Ubijamy jajka z solą i pieprzem. Klarujemy masło i wlewamy jajka na patelnię. Mieszamy mocno, potrząsając patelnią, aż jajka zaczną się ścinać. Przechylamy patelnię do przodu, żeby tam właśnie zebrało się więcej jajek. Przesuwamy widelcem po obrzeżach, by móc złożyć omlet do wciąż płynnego środka. Chwytamy patelnię od dołu, stukamy nią parę razy, by omlet przesunął się na brzeg, a następnie odwracamy ją i wykładamy omlet na talerz. Powinien być jasnożółty i nie do końca ścięty w środku.
Wołontow nie patrzył na nią, kiedy powiedział, że chce mieć streszczenie po rosyjsku podręcznika Bullarda, ale wokół jego głowy unosiła się ciemnopomarańczowa chmura. Podstęp, brak zaufania, groźba. Wyczuwała to. Musiała zostać na noc w ambasadzie. Miała się trochę przespać na kanapie w pokoju konferencyjnym tuż obok archiwum. Zbir z kontrwywiadu nie spuszczał z niej oczu. Dominika nie wiedziała, że był świadkiem spektakularnego aresztowania Bullarda w wypełnionym turystami holu hotelu Kamp, ale intuicja podpowiadała jej, że stało się coś naprawdę poważnego.
Wołontow też spoglądał na nią co jakiś czas i wyczuwała w jego wzroku groźbę dawnych czasów, z epoki stalinowskich katów: Dzierżyńskiego, Jeżowa i Berii. Bezbarwne, beznamiętne spojrz e-nie, które sprawiało, że setki ludzi wysyłano do cel śmierci. Dominika wiedziała, że coś nie wyszło, i próbowała walczyć z nar a-stającą paniką. Trzymali się od niej z daleka, co zawsze było złym znakiem i wskazywało, że w ruch poszła machina nieufności. Postanowiła jednak zachowywać się jak gdyby nigdy nic i udawać niewinną. Pomyślała o mieszkaniu konspiracyjnym, o Nacie i Gable'u, a potem powiedziała sobie, że nie może tego robić i musi się przygotować na to, co ją czeka. Zaczęła zamurowywać swój umysł, chować tajemnice najgłębiej, jak umiała. Nie mogła pozwolić, by dobrali się do nich ludzie z SWR.
Na lotnisku Szeremietiewo powitało ich dwóch ubranych na szaro mężczyzn, którzy stali ramię w ramię na środku terminalu. Wzięli zapakowaną w żółty materiał przesyłkę od strażnika, który następnie odjechał oddzielnym samochodem. Oni zaś powiedzieli, że ma z nimi jechać na spotkanie, wzięli ją między siebie i odprowadzili do samochodu. W milczeniu jechała późnym popołudniem przez ulice Moskwy aż do nijakiego budynku, położonego na jej wschodnich krańcach. Wiedziała tylko, że znajdują się nieopodal Riazańskiego Prospektu. Wjechała na górę skrzypiącą windą, przeszła zielonym korytarzem i weszła do pokoju. Od dawna nic nie jadła i od dwóch dni nie zmieniała ubrań. Mężczyzna w okularach, który ją tu wpuścił, otworzył kolejne drzwi i zaprosił do pomieszczenia, które wyglądało jak czyjeś biuro, choć Dominika wiedziała, że wszystko tutaj jest zaaranżowane, łącznie z wazonem z różami na szafce.
Mężczyzna miał szczupłe ręce pianisty. Był łysy, a na jego czaszce widać było wgniecenie, jakby po trepanacji. Żółta bańka, jaka go otaczała, też, o dziwo, była zgięta i zniekształcona. Ten kolor oznaczał podstęp i zdradę. Mężczyzna powiedział, że wita ją w Moskwie i że Dominika zapewne cieszy się z powrotu. Szefostwo jest zadowolone z jej działalności w Helsinkach, a zwłaszcza z tego, jak poradziła sobie z informatorem. Nie, żółty kolor nie tylko go otaczał. Ten człowiek cały się z niego składał, jakby był wcieleniem podstępu i zdrady. Dominika natychmiast wyczuła śmiertelne niebezpieczeństwo.
Musiała dobrać odpowiednią postawę - ma być ciekawa, trochę zdziwiona, zmęczona po podróży. I przede wszystkim, na miłość boską, ani śladu przerażenia czy chęci ucieczki. Czy wystąpiły jakieś problemy? - spytała. Czy może poznać jego stopień i nazwisko? I to, w którym pracuje zarządzie. Założyła oczywiście, że ma do czynienia z kolegą z SWR. Pułkownik Digtiar, Zarząd K, tak, jak najbardziej z centrali. Digtiar, pomyślała. Ukrainiec. Światło nad głową rzucało cień na wgłębienie w jego czaszce.
Zrelacjonowała po kolei wszystkie związane z operacją zdarzenia, poczynając od dostarczenia wiadomości aż po spotkanie w hotelu. Nie, nie wiedziała nic o żadnym incydencie, nie miała pojęcia o tym, że informator został aresztowany zaraz po tym, jak wraz z rezydentem opuściła Kamp. Pułkownik Wołontow nie wspominał o problemach. Digtiar nie robił notatek, nie korzystał też z żadnej teczki. Wszystko więc nagrywali, obserwowali jej twarz, jej ręce... Powstrzymała się, by nie poszukać wzrokiem ukrytych kamer. Nie patrz, nie myśl, nikt ci nie pomoże, tę podróż musisz odbyć sama.
Tej nocy zabrali jej paszport i pozwolili pojechać do domu. Matka powitała ją na progu, początkowo zaskoczona nagłym przyjazdem, ale po sekundzie jej twarz nabrała obojętnego wyrazu, a w oczach pojawiła się pustka.
- Dominuszka, co za niespodzianka. No chodź, chodź, niech na ciebie popatrzę - powiedziała wypranym z emocji głosem. Ostrożność.
- To taki niespodziewany przyjazd - wyjaśniła Dominika na tyle normalnym tonem, na ile było to możliwe. - Cieszę się, że jestem w domu, mamo, że mogę cię zobaczyć.
Niebezpieczeństwo. Matka i córka uściskały się, ucałowały trzy razy i znowu uściskały.
Dominika nie trzymała jej dłużej w objęciach w obawie, że się rozklei. Być może ktoś je w tej chwili obserwował, słuchał ich. Siedziały jeszcze przez jakiś czas i Dominika opowiadała o Finach i życiu za granicą. Potem powiedziała, że musi się wyspać, bo będzie rano zajęta. Kolejne pocałunki, matka pogładziła ją po policzku, a potem poszła do sypialni. Wiedziała.
Przyjechali po nią rano i znowu zawieźli w pobliże Riazańskiego, a ona powtórzyła swoją historię. Tym razem słuchało jej trzech mężczyzn, a na biurku stał wazon z różami, wśród których zapewne ukryto mikrofon. Żaden nic nie mówił, ale przewracali strony nie-oznakowanej teczki. Czy to możliwe, żeby ten wieprz Wołontow przysłał tak szybko raport na jej temat? Wyszli i zostawili ją samą, a potem wrócili, a ona raz jeszcze powtórzyła swoją historię. Szukali jakichś zmian, sprzeczności. Nikt do tej pory nie wpatrywał się w nią tak intensywnie. To było gorsze niż w szkole baletowej, gorsze niż w Kazaniu, w szkole jaskółek. Czuła, jak ściska jej się gardło, jak narasta w niej wściekłość, ale opanowała się i bez mrugnięcia patrzyła im w oczy. Nie pozwoliła im przeniknąć lodowatej tajemnicy, którą kryła w piersi.
Trwało to cały dzień, a potem pozwolili jej pojechać do domu. Matka zrobiła szczi, gęstą zupę z mięsem, i mieszkanie wypełniły wspomnienia daczy, warzyw i śnieżnych ranków. Ręka Dominiki drżała; matka nie jadła, tylko siedziała po drugiej stronie stołu i na nią patrzyła. Wiedziała.
Nie grała zawodowo od piętnastu lat, ale teraz wstała i po chwili przyniosła do kuchni skrzypce. Były zwykłe, nawet w najmniejszym stopniu nie przypominały skrzypiec Guarneriego. Usiadła blisko córki, ułożyła instrument na ramieniu i zagrała wolną melodię Schumanna albo Schuberta, Dominika nie wiedziała, którego z nich. Instrument wibrował, bogate fioletowe dźwięki wzbijały się pod sufit jak kiedyś, jak z papą.
- Ojciec zawsze był z ciebie bardzo dumny - powiedziała matka, nie przerywając gry. Czy robiła to świadomie, by oszukać podsłuch? Mamula? Niemożliwe. - Zawsze miał nadzieję, że twój entuzjazm i patriotyzm będą ci pomagać. - Oczy miała zamknięte. -Bardzo pragnął powiedzieć ci, co myśli o systemie, w którym sam odniósł sukces. Nie odważył się jednak. Nie mówił o tym, bo chciał cię chronić. - Otworzyła oczy, ale wciąż grała jakby pogrążona w transie, pewnie i mocno dociskając palcami struny do gryfu. -Nienawidził ludzi, którzy go tworzyli, i teraz, kiedy sama masz kłopoty, z pewnością by ci to powiedział. - Skąd wiedziała? Jak się domyśliła? - Chciał ci powiedzieć. Przez całe życie. Teraz ja to zrobię - szeptała matka. - Staw im czoło. Walcz. Przetrwaj.
