami i kontrolą paszportową, ale Nate uprzejmie odmówił. Poprzedniego wieczoru Leavitt przyniósł parę piw i ucięli sobie cichą pogawędkę, unikając oczywistych tematów, a zwłaszcza tego, co wiedzieli już wszyscy agenci, że zarówno kariera, jak i reputacja Nate'a bardzo poważnie ucierpią z powodu tego, co się stało. W czasie pożegnania byli spięci.
Jedyny jasny punkt stanowiło to, że w odpowiedzi na przyspieszone pismo Gondorfa centrala przysłała wiadomość, że właśnie zwolniło się miejsce oficera operacyjnego w pobliskich Helsinkach. Ponieważ Nate znał rosyjski, a Rosjan w Finlandii nie brakowało, i w dodatku nie był żonaty, więc dyspozycyjny, zaproponowano mu natychmiastowe objęcie tej funkcji. Nate przyjął tę propozycję i chociaż Gond-Ork trochę się szarpał, to jednak wyraził zgodę. Zaraz też pojawiła się oficjalna nota z rezydentury w Helsinkach, a za nią nieoficjalny list od jego przyszłego szefa,
Toma Forsytha, który napisał po prostu, że cieszy się ze spodziewanej współpracy.
Poinformowano, że samolot Finnair czeka na pasażerów, i Nate wraz z innymi przeszedł na pas startowy. Wysoko nad nim, w przeszklonym pomieszczeniu obserwacyjnym wieży kontrolnej, dwóch ludzi naprowadzało na niego długą lunetę. To żegnała się z nim FSB. Zarówno ludzie z FSB, jak i SWR, a w szczególności Wania Jegorow, byli przekonani, że ten nagły wyjazd jest istotnym wydarzeniem. Kiedy Nate wchodził po schodkach przy dźwiękach aparatu fotograficznego, pogrążony w myślach Jegorow siedział w swoim biurze. Szkoda. Właśnie tracił szansę na wykrycie ważnego zdrajcy. Trzeba będzie miesięcy, może nawet lat, by znaleźć do niego jakąś lepszą drogę, jeśli w ogóle okaże się to możliwe.
Nash wciąż stanowi klucz do całej sprawy, pomyślał Jegorow. Zapewne dalej będzie prowadził swego informatora, ale już spoza terytorium Rosji. Zdecydował, że nie może go stracić z oczu. Zajmiemy się nim trochę w Helsinkach, pomyślał. SWR mogła bez przeszkód operować w Finlandii, w dodatku miała tam większą swobodę. Nie będzie już musiał współpracować z głupkami z FSB. Zobaczymy, pomyślał Wania. Świat jest za mały na to, by się w nim schować.