Wypowiedziała ostatnie słowo i skończyła grać, położyła skripki na stole, wstała i pocałowała córkę w czoło. Wyszła z kuchni, ale muzyka trwała jeszcze w powietrzu, a instrument był wciąż ciepły w miejscu, gdzie przytrzymywała go brodą.
Następnego dnia przesłuchania przechodziła z pokoju do drugiego z jednym, dwoma, czasami trzema funkcjonariuszami, raz usiadła tuż obok niej kobieta w kostiumie z włosami uczesanymi w kok i otoczona czarną chmurą zła, był też pułkownik Digtiar z żółtą aureolą i wgłębieniem w czaszce, który kazał jej opisać wzór na dywanie w pokoju w hotelu Kamp. Drzwi czasami zamykały się za nią cicho, a czasami ktoś walił nimi z całej siły. „Nie wierzymy wam, towarzyszko...”. A potem to okropne, nieprawdopodobne, niemożliwe i nieuniknione.
Jazda na wypełnionej spalinami pace furgonetki, echo podziemnego parkingu i znalazła się w więzieniu. To musiało być Lefortowo, a nie Butyrki, bo to pierwsze było przeznaczone dla więźniów politycznych. Przeprowadzono ją siłą przez słabo oświetlony korytarz i znalazła się w cuchnącej poczekalni. Kobieta i mężczyzna obserwowali ją, kiedy zdejmowała spódnicę i buty, a następnie sięgnęła do tyłu, by rozpiąć stanik. Spodziewali się, że odwróci głowę, że będzie unikała ich spojrzeń, że zasłoni piersi, ale ona była absolwentką akademii wywiadu i szkoły jaskółek. Mogli się wypchać. Stanęła zupełnie naga i patrzyła na nich, aż rzucili jej poplamione bawełniane ubranie więzienne, które potarło szorstko o materac, kiedy usiadła na jednej z dwóch pryczy w pozbawionej okien celi. Pomyślała najpierw o matce, potem ojcu, a na koniec, ku swemu zaskoczeniu, o Nacie.
Prowadzali ją korytarzami, ale, by osłabić jej psychikę, nigdy nie pokazywali innych więźniów. Strażnicy uderzali kluczami w rury, a kiedy srebrny dźwięk się powtarzał: klik-klak, klik-klak, wpychali ją do drewnianego schowka na końcu korytarza, w którym czuć było dawnymi więźniami, gdzie czekała, aż drugi patrol przejdzie dalej. Świetlik barwił się na atramentowo albo żółto, pokazując, że pory dnia wciąż następują po sobie, ale światła w jej celi nigdy nie gasły, a sygnał dźwiękowy wciąż się odzywał.
Ojciec prowadził ją z jednego miejsca na drugie, a w kolejnych pokojach - ogrzanych, zimnych, ciemnych, jasnych - czekał na nią uśmiechnięty Nate. Strząsała włosy z oczu za każdym razem, kiedy polewali ją wodą i włączali dmuchawę. Nate siedział obok i trzymał ją za przywiązaną do poręczy rękę, gdy drżała z zimna. Ani ojciec, ani on nic nie mówili, ale wystarczało jej to, że nad nią czuwają, że mogą jej dotykać. Przesłuchujący wrzeszczeli na nią lub wybuchali śmiechem tuż przy jej twarzy i pytali o zagraniczne kontakty, o Delona i Nasha. Czy pracuje dla Amerykanów? Tak swoją drogą, w obecnych czasach to nie jest problem, przecież mamy odprężenie i tak dalej. Mówili, że chcą usłyszeć jej wersję wydarzeń, a potem bili po twarzy, żeby uciszyć, i powtarzali, że Marta Jelenowa nie żyje i że praktycznie to ona ją zabiła i że zabiją też jej matkę. Bili ją tak, że miała zniekształconą, poznaczoną plamami twarz, bo przecież wszystkie jaskółki to lubią.
Zamienili noce na dnie i przesłuchiwali, wrzeszcząc, czasami przywiązywali ją płasko do metalowych stołów, nieważne, czy leżała prosto, czy głowa jej zwisała z brzegu. Dominika opierała się im z całej siły, angażując w to całą swoją wolę. Bez nienawiści, gdyż ta wydawała jej się zbyt krucha. Pielęgnowała w sobie wzgardę dla tego wszystkiego, co się wokół niej działo. Poddawała się biciu, ale w żadnym wypadku nie miała zamiaru poddać się ich woli.
Nie wydawali się na tyle sprytni, by znaleźć wszystkie pęczki nerwowe, u podstawy kości ogonowej, powyżej łokci czy na podeszwach, ale ich lekkie palce zawsze do nich docierały, a potworny ból rozchodził się po całym ciele, odbijał się urywanym oddechem w gardle i wydobywał na zewnątrz w postaci potwornego krzyku.
Ból nerwów był inny niż ból ścięgien, a ten różnił się od bólu zadawanego opaską zaciskową, którą zakładano jej na głowę, wprost na otarte usta. Dominika odkryła, że najgorsza jest antycypacja bólu, czekanie na to, co mogą z nią zrobić. Odrobina przewodzącej prąd lanoliny między pośladkami przerażała ją bardziej niż aluminiowa końcówka, którą tam wepchnęli, bardziej niż sam szok elektryczny, kąsający ból, który wyginał jej ciało i sprawiał, że leżała bez siły, kiedy wyłączyli prąd.
Jedna z przesłuchujących zabawiała się w czasie tortur. Jej silne ręce i grube nadgarstki były poznaczone bielactwem. Przywiązana do metalowego krzesła z płóciennym oparciem Dominika patrzyła na różowawe ręce, które bez końca przesuwały się po jej ciele, ściskając je i szczypiąc. Owalne jak u kota oczy kobiety wpiły się w twarz Dominiki. Tarantowata dłoń przesunęła się w stronę podbrzusza Dominiki i kobieta rozchyliła nieświadomie wargi z podniecenia.
Przesłuchująca pochyliła się w jej stronę, jej twarz znalazła się zaledwie parę centymetrów od twarzy Dominiki, oczy szukały oznak obrzydzenia, przerażenia czy paniki. Dominika niczego po sobie nie pokazywała i tylko wpatrywała się w jej oczy, a potem rozchyliła uda.
- No dalej, ty harpio - szepnęła wprost w jej twarz. - Dalej, zmocz swoje rękawy.
Kobieta wyprostowała się i uderzyła ją w policzek. Przykro mi, że popsułam ci zabawę, pomyślała Dominika.
I znowu walenie w rury, i znowu wpychano ją do schowka na końcu korytarza, prowadzono do celi, gdzie światło sprawiało, że czuła piasek pod powiekami, a wszechobecny sygnał ostrzegawczy brzmiał jak Schumann albo Schubert, sama nie wiedziała, który z nich. Do jej celi wrzucono twarzą do podłogi wyblakłą dziewczynę z siniakami na nogach i zakrzepłą krwią w kącikach ust, a ta chciała całą noc rozmawiać, szlochała, mówiąc, że nic nie zrobiła i jak bardzo ich nienawidzi. Ta mała żółtoskrzydła kanariejka potrzebowała przyjaciółki. Dziewczyna oblizała kąciki ust, popatrzyła na leżącą na pryczy Dominikę, wyciągnęła rękę i powiedziała, że jest samotna. Dominika obróciła się twarzą do ściany i zignorowała jej szorstko brzmiący głos.
Nic nie wiedzieli. Szukali czegoś, co pomogłoby im w kontynuowaniu śledztwa, ale ona dobrze strzegła swoich tajemnic. Wrócili do Amerykanów, chcieli, by opowiedziała im o swoim zadaniu. Pieprzyłaś się z nim? Brałaś jego chuja w ten swój jaskółczy dziób? Codziennie miała dwie godziny bez wiązania, krzyków czy bicia po twarzy tak, że głowa odskakiwała jej na boki, a obraz przed nią się zamazywał. Po drugiej stronie stołu siadał nieznany pułkownik w mundurze z szaroniebieskimi epoletami, pasującymi do jego aureoli, wrażliwy jak Forsyth, prawdziwy artysta, a przez to jeszcze bardziej niebezpieczny. Musiała na niego uważać.
Na początku mówił cicho, spokojnie; pytał, dlaczego zdradziła swój kraj. Odpowiadała, że tego nie zrobiła, a on ciągnął, jakby jej nie usłyszał. Pytał, jakie były powody jej zdrady i w którym momencie zdecydowała się na ten krok.
Pułkownik był tak łagodny i tak pewny siebie. Jego pytania brały się z założenia - jej winy - które powoli stawało się coraz bardziej rzeczywiste. Porozmawiajmy o życiowych rozczarowaniach, powtarzał, tych rozczarowaniach, które cię do tego pchnęły. Ta logika, fantazja i fałszywe stwierdzenia zaczęły coraz częściej wdzierać się do jej zmęczonego umysłu. Może zechce pani przeczytać stenogramy z procesu Siniawskiego? Nie wiedziała, kto to taki. Dysydent, skazany w 1966 roku. Uczył, że odrzucenie przechodzi w akceptację, że może wyzwolić, wyjaśnił pułkownik. Mówił cichym, modulowanym głosem, jego niebieska bańka niemal ją pochłaniała. Musisz zachować przytomność, powtarzała sobie.
Te stare, toksyczne, beznamiętne stenogramy miały działanie niemal hipnotyzujące, odnosiła wrażenie, że bierze udział w tej pokazówce. Czuła, że stacza się w przepaść. Mozolne, ciągłe zaprzeczanie poszczególnym oskarżeniom sprawiło, że była coraz bliższa narzuconej jej przez pułkownika ogólnej koncepcji własnej winy. To przecież bardzo proste, powiedział, muszą tylko ustalić, jak, kiedy i jak bardzo zbłądziła.
Ten miły pułkownik w wyprasowanym mundurze niemal ją złamał, ale w końcu nie zdecydowała się skoczyć w czarną dziurę. Nazywa się Dominika Jegorowa. Była baleriną. Jest wyszkolonym podoficerem SWR, jaskółką, która miała manipulować innymi. Kochała i była kochana. Zamknęła oczy i wzbiła się wysoko nad
Moskwę, ogarniając wzrokiem rzekę i okoliczne pola i lasy, a potem ślizgiem spłynęła nad Butowo, nad niewielki zmrożony kopczyk, który skrywał ciało Marty Jelenowej.
To Marta dała jej siłę i Dominika zdołała się wyrwać z otchłani, wycofać w głąb siebie, wykorzystując to wszystko, czego sami ją nauczyli, z halucynacjami włącznie. Przyjęła je. Leżała w celi i czuła, że jest w Helsinkach, a gorące światło na jej powiekach było skandynawską księżycową poświatą. A potem poczuła go na sobie. Gorączka i dreszcze były jego pieszczotami. W jej zainfekowanym oku pojawiły się łzy miłości, które on scałowywał. Obróciła się na materacu i wepchnęła dłonie pod brzuch, żeby powstrzymać ból nadgarstków.
Mimo że ręce miała odrętwiałe od pasów, czuła, że jest coraz silniejsza. Dotknęła ukrytej w swoim wnętrzu tajemnicy - leżała głęboko, ale jednak mogła ją wyczuć. Tajemnica, która przetrwała w jej duszy, do której nie pozwoliła im się dobrać, znowu rozgorzała dawnym ogniem. Mogła o niej myśleć, wiedząc, że nie pozwoli im jej dotknąć. Matka powiedziała jej, by stawiła im czoło, walczyła i przetrwała. Kiedy ona stawała się coraz silniejsza, jej przeciwnicy słabli. Zdarzało się, że blakły ich kolory, jakby obluzowały im się bezpieczniki.
Mówiła im, wciąż im powtarzała, że nie zrobiła nic złego, że nie mogą nic z niej wydobyć, bo niczego nie ukrywa. Im głośniej wrzeszczeli, tym bardziej była szczęśliwa. Tak, szczęśliwa -uwielbiała swoich katów, uwielbiała turkusowego pułkownika. Wszyscy oni wiedzieli, że to nie może trwać wiecznie, zaczynało im brakować czasu. Jeśli nie uda im się wymusić przyznania się do winy, zostaną z pustymi rękami.
Wysoko nad blankami dachów Lefortowa, Łubianki i Jasie-niewa powietrze aż drżało od podstępnych informacji, pytań i odpowiedzi, planów i ostatecznych terminów. Z Waszyngtonu napływały informacje na temat sprawy Bullarda. Waszyngtońska rezydentura rozpuściła wici. Zapraszano informatorów na lunche albo spotykano się z nimi w podziemnych garażach, na ścieżce rowerowej nad kanałem Chesapeake i Ohio czy też ciemnych brukowanych uliczkach Georgetown i Alexandra. Z amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości wyciekła wiadomość, że Bullarda obserwowano prawie rok, zanim skontaktował się on z rosyjską rezydentura w Helsinkach. Już wcześniej planowano jego aresztowanie w Waszyngtonie, ale jego wyjazd zmusił władze do działania.
Oficjalne źródła amerykańskie starały się bagatelizować utratę podręcznika - niewiele z tego podano do publicznej wiadomości, ale jeden z „wysoko postawionych urzędników” określił incydent jako „wielki uszczerbek dla systemu bezpieczeństwa USA”. Zaraz też pojawiły się głosy w Kongresie i śledztwo w sprawie ustalenia odpowiedzialności za to, co się stało. Wahania i wzajemne oskarżenia stanowiły część ogólnego planu stworzenia zasłony dymnej dla Rosjan, którym to przedsięwzięciem zarządzał szef kontrwywiadu, Simon Benford. Miał on tylko jeden cel - utwierdzić Rosjan w przekonaniu, że dostali autentyczny podręcznik. A gdyby przy okazji można było oczyścić Divę z zarzutów - jeśli w ogóle żyła -tym lepiej.
Zarządy R (analiza) i X (nauka) SWR przedstawiły swoje raporty. Wstępne badania dokumentu na temat Systemu Łączności Krajowej USA wskazywały, że jest autentyczny i bardzo wartościowy. Oficerowie z Zarządu T, eksperci od komunika cji z FAPSI i naukowcy z Petersburskiego Państwowego Uniwersytetu Technicznego wraz z Ministerstwem Obrony zajęli się badaniem tej książki, by móc określić słabe strony amerykańskiej sieci komunikacyjnej. Zażądano funduszy na rozwój tego projektu, tak by rozwinąć programy i aplikacje oraz inne narzędzia, z których będzie można skorzystać w przyszłości.
Ponieważ wszyscy chcieli wierzyć, że mają do czynienia z autentykiem, szybko osiągnięto porozumienie z książętami z Kremla. Materiał był autentyczny, co było prawdziwą gratką, nawet jeśli Amerykanie wiedzieli o stracie podręcznika. A samo wyrwanie książki wprost z zębów amerykańskich wywiadowców stanowiło triumf taktyczny i pokaz rosyjskich możliwości wywiadowczych. Aresztowanie Bullarda było zaś nieszczęśliwym wypadkiem, wynikającym zapewne z jego głupoty, niezdatności i chciwości. Kreml nie przejmował się jego losem. Amerykanie mieli go teraz na trzy kolejne dożywotnie wyroki.
Duma wyraziła swoje uznanie dla Wołontowa i działalności helsińskiej rezydentury. Późnym popołudniem w kapiącej od złota Komnacie Graniastej Wielkiego Pałacu Kremlowskiego, z dwugłowym orłem nad drzwiami, dokładnie w miejscu, gdzie kiedyś wisiały czerwone gwiazdy, odbyła się ważna uroczystość. Pierwszy zastępca dyrektora SWR Jegorow dostał drugą gwiazdkę generalską. Sam prezydent Putin wręczył mu podłużny filcowy futerał z gwiazdkami, pocałował trzykrotnie w policzki, a następnie uśmiechnął się doń krokodylo, co było wyrazem największej aprobaty. Ta ceremonia zbiegła się z weekendem, więc wypuszczenie Dominiki opóźniło się o dwa dni.
W poniedziałek po śniadaniu Wania Jegorow wykonał w końcu parę telefonów. Zadzwonił do kontrwywiadu, do Zarządu Dochodzeń Wewnętrznych i w końcu do Federalnej Służby Więziennej, spadkobierczyni gułagów, odpowiedzialnej za egzekwowanie wyroków. Wszędzie przedstawiał się jako generał broni, pamiętając o swojej drugiej gwiazdce. Chciał zakończyć całą sprawę. Wyglądało to kiepsko, Dominika była córką jego brata. Nie, nie chce, żeby przeszli na drugi poziom. Nie, nie pozwala na wykorzystanie narkotyków i deprywację sensoryczną. Koniec z elektrowstrząsami. „Co się z wami, do cholery, dzieje?!”. Takie środki są dla zdrajców, jak ten kret, którego wciąż nie możemy złapać, pomyślał. „Jeśli do tej pory nie przyznała się do winy, to znaczy, że nie ma się do czego przyznawać. Sam diabeł wie, co wydarzyło się w Helsinkach, kiedy ten slizniak Wołontow zarządzał całą operacją. Trzeba ją umyć i odesłać do domu. Jej matka się martwi, a ja chcę, żeby jak najszybciej wróciła do pracy”, zakończył z ojcowską troską.
Sam pułkownik Digtiar przyniósł pudło z jej rzeczami do celi i stał, czekając, aż się rozbierze i zwróci więzienne ubranie, które stanowiło własność państwa. Ubierała się przed nim, ukazując sińce na rękach i nogach, sterczące żebra, poznaczone krwawo paznokcie. Skończyli wszystko bardzo szybko. Zaprowadzili ją na górę do zakratowanych drzwi i wyszła na zaśnieżoną ulicę, pełną samochodów i autobusów. Dominika przeszła ostrożnie po śniegu wśród spalin, by poczuć pod stopami ziemię, a jej oddech unosił się białymi obłoczkami nad jej głową. Bardziej teraz utykała i czuła pulsujący ból stopy, ale starała się koncentrować na ruchu ramion i na tym, by wyprostowana oddalić się od więziennych murów. Spod mankietów płaszcza wystawały jej posiniaczone nadgarstki.
Więzienie majaczyło się Dominice, gdy spała czy siedziała na fotelu w salonie, kiedy matka prała pościel kwaśną od trucizny, która zaczęła opuszczać jej ciało. Wchodziła do szafy i zamykała się, by raz jeszcze przywołać doświadczenia z więziennych korytarzy - te zapachy i kolejne metaliczne postukiwania: klik-klak, klik-klak. Towarzyszyła jej miła świadomość, że będzie mogła wyjść na światło dzienne, kiedy tylko zechce. Wiązała nadgarstki pończochami i zębami zaciągała węzeł, by poczuć pulsujący ból. Kiedy te straszne pragnienia ją opuściły, płakała cicho, a łzy płynęły po jej policzkach. Matka grała teraz codziennie po pół godziny na skrzypcach, a Dominika siadała na podłodze i rozciągała oraz podnosiła nogi, aż zaczynał ją boleć brzuch i drżały jej ramiona. Pierwszego wieczoru umyła ją mamula, a ona tylko siedziała w wannie. Teraz jednak myła się sama i patrzyła na znikające powoli sińce i gojące się ciało. Dochodziła do siebie, a świadomości, że ocalała, zaczęła towarzyszyć szkarłatna coda wściekłości, która co jakiś czas ją otaczała. Było to głębokie uczucie, nad którym potrafiła panować i którym mogła karmić swoją nienawiść.
Dominika Jegorowa siedziała na krześle przed pustym biurkiem wuja w centrali SWR w Jasieniewie. Na dworze widać było
ośnieżony sosnowy las, który prawie nikł w bieli, a dalej puste pola i płaski horyzont. Przez wielkie okna wpadało światło słoneczne, oświetlając połowę twarzy wuja, ale też sprawiając, że druga połowa nikła w mroku. Połowa jego zwierzęcej żółtej aury była zacieniona, a druga lśniła w słońcu. Wania Jegorow rozsiadł się na krześle, zapalił papierosa i spojrzał na bratanicę. Miała na sobie prostą, zapiętą aż pod szyję białą bluzkę i granatową spódnicę. Bardzo starannie uczesała swoje ciemne włosy. Wydawała się chudsza i bardziej blada.
- Witaj, Dominiko - powiedział takim tonem, jakby właśnie wróciła z rejsu po Wołdze. - Pragnę ci przekazać, że wszelkie nieprzyjemności już się skończyły. Dochodzenie w sprawie Helsinek jest zamknięte.
- Tak - powiedziała, patrząc na jakiś punkt za jego plecami.
Wania przyjrzał jej się uważnie.
- Nie powinnaś się tym przejmować. Każdy aktywny oficer operacyjny jest narażony na takie przesłuchanie. Na tym polega nasza praca.
- Czy naprawdę nasza praca polega na tym, żeby nas polewali wodą i sadzali związanych przed wentylatorem? - spytała wypranym z emocji głosem.
Wania zrobił kwaśną minę.
- Zwierzęta - mruknął. - Każę zbadać tę sprawę.
Już raczej zajmiesz się własnym awansem, pomyślała. Zaraz też wykonała gest w stronę nowej, wiszącej na ścianie tabliczki.
- Gratuluję - bąknęła.
Wania spojrzał na list pochwalny i wstążkę i sięgnął do rozetki w klapie garnituru.
- Tak, bardzo dziękuję. Ale co mam z tobą zrobić?
Jakbym miała jakiś wybór, pomyślała. Coś jednak krążyło jej po głowie.
- Skoro wróciłam, zrobię, co będziesz chciał, ale z całym szacunkiem, nie chciałabym wracać do Piątki. Czy nie mogłabym przyjąć propozycji generała Korcznoja i rozpocząć pracy w wydziale Ameryki?
- Spytam. Jestem pewny, że się zgodzi.
- I coś jeszcze - dodała. Pomyślała o nich wszystkich, o więzieniu i poczuła, że ścisnęło jej się gardło. Wiedziała, że się zaczerwieni („Nr 47. Należy udawać prawdziwe emocje za pomocą odpowiednich wyobrażeń”). Wania czekał. - Chciałabym jeszcze pracować nad Nashem - zakończyła gwałtownie.
Wania wbił w nią wzrok i oparł się o tył krzesła. Patrzył na nią z namysłem.
- Dziwna prośba - rzucił. - Wiesz, że pułkownik Wołontow uznał twoje postępy w tej sprawie za niedostateczne?
- Z całym szacunkiem, pułkownik Wołontow to wół, który nie ma pojęcia o działaniach operacyjnych. Nie robi nic, żeby uzyskać informacje. Teraz, kiedy uwolniłam się od jego lubieżnych spojrzeń, wszystko mi jedno, co o mnie myśli.
Wania spojrzał w okno.
- A co z Nashem? - spytał.
- Bardzo się z nim zaprzyjaźniłam - odparła. - Spotykałam się z nim co tydzień, tak jak chciałeś. Zanim opuściłam Helsinki, doszło między nami do zbliżenia...
- I wydaje ci się, że mogłabyś określić jego ruchy? - Wciąż patrzył w okno, a obłok wokół niego stał się jeszcze bardziej żółty.
Zgodzi się, pomyślała Dominika. Ta sprawa jest dla niego bardzo ważna.
- Bez wątpienia - odparła. - Mimo opinii pułkownika Wołon-towa Nash był mną coraz bardziej zainteresowany. - Dominika nie odrywała oczu od wuja. - Niestety, więzienie i przesłuchania zakończyły ten romans...
Wania ważył jej słowa. Koniecznie musiał zrobić coś w sprawie kreta. Jego bratanica znała Amerykanina lepiej niż ktokolwiek i z całą pewnością była zmotywowana do działania. Ale teraz wydawała się inna - Lefortowo bardzo ją odmieniło - jakby miała obsesję na punkcie Nasha. Czy to możliwe, że się w nim zakochała? A może wolała wyjechać z Rosji na Zachód? Czy...?
- Oczyszczono mnie ze wszystkich zarzutów - powiedziała, czytając mu w myślach. - Mam wrócić do pracy z czystym kontem. Nikt inny nie potrafi wykryć rosyjskiego zdrajcy. Ta operacja to dla mnie prawdziwe wyzwanie. Znowu chcę zagrać przeciwko nim wszystkim.
- Jesteś bardzo pewna siebie.
- Tak. Ty też powinieneś na mnie polegać. Jestem twoim dziełem.
Widziała, że aż się uniósł na krześle przy tych słowach. Jego próżność przypominała wielki żółty balon.
- A jak chcesz teraz zacząć? - spytał.
Wiedziała, że musi uważać.
- Sama nie wiem. Zdam się na rady twoje i generała Korcz-noja.
- Generał nie bierze udziału w tej operacji - odparł Wania.
- Wydawało mi się, że to jego wydział powinien zajmować się tą sprawą, ale jeśli...
- Zastanowię się, czy wtajemniczyć Korcznoja w sprawę -przerwał Wania.
Wujaszek mówi, że będzie o tym myślał, chociaż już podjął decyzję, zaśmiała się w duchu.
- Dostosuję się do twojej decyzji. Ta sprawa musi być potraktowana oddzielnie, więc będę się kontaktować bezpośrednio z tobą albo z kimś, kogo wyznaczysz.
- Wiesz, że Nash kończy służbę w Helsinkach? - Spojrzał na nią, spodziewając się jakiejś reakcji, ale nic nie zobaczył.
- Nie wiedziałam - odparła. - Ale to przecież nie ma znaczenia. Przed nami się nie ukryje.
W Jasieniewie znowu pojawiły się plotki. Mówiło się o powrocie bratanicy Jegorowa z Finlandii i że to właśnie tam służby odnotowały prawdziwy sukces, o którym jednak nie wolno mówić. Czy Jegorowa miała z tym coś wspólnego? Plotki na temat dochodzenia? Zwykłe wykroczenie czy coś innego? Wyglądała tak samo, ale była jakaś inna, szczuplejsza. W jej spojrzeniu pojawiły się iskry szaleństwa. W tej chwili miała własny gabinet w wydziale Ameryki Korcznoja. Specjalne zadanie dla bratanicy pierwszego zastępcy dyrektora? Tego się można spodziewać... Ale to nie tylko siemiejstwiennost', przejaw zwykłego nepotyzmu. Wystarczy spojrzeć na te oczy, które nikomu nie wybaczają. To nie są oczy małej baleriny.
Dominika napisała podanie do generała Korcznoja i została przyjęta. W czasie spotkania generał zamilkł na chwilę i spojrzał na nią spod krzaczastych brwi, otoczony majestatyczną fioletową peleryną.
- Gratuluję męstwa w Lefortowie - rzekł cicho, a Dominika się zarumieniła. - I nie będziemy już o tym więcej mówić.
Tego popołudnia Korcznoj zasiadł z kieliszkiem brandy w gabinecie pierwszego zastępcy, a Wania wtajemniczył go w szczegóły sprawy oraz relacji między Dominiką i Nashem, a także omówił kwestię jej pracy w wydziale Ameryki.
- Tak, to najlepsze miejsce, by nad tym pracować - zgodził się Korcznoj.
- Wiesz, Wołodia - Wania zwrócił się do niego jak do starego druha. - Potrzebuję twojej wyobraźni, by jakoś ruszyć tę sprawę.
- Jestem pewny, że coś razem wymyślimy - odparł Korcznoj. Wania ponownie napełnił kieliszki. - Musimy tylko utrzymać to w sekrecie. - Wypił odrobinę alkoholu. - Nie chcemy przecież, żeby kret zorientował się, że wokół jego szyi zaciska się pętla.
SZCZI - ROSYJSKA ZUPA Z KAPUSTY
Przez dwie godziny gotujemy w wodzie pokrojoną w kostkę wołowinę, cebulę, seler, startą marchew i czosnek w ząbkach. W oddzielnym garnku zalewamy kwaśną kapustę i kwaśną śmietanę wrzątkiem i wstawiamy na pół godziny do średnio nagrzanego piekarnika. Gotujemy do miękkości pokrojone ziemniaki, seler i grzyby. Łączymy wszystkie składniki, dodajemy do smaku soli, ziaren czarnego pieprzu, liści laurowych i majeranku i gotujemy jeszcze przez dwadzieścia minut. Następnie owijamy materiałem i wstawiamy do słabo nagrzanego piekarnika na następnych trzydzieści minut. Podajemy z kwaśną śmietaną i koperkiem.
Nathaniel Nash szedł bez celu jasnozielonym korytarzem w kwaterze głównej CIA. Hol był pusty, wypastowana podłoga przechodziła najpierw w korytarz D, a potem korytarz E, w którym znajdowały się pomieszczenia dyrektoriatu wywiadowczego. Dla oficera operacyjnego wejście na teren tego dyrektoriatu było jak wtargnięcie w obręb tajemniczej dżungli. Na rogach pojawiały się głowy, które natychmiast znikały, ktoś delikatnie otwierał drzwi i zaraz je zamykał. Przechodzący w ryk śmiech, wyjec pod baldachimem gałęzi, dźwięki z drugiej strony strumienia, uderzenia pałeczek o pień drzewa tekowego.
Helsinki były tylko wspomnieniem, koszmarem. Dominika zniknęła, rozpłynęła się, sytuacja nieznana, stan nieznany, „kontakt z agentką zerwany”, trzeba zaczekać, aż się znowu pojawi, może ktoś z jakiejś rezydentury spotka ją na przyjęciu w którejś części globu, może za dziesięć lat, może nigdy. Lub też inny oficer dowie się, że jest w łagrze albo ktoś z białego wywiadu znajdzie w moskiewskiej „Prawdzie” notatkę, że nie żyje. Ciągły podsłuch rezydentury w Helsinkach nie przyniósł żadnych informacji na temat jej losu.
Miesiąc po jej odlocie Nate poprosił Forsytha o bezpłatny urlop. Dodał też prostodusznie, że ma zamiar pojechać prywatnie do Moskwy i samemu dowiedzieć się, co się z nią stało. Forsyth, którego zwykle trudno było wyprowadzić z równowagi, aż zago-
tował się ze złości.
- Chcesz jechać do Moskwy? - spytał wściekły. - Oficer CIA, który zna tamtejsze operacje, chce bez immunitetu dyplomatycznego znaleźć się w Rosji? W dodatku taki, co do którego SWR ma pewność, że brał aktywny udział w operacjach. To właśnie chcesz mi zakomunikować?
Nate nie odpowiedział. W biurze natomiast pojawił się Gable, który usłyszał krzyki.
- Jakie masz plany, Nate? - spytał Forsyth. - Chcesz wziąć szturmem Łubiankę i wysadzić drzwi do jej celi? A potem może uciec z nią na lotni na Zachód?
- Trochę za daleko - zauważył Gable. - Inaczej byłby to świetny plan.
- Powiem to tylko raz - ciągnął Forsyth. - Nie masz ani mojej zgody, ani zgody agencji na bezpłatny urlop, podróż do Moskwy czy nawet myślenie o tym, jak dostać się do Rosji. Nie wiemy, czy Diva ma kłopoty ani gdzie i w jakim charakterze przebywa. Musimy czekać na wiadomości, zbierać informacje.
Nate oklapł zupełnie na swoim miejscu.
- W końcu się dowiemy, co się z nią dzieje - dodał Forsyth. -Nie jesteś odpowiedzialny za to, co się stało. Nie ty popełniłeś błąd. Diva jest naszym agentem. Staramy się chronić naszych agentów, robimy wszystko, co w naszej mocy, ale czasami nie można zapobiec najgorszemu. Czasami ich tracimy, mimo zabezpieczeń i starań. Rozumiesz?
Nate skinął głową.
- Czyli, mówiąc prosto - podsumował Gable, gdy znaleźli się sami - masz się zamknąć i siedzieć cicho. Czeka na nas robota. Przestań, kurwa, krążyć tu z nieszczęśliwą miną, bo czuję się, jakbym trafił do powieści Jane Austen!
Centrala uznała, że lepiej będzie go przenieść do CE/ROD, Biura Środkowej Eurazji, Rosyjskiej Sekcji Operacyjnej. Było to „cmentarzysko słoni” dla powracających z Moskwy agentów ze starganymi od ciągłej obserwacji nerwami. Trafiali tam też oficerowie, którzy przypadkiem wpadli na Rosjan w Malezji, Pretorii czy Caracas, oraz kilku prawiczków, szykowanych na Moskwę nadętych i poważnych, bez tej ściskającej dupę wiedzy, jak czuje się oficer, od którego zależy życie jego agenta.
Szef ROD zajmował biuro w Langley. Było to małe pomieszczenie na rogu budynku z zaplombowanym oknem z podwójną szybą, wychodzącym na potrójny dach kantyny między dawnymi a nowymi budynkami kwatery głównej. Szef ROD był mały i chudy, miał pięćdziesiąt parę lat, plamy wątrobowe na policzkach i skąpe siwe włosy, zaczesane na czubek łysiny. Szorstkie siwe wąsy i druciane okulary sprawiały, że wyglądał na profesora, a rząd fajek na jego biurku jeszcze pogłębiał to fałszywe wrażenie, bo w tym człowieku nie było nic z naukowca.
Był starą kurwą z kilkoma zagranicznymi zadaniami w dorobku. Na początku pracował nad Kubańczykami, a potem przeniesiono go do Rosjan, kiedy ujawniono, że cała stajnia kubańskich agentów - pół setki ludzi, którzy przez trzydzieści lat dostarczali różnych informacji - pracowała, z dwoma wyjątkami, na dwie strony i wypełniała rozkazy Generalnej Dyrekcji Wywiadu w Hawanie. Ta informacja do tego stopnia zniechęciła paru starszych oficerów, którzy angażowali się przez wiele lat w operacje na Kubie, że efekt byłby chyba mniejszy, gdyby DGI wysadziła kubańską sekcję CIA.
Obecnie szef ROD zajmował się sprawami Rosjan na całym świecie, prowadzeniem wielu agentów, a wśród nich tymi, którzy dostarczali ważnych informacji. Marmur wciąż znajdował się poza jego zasięgiem, ale byli inni, także nowi i obiecujący.
Zawsze rano czytał „codzienne wiadomości” - niegdyś gruby plik telegramów, a teraz zwoje depesz, przesuwających się po ekranie jego komputera. Młodzi oficerowie z rezydentur z całego świata meldowali w nich o swoich „osiągnięciach”. Tworzyły one globalną paletę zdarzeń od Rio do Singapuru czy Stambułu, opisy kontaktów, pączkujących przyjaźni, zakrapianych alkoholem spotkań, kiedy to chodzili na czworakach z sekretarzami czy attaches z ambasad lub, co było najbardziej wyczerpujące, ludźmi podejrzanymi o to, że pracują dla SWR lub GRU.
Najnowsza depesza sprawiła, że się zamyślił. Młoda, towarzyska żona jednego z oficerów, wysłanego do pylistej stolicy państwa w Afryce, meldowała, że podała przepis babci na placki nowej żonie majora GRU. Kobiety zbliżyły się, kiedy Rosjanka rozpłakała się nad tacą złocistych ciasteczek. Tęskniła za domem i myślała o swojej babci. Trzeba jej dać te placki, a może major się złamie, pomyślał szef sekcji rosyjskiej.
W tym całym zamieszaniu co jakiś czas udawało się kogoś naprawdę zwerbować. Jakaś potrzebująca dusza odpowiadała da na łagodną, zawoalowaną, przyjazną czy po prostu biznesową propozycję. A wtedy wymiana informacji się nasilała, centrala zaś i rezydentura angażowały się w proces obróbki, oceny, uzyskiwania, a w paru cudownych przypadkach również szkolenia wewnętrznego i powrotu informatora do Moskwy.
Jak zwykle było z tym sporo problemów. Cele werbunku traciły chęć do współpracy wraz z nastaniem ranka i nasilającym się kacem. Inni nie mogli - nigdy nie śmieli - narazić się na gniew systemu. Jeszcze inni wymykali im się, po prostu meldując przełożonym o propozycji Amerykanów. Tych najczęściej odsyłano jak najszybciej do Moskwy, żeby znaleźli się poza „wrogim” zasięgiem.
Ta gra miała też swoją ciemną stronę. Należało pamiętać, że tamci też nie zasypiają gruszek w popiele. Co jakiś czas wybuchała bomba, a czasami cała ich seria, i okazywało się, że gdzieś tam na świecie Rosjanie próbowali zwerbować młodego oficera CIA, zwykle za pomocą jakichś argumentów albo starając się wykorzystywać słabe punkty amerykańskich służb wywiadowczych. Ostatnio taka sytuacja miała miejsce po tym, jak Kongres zamroził płace CIA. Rosjanie pytali wtedy dookoła: „Kto potrzebuje pieniędzy?” albo „Kto jest rozczarowany?”.
W tym zmiennym świecie szef ROD miał jeszcze jeden palący problem. Zastanawiał się, jak mógłby otworzyć drzwi klatki i wy-pieprzyć Nasha ze swojego biura gdzieś w teren. Na szczęście informacja, która dotarła covcomem, pozwoliła mu znaleźć wyjście.
Szef sekcji rosyjskiej znał Nate'a i jego osiągnięcia. Dostrzegał w nim wewnętrzny ogień, domyślał się osobistych motywacji, rozpoznawał wątpliwości myślącego oficera prowadzącego, które znał z autopsji, i wiedział, że mogą one popsuć smak sukcesu i wpędzić w ponure myśli. Znał sprawę Divy i wiedział, ile dla niego znaczyła. Teraz podszedł do drzwi i oparł się o framugę. Marty Gable wydarłby się na cały głos, żeby zawołać podwładnego, ale on był cichszy i kiedy Nate go zauważył, szef kiwnął na niego głową, zapraszając do biura.
- Dostaliśmy sygnał od Marmura - zaczął. - Przyjeżdża na parę dni do Nowego Jorku na Zgromadzenie Ogólne ONZ. - Nate wyprostował się na krześle niczym pies myśliwski. - Nie widzieliśmy go od dłuższego czasu, będzie sporo spraw. Możesz zacząć przygotowania? - Szefa ROD rozbawił wyraz twarzy Nate'a. - Przedstaw się Benfordowi z kontrwywiadu. Chce, żebyś zajął się najpierw ustaleniami kontrwywiadu, a potem oczywiście obecną sytuacją dotyczącą bezpieczeństwa Marmura.
Nate skinął głową i wstał.
- Jeszcze chwila. Tylko nie... palnij ani nie zrób niczego głupiego przy Benfordzie. Naprawdę się postaraj. Rozmawiałem z nim o spotkaniu z Marmurem i pozwól, że go zacytuję: „Powiedz jego oficerowi prowadzącemu, że ma mnie przerazić swoją inteligencją i umiejętnościami organizacyjnymi”.
Nate obrócił się w jego stronę.
- Zrozumiałeś?
Skinął głową i wyszedł. Szef sekcji rosyjskiej zauważył, że po raz pierwszy od paru miesięcy nie jest ponury.
Ścieramy grubo cebulę i ziemniaki, a następnie odsączamy i odciskamy. Do ubitych jajek dodajemy pokrojonego sera gruyere, mąki i przetartego czosnku, a następnie mieszamy z ziemniakami i cebulą na gęstą masę. Placki o średnicy około siedmiu centymetrów smażymy po oby stronach na złotobrązowy kolor. Podajemy z sosem z przyprawionego szpinaku uduszonego w śmietanie.
Marmur był zbyt ważnym agentem, by mógł się nim zająć nowojorski oddział CIA. Dlatego ROD pominął jego szefa, kłótliwego, krotkonogiego pochlebcę, znanego z tego, że lubi poklepywać po plecach i potrafi wyżebrać bilety na wszystkie imprezy sportowe w mieście. Wyłączono go ze sprawy i w ogóle nie wiedział, co się dzieje. Marmur miał spotkać się z Nate'em w nocy, po zakończeniu spotkań w ONZ.
Moskwa, Helsinki, Nowy Jork. Zaczęli od tego, na czym skończyli; zawsze brakowało czasu na to, by dowiedzieć się, co nowego u agentów wewnętrznych, przede wszystkim trzeba było uzyskać od nich jak najwięcej informacji. Nate siedział z Marmurem w pokoju niewielkiego hotelu, położonego we wschodniej części miasta już poza centrum. Stolik, dwa krzesła, dalej łóżko, na które rzucili wierzchnie ubrania. Było już późno i docierał do nich szum samochodów z FDR Drive. Paliły się dwie lampy, a mężczyźni przesunęli swoje krzesła do stolika. Marmur chwycił Nate'a czule za rękę.
Nate wolną ręką nalał wody z karafki i podał szklankę Rosjaninowi.
- Dobrze wyglądasz - zaczął.
Na szafce obok stała taca z kanapkami, sałatką i buteleczką sosu winegret, ale oni nie tknęli jedzenia.
Marmur uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
- Praca wre - mruknął. - W centrali chwalimy się sukcesami, żeby się sobie nawzajem przypodobać. Bawimy się w myszinyje woznia, mysie harce, niewiele z nich ma jakieś znaczenie. - Puścił jego dłoń, oparł się o tył krzesła, wypił trochę wody i spojrzał na zegarek. - Zostało mi tylko pół godziny. Za dwa dni powinienem być wolniejszy. Mam jednak ciekawe informacje. Wydaje mi się, że Zarząd S ma w Stanach nielegała. Prowadzą go z Nowego Jorku, ale wydaje mi się, że operuje na terenie Nowej Anglii, bo spotkania z nim odbywają się w Bostonie. Nie powinienem o tym wiedzieć, ale pytali mnie o dogodne miejsca do spotkań. Sprawa jest zaawansowana, ten nielegał przebywa w Ameryce już od dłuższego czasu, moim zdaniem około pięciu lat.
- Czy można go jakoś zidentyfikować?
- Nie mam na jego temat żadnych informacji. Ale jest coś jeszcze, co może być z tym związane, chociaż to tylko domysły. Pojawiły się nowe raporty. GRU bardzo się nimi interesuje. Ktoś dotarł do waszego morskiego programu balistycznego.
- Nowe raporty? Co to za informacje? Wiesz coś na temat ich źródła?
- Wygląda na to, że to ktoś z obsługi technicznej. Pojawiły się informacje o przebudowie starych okrętów. Typu Poseidon, nie, raczej Trident. Niektóre są bardzo skondensowane.
- Skondensowane? To znaczy szczegółowe? - spytał Nate.
- Tak. Czytałem podsumowanie. Informator bierze udział w tym programie. Tak to przynajmniej wygląda. - Marmur napił się jeszcze wody. - Ale jest w tym coś dziwnego. Jestem szefem wydziału Ameryki, a nie słyszałem o żadnym aktywnym informatorze na tych terenach. Ponieważ GRU tak bardzo zainteresowało się tą sprawą, zakładam, że wcześniej nie prowadzili tego agenta. To są dla nich nowe informacje.
- Więc co to znaczy?
Marmur zaczął wyliczać na palcach.
- Nowe raporty. Nie znam informatora, który mógłby przekazywać te informacje. Nielegał w Stanach. Więc może to Zarząd S go prowadzi, i on pracuje w marynarce wojennej - zakończył Rosjanin.
- Ale te raporty dopiero się pojawiły, a mówisz, że przebywa tu od pięciu lat? - dopytywał się Nate.
- Właśnie! Przez pięć lat uważał i tworzył legendę operacyjną, a teraz znalazł dostęp do informacji i zaczął działać. Doskonała kombinacja: niewidoczny kret, który dochrapał się jakiegoś ważnego stanowiska.
Nate kiwnął głową i zapisał coś w notatniku.
- A co z tym informatorem dyrektora, o kt órym mówiłeś w Helsinkach? - spytał jeszcze. - Masz coś więcej na ten temat?
- Nic. Wiem, że to bardzo ważne, więc wciąż słucham i patrzę. Jedna rzecz może być z tym związana... Siedziałem któregoś dnia w gabinecie dyrektora, kiedy wszedł Jegorow i powiedział, że jest coś nowego od Lebiedia. Nie wiedział, że słyszę.
- Łabędzia? - powtórzył Nate.
- Tak.
- Myślisz, że to kryptonim tego kreta?
- Właśnie - padła odpowiedź.
- Coś jeszcze? Jakieś inne wskazówki?
- Tylko to, co powiedziałem. Ale Łabędź musi być bardzo wysoko postawioną osobą, inaczej nie zajmowałby się nim sam dyrektor. W moim wydziale nie ma o nim nawet słowa. Żadnych protokołów na temat jego prowadzenia czy depesz operacyjnych.
- A co ty o tym myślisz? Jakieś konkluzje?
Marmur napił się jeszcze wody.
- A takie, dorogoj drug, że ten kret działa w Waszyngtonie, w waszym rządzie.
- Ale jak go znaleźć?
Marmur wzruszył ramionami.
- Zająłbym się uważną obserwacją. Poza tym możecie lepiej przyjrzeć się szefowi rezydentury Gołowowi. Tylko on ma taką rangę, by spotykać się z kimś takim. I jest doskonały na ulicy.
Marmur wstał i podszedł do okna, by wyjrzeć na zewnątrz.
- Tyle gier, tyle niebezpieczeństw - powiedział do miasta, które miał przed sobą. - Będę szczęśliwy, jak to się skończy.
- A skoro już o tym mówimy, jaka jest twoja sytuacja? Jesteś bezpieczny? Co SWR robi, by znaleźć przeciek? - Nate unikał słowa: „kret” ze względu na związane z nim konotacje.
- Musimy odłożyć ten temat do następnego spotkania. -Marmur spojrzał na zegarek. - To zresztą nic pilnego.
Obrócił się, podszedł do łóżka i sięgnął po płaszcz. Nate poprawił mu kołnierz i pogładził po ramieniu. Nie musieli już przejmować się złowieszczym proszkiem. Marmur popatrzył na niego tkliwie.
- Tym najbardziej fascynującym tematem, czyli mną, zajmiemy się za dwa dni - dodał. - Konferencja kończy się w południe. Będziemy mogli zjeść razem kolację, a potem gadać całą noc. -Znów spojrzał w stronę okna. - Uwielbiam to miasto. Chciałbym tu kiedyś mieszkać.
- Na pewno tak będzie - rzucił Nate, myśląc, że to raczej mało prawdopodobne. Zależało to zapewne od tego, co miał zamiar robić na emeryturze, no i czy w ogóle uda mu się do niej dożyć.
Marmur podszedł do drzwi, trzymając go za ramię. Nate bardzo chciał zapytać go, czy wie coś - cokolwiek - na temat Dominiki, ale nie mógł. Ze względu na ścisłe reguły podziału dostępu do informacji nigdy nie mówił Rosjaninowi, że udało mu się ją zwerbować, ani też o jej misji, która miała polegać na zdemaskowaniu kreta poprzez obserwację jego oficera prowadzącego. Agenci nie mogli po prostu znać innych agentów.
- Słyszeliśmy, że Wania Jegorow dostał ostatnio awans - rzucił tylko.
- Wania jest lekkomyślny - rzekł Marmur. - Znamy się od dwudziestu lat. Chce prowadzić służby, ale nie ma dostatecznego poparcia, sam wiesz kogo. Potrzebuje sukcesu, żeby zadowolić swojego pana z kamiennym obliczem. Łabędź to jego szansa, ale przydałoby mu się coś poważniejszego, spektakularnego.
- Na przykład? - spytał Nate.
- Schwytanie mnie - zaśmiał się Rosjanin. - Ale nie będę mu życzył szczęścia.
Chwycił dłoń Nate'a. Coś go dręczyło, Nate wyraźnie to widział.
- Coś jeszcze?
- Mam prośbę, informację, którą pragnę przekazać.
- Jasne. - Nate nadstawił uszu.
- Ale chciałbym porozmawiać z Benfordem, jeśli będzie mógł przyjechać do Nowego Jorku. Muszę z nim o czymś pogadać. -Spojrzał Nate'owi prosto w oczy.
- Mam mu coś jeszcze powiedzieć?
- Nie chcę, żebyś się poczuł urażony, Nate, ale muszę skontaktować się w tej sprawie bezpośrednio z Benfordem. Tak? -Rosjanin przyjrzał mu się uważnie, ale twarz Nate'a wyrażała tylko oddanie i szacunek.
- Oczywiście, diadia - odparł. - Będzie tu następnym razem.
Benford nalegał na zmianę hotelu, Nate czekał więc w Bryant Park, żeby podać Marmurowi numer pokoju w tym wielkim, podświetlonym od dołu mlecznymi światłami bazaltowym budynku z pozłacanymi blankami, dawnej siedzibie American Radiator Company. Benford i Marmur przywitali się serdecznie za progiem, nie widzieli się ze cztery, może nawet pięć lat, a następnie usiedli przy stoliku z do połowy pustą butelką brandy i dwoma kieliszkami, przy wtórze stukotu grzejnika i klaksonów taksówek z Czterdziestej Zachodniej Ulicy Manhattanu. Nie byli w pełnym znaczeniu tego słowa starymi przyjaciółmi, ale Benford od czternastu lat śledził poczynania Marmura, raz w roku czytał też dokładnie jego teczkę, która rosła w miarowym tempie, wypełniając się, bogacąc w raporty na temat kontaktów i opisy spotkań w Paryżu, Dżakarcie czy New Delhi.
Jego zaczytana teczka była prawdziwą kroniką w dwudziestu tomach, opisującą śmierć jego żony, życie wdowca i samotność agenta, niespodziewane wyjazdy na Zachód i pospieszne spotkania. Informacje o trzech medalach, które dostał od CIA, i o tym, że będzie musiał poczekać, by móc się z nich cieszyć. Podziękowania od oficerów prowadzących, przeróżnych szefów i dyrektorów. Mało przekonujące dyplomy w uznaniu „za szerzenie demokracji na świecie”. Opisy problemów, które dzięki niemu udało się rozwiązać, i informacje o stanie jego konta, żółte świstki, znaczące co sześć miesięcy jego odyseję.
W teczce znajdowali się też kolejni szefowie rosyjskiego oddziału CIA, jedni doskonali, inni mniej, którzy przypisywali sobie sukcesy Marmura. Byli tam też kolejni dyrektorzy, wcześniej generałowie lub admirałowie, którzy niczym się nie przejmując, chodzili pośród duchów w tej założonej przez Allena Dullesa instytucji i którzy co jakiś czas wieźli ważne informacje od Marmura do Białego Domu, prezentując je jako owoc własnych wysiłków. Znajdowały się tam też nazwiska młodych mężczyzn i kobiet prowadzących Marmura, którzy spotykali się z nim na zaśnieżonych ulicach, w przybrudzonych holach czy klatkach schodowych, z których niektórzy awansowali, a inni nie.
Benford nabrał zwyczaju czytania tej teczki raz do roku w poszukiwaniu jakichś rys i pęknięć w gmachu, który wciąż wznosili. Nasłuchiwał, czy w ścianach nie zagnieździły się przypadkiem śmiercionośne korniki. Poszukiwał też cynicznie wad w raportach, jakichś zamazanych zdjęć, czasowego braku dostępu do danych. Nic nie wskazywało na kłopoty. Marmur był najlepszym agentem, jakiego miało CIA, nie tylko dlatego, że zdołał tak długo przetrwać, ale również ze względu na coraz lepsze efekty swojej pracy.
- Czy Nathaniel przekazał ci, co powiedziałem? - spytał Marmur.
- Tak, będziemy mieli sporo roboty. - Benford skinął głową.
- Ten nielegał, sprawa okrętów podwodnych, no i oczko w głowie dyrektora, Łabędź?
- Czytałem dziś rano podsumowanie - odparł Benford.
- Przykro mi, ale koniec zimnej wojny nie zmienił sposobu postępowania naszych przywódców. Pod wieloma względami łatwiej zrozumieć dawny Związek Sowiecki.
Marmur nalał ponownie brandy do kieliszków, podniósł swój i wypił trochę.
Benford wzruszył ramionami.
- Nie jesteśmy lepsi. A poza tym, gdyby nie to wszystko, stracilibyśmy pracę.
- I właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać - podjął Marmur.
- Wołodia, naprawdę chcesz zrezygnować? - spytał Benford. -I dlaczego właśnie teraz?
- Nie zrozum mnie źle, nie chcę rezygnować. Jak przyjdzie czas, chętnie przejdę na emeryturę i pozwolę, żebyście kupili mi gdzieś tu mieszkanie.
- Na pewno to zrobimy. I znacznie więcej. Teraz powiedz, co myślisz.
- Po pierwsze, jeszcze zobaczymy, jak długo będę dla was pracował i gdzie zamieszkam, z własnej woli lub nie, na emeryturze. - Benford pomyślał, że nigdy jeszcze nie słyszał, by agent mówił w ten sposób o swoim możliwym aresztowaniu. - Jedno jest pewne, przy normalnym przebiegu mojej pracy zostało mi jeszcze tylko parę lat czynnej służby. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę ambicje Wani Jegorowa.
- Zawsze możesz zostać pierwszym zastępcą dyrektora - rzekł z przekonaniem Benford. - W Jasieniewie cię szanują, masz też przyjaciół w Dumie.
Marmur łyknął brandy.
- Chodziłbym wtedy w twoim kieracie przez następnych dziesięć lat. I to obracałbym się wśród polityków. Myślałem, że jesteśmy druzja. Nie, mój czas się kończy. Czy mogę nieskromnie powiedzieć, że będzie to odczuwalna strata?
- Jak najbardziej - potwierdził Benford. - Fałszywa skromność nie ma tutaj sensu. Jesteś niezastąpiony.
- I będziesz miał wtedy kłopot, telefony od szefów, żeby znaleźć kogoś na moje miejsce, co? Kolejni nieodpowiedni kandydaci, gwałtowne poszukiwania agenta i tak dalej...
- Uświęcona tradycją procedura, dzięki temu tacy jak ja ludzie mogą wciąż jeszcze czuć się młodo - rzekł Benford. - Wołodia, do czego zmierzasz? Nie mogę się już doczekać najlepszego.
- Chcę sam znaleźć osobę, która mnie zastąpi. I będzie kontynuować moje dzieło.
Benford za dużo widział w życiu, by można go było zaskoczyć, mimo to pochylił się w stronę agenta.
- Chcesz powiedzieć, że masz zaufaną osobę? Kogoś, kto wie, że z nami współpracujesz?
- Nie, ona nic o tym nie wie. Będę musiał w odpowiednim czasie ją do tego przygotować.
- Ją? - powtórzył Benford. - Chcesz, żeby ciebie, generała z trzydziestoletnim stażem, zastąpiła kobieta? Nie chodzi mi o płeć, tylko o to, że kobiety nie pełnią funkcji kierowniczych w SWR. O ile wiem, w ciągu ostatnich trzydziestu lat w kolegium zasiadała tylko jedna kobieta! Kobiety to najwyżej podoficerowie, urzędniczki, pracownice wsparcia. Jaki dostęp do poufnych danych może mieć taka osoba?
- Spokojnie, jest ktoś taki.
- Więc jak się nazywa? - spytał Benford.
- Dominika Jegorowa, bratanica Wani - odparł Marmur.
- Chyba żartujesz - mruknął Benford z poszarzałą twarzą i oczami wbitymi w agenta.
Już po chwili dolewał brandy do kieliszków, a w jego głowie po synapsach przebiegały kolejne myśli: Boże, więc ona żyje! Spotkali się, pracują razem. Boże, spraw, żeby nie zdradzili sobie swoich sekretów przy barszczu w kantynie. Nash będzie miał chyba sporo roboty... I na koniec: Kurwa, to się może udać!
- Powiedz: dlaczego? I to szybko, dopóki jeszcze działa brandy, zanim zacznę trzeźwieć.
- Posłuchaj uważnie. - Marmur postukał palcem w stolik. - To będzie idealna konspiracja, szansa jedna na milion. - I znowu stuknięcie palcem, a potem kolejne. - Dominika to idealne rozwiązanie. Bardzo długo się nad tym zastanawiałem. Nazwisko daje jej mocną pozycję, przynajmniej do chwili, kiedy Wania nie pójdzie na emeryturę albo się go nie pozbędą. Ukończyła akademię, i to z wyróżnieniem. Jest inteligentna i nie można jej złamać.
Benford spojrzał w dół i odwrócił trzymany w dłoni kieliszek. Marmur wiedział, co robi.
- Obaj rozumiemy, że nie wystarczą tylko dobre wyniki -ciągnął. - Ona ma też motywację, mnóstwo pretensji... Jej ojciec zmarł, wyrzucono ją ze szkoły baletowej, a ten wieprz, jej wuj, wykorzystał ją do usunięcia rywala Putina. Kupił jej milczenie za przyjęcie do akademii, a potem złamał słowo i wysłał do szkoły jaskółek. Zakładam, że wiesz, o czym mówię.
Benford skinął głową.
- A potem wysłali ją do Helsinek, słyszałeś, że tam była? Pojawiły się jakieś komplikacje, no i trafiła na dwa miesiące do więzienia. Wyobrażasz sobie, do Lefortowa, jak za czasów stalinowskich. Nie sądzę, żeby im to szybko wybaczyła. Ale najlepsze mam na koniec - dodał Marmur i oparł się o tył krzesła. - Wiem, co sobie myślisz, że skoro jest kobietą, to ma niewielkie szanse na awans i że w tej chwili znajduje się na samym dole służbowej piramidy. Proponuję więc przyspieszyć jej awans, zapewnić jej sukces, tak żeby nie musiała siadać generałom na kolanach, włączając w to mnie samego.
- Rozumiem - mruknął Benford. - Ale jak chcesz z niej zrobić gwiazdę?
- Wania Jegorow ma obsesję na punkcie szpiega w SWR. -Marmur wbił teraz palec we własną pierś i się zaśmiał. - Tak naprawdę wysłał Dominikę do Helsinek, żeby zbliżyła się do Natha-niela i dowiedziała się w ten lub inny sposób, kto to może być. Wiedziałeś, że Nathaniel był celem w Helsinkach?
Twarz Benforda pozostała nieprzenikniona.
- Plany Wani opóźniły się z powodu Lefortowa - podjął Rosjanin. - Ale teraz Dominika jest już czysta, a ten więzienny epizod dodał jej jeszcze powabu.
Tylko Rosjanie mogą w ten sposób myśleć, stwierdził Benford.
- Wziąłem ją do swojego wydziału, żeby ją wesprzeć - ciągnął Marmur. - A Wania poprosił mnie nieformalnie, żebym powrócił do operacji przeciwko Nate'owi, dzięki czemu ona stanie się moją bezpośrednią podwładną. Wybierzemy najlepszy moment, i to wspólnie, by zrobić z niej bohaterkę, gwiazdę SWR. W ten sposób będzie miała otwartą drogę szybkiego awansu.
- Ale to najważniejsze, Wołodia? Jak masz zamiar to zrobić?
- To proste - odparł Marmur. - Musi odkryć, że jestem szpiegiem, i mnie wydać.
W hałaśliwym miejscu, oddalonym od ONZ-u mieli większą szansę nie trafić na Rosjan niż w Greenwich Village czy na Zachodniej Czwartej Ulicy. Był to ostatni wieczór Marmura w Nowym Jorku. Restauracja miała czerwoną markizę i mieściła się w suterenie. Ściany zdobiły rysunki tancerzy, a loże były zabudowane i pozwalały na swobodną rozmowę. Benford namówił Rosjanina na pasta con le sarde, dość ostrą potrawę z Palermo z finocchio, szafranem, rodzynkami i pinoli. Siedzieli ramię w ramię, tak więc dobrze słyszeli się nawzajem.
Benford był spięty, mówił za szybko i za dużo, trochę się nawet bał. Myślał nad propozycją Marmura przez dwa dni, badał ją pod każdym możliwym kątem i wydawała mu się ona coraz bardziej monstrualna i niemożliwa. Nie byli przecież w tak złej sytuacji; jeżeli skończy im się dopływ informacji wewnętrznych, to trudno, taka to już kolej rzeczy. Ale wystawianie się na śmiertelny cios tylko po to, by wprowadzić na scenę następcę, w ogóle nie wchodzi w grę. Oczywiście, że wchodzi, powiedział Marmur, musi wchodzić.
- Jeśli mnie złapią, bo kto wie, jak skończy się polowanie na kreta? - wszystko się załamie, niczego się nie uda uratować. Nie możemy sobie na coś takiego pozwolić, a jeśli masz wątpliwości, to pomyśl o nielegałach, którzy wpełzają do waszych okrętów podwodnych, o Łabędziu, który nadaje z Kapitolu albo Białego Domu.
Nie możesz ot tak czekać.
Benford, który szybował myślami gdzieś daleko, powiedział, że nie ma przecież gwarancji, że Dominika skorzysta na tym geście i rzeczywiście dostanie awans.
- Zostaw szutki, przyjacielu - rzekł Marmur - będzie nowoczesną rosyjską kobietą dwudziestego pierwszego wieku w odnowionych służbach wywiadowczych. Po takiej sprawie z dnia na dzień zrobią ją pułkownikiem. - Benford spojrzał na Rosjanina i zamówił jeszcze dwie grappy. - Posłuchaj - westchnął Marmur. - A gdybym ci powiedział, że mam raka i dają mi najwyżej półtora roku, to zmieniłbyś zdanie?
- Masz raka? - Marmur zaprzeczył. - No i kto tutaj żartuje? -Miał w zanadrzu jeszcze ostatnią kartę i dodał dość uroczyście: - A co z twoją emeryturą w Nowym Jorku?
Rosjanin uśmiechnął się, położył dłoń na ramieniu Benforda.
- Nigdy nie przypuszczałem, by kiedyś do niej doszło. Dobrze, zacznijmy metodą małych kroczków i zobaczymy, do czego nas to doprowadzi - dodał.
- Pod jednym warunkiem. - Benford podniósł do góry ręce. -Że nikomu o tym nie powiemy, nawet Nashowi, aż będziemy pewni.
- Pod dwoma warunkami - poprawił go Marmur. - Nie powiemy też Jegorowej.
Sięgnęli po grappę i pili, otoczeni bezpiecznym kokonem wieczornych odgłosów.