VINAIGRETTE SOPHIE

Mieszamy przetarty czosnek, łodygi kopru, suszone Oregano, płatki suszonej papryki, musztardę Dijon, cukier, sól, pieprz i przetarty parmezan z jedną miarą balsamicznego octu na trzy miary oliwy Kalamata i ucieramy.

Mimo pięknej letniej pogody New London był obskurny i ponury i zapomniał czasy kulturalnej i przemysłowej świetności (te skończyły się wraz z połowami wielorybów w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku). Niegdyś pełna życia Thames River, na której aż roiło się od pływających obok siebie szarych kadłubów, lasu masztów, anten i kominów, kołyszących się łagodnie na falach przypływu. Teraz pozostał po tym tylko księżycowy krajobraz z plamami oleju i zardzewiałymi magazynami, w których zapadły się dachy. Na wzgórzach nad rzeką widać było dwu- lub trzypiętrowe, przeważnie dwurodzinne drewniane domy. Ich czarne, pokryte papą dachy znajdowały się jakieś dwa metry jeden od drugiego, a na balkonach na piętrze wisiały sznury na bieliznę. Wysoka do pasa siatka i poznaczone słonym powietrzem furtki prowadziły na małe trawniki i do zarośniętych ogródków na tyłach.

Po drugiej stronie rzeki ciągnęła się kilometrami stocznia Electric Boat w Groton, w której królowały dźwigi, pióropusze pary i łuki wielkich hal. Co jakiś czas, patrząc ku morzu, można było zobaczyć koniec unoszącego się na wodzie wielkiego suchego doku, który sam był wielkości krążownika, a w nim nieprawdopodobny kształt cygara - atomowy okręt podwodny, uniesiony wysoko z siedmiopła-tową śrubą, okrytą grubym plastikiem, tak by nie wypatrzyły go rosyjskie satelity.

Nate nie wiedział, czego się spodziewać. Przyjechali pociągiem

- Benford nie prowadził - i stali na peronie jak dwóch bułgarskich pastuchów na wycieczce w Sofii, a nie dwóch wyćwiczonych pogromców szpiegów w pogoni za rosyjskim nielegałem. Nie było jasne, czy Benford był oszczędny, szalony, czy też zademonstrował swoją niezdolność do prowadzenia operacji, kiedy z jakichś zadziwiających powodów zażądał, żeby wynajęli pokój na wieży Queen Elizabeth Inn, hoteliku w stylu wiktoriańskim, położonego w połowie zbocza jednego z zielonych wzgórz. I to ciągłe chodzenie - które określał mianem „obserwacji zewnętrznej” - po pięć, sześć, dwanaście godzin dziennie, kiedy to inteligentny i błyskotliwy paw opowiadał Nate'owi o NKWD i OGPU, „piątce z Cambridge” i podstawowych wydarzeniach zimnej wojny.

Dzień 1 : Chodzili w dół i w górę zbocza, w górę rano, w dół późnym popołudniem, przyglądając się domom i zaparkowanym na ulicy samochodom, chwastom, zarastającym chodniki, i koronkowym firankom w oknach. Szukali prawdopodobnych miejsc sygnałowych, schowków, pobliskich parków i innych punktów w krajobrazie, które mogły służyć nielegałowi. Nic nie znaleźli.

Dzień 2: Przeszli parokrotnie o różnych porach przed domem Santini, by sprawdzić, czy okna są odsłaniane lub zasłaniane i czy ktoś ruszał geranium na schodach, co mogło być umówionym znakiem. W nocy uważali, przeszli koło ciemnego domu tylko raz, zobaczyli przyciemnione światło lampy na piętrze. Czy właścicielka domu siedziała tam i obserwowała ulicę? Czy miała inne, wynajęte pod fałszywym nazwiskiem mieszkanie, by spotykać się ze swoim oficerem prowadzącym? Nic nie stwierdzili.

Dzień 3: Zapytali o nią niby przypadkowo w niewielkim rodzinnym sklepiku na rogu. Nikt nic nie wiedział, nikogo nie obchodziła. Jak my, kurwa, wyglądamy? - myślał Nate. Mistyk z kontrwywiadu i jego pomocnik. Próbował nawet żartować na ten temat, ale Benford powiedział, że jeśli nie będzie uważał, to odeśle go do domu, a Nate wtedy spytał, na co ma uważać, kiedy tak opieprzają się w pieprzonym New London w stanie Connecticut. Nic nie zauważyli.

Działali nieoficjalnie, Benford nie miał zamiaru przekazywać tego drabom z FBI.

-    Jeśli wyszkolili ją w centrali, wyczuje kłopoty, zanim tu się pojawią. Zwieje półtorej minuty po tym, jak zauważy coś, co jej się nie spodoba. Tego ją nauczyli.

Dzień 4: Powtórzyli poprzednie czynności. Tej nocy rozpętała się letnia burza, która poruszała okiennicami w ich pokoju.

Zgasło światło, na dole grało radio na baterie. Nate'a zbudziła błyskawica, zobaczył zamyślonego Benforda, który siedział poważny przy oknie i patrzył w przestrzeń. Ten widok przyprawił go o gęsią skórkę. Widział twarze dwunastu rosyjskich agentów, których CIA straciło w jednym, 1985 roku, „roku szpiega”. Były to ofiary Amesa i Hanssena, ofiary trudnej do wyjaśnienia zdrady, która zaprowadziła je wszystkie wprost do buchających żarem sowieckich pieców krematoryjnych.

Prawdziwym wyzwaniem i testem dla Nate'a były również posiłki z Benfordem. Nie chodziło tylko o karkołomne rozmowy, ale też serwetki pod szyję i ostry sos, krakersy z ostrygami i chowder, który był zbyt gęsty, miał za mało ziemniaków albo był zbyt wodnisty, miał za mało piasku (dodawało się go odrobinę), a także dyskusje na temat odmian dorsza i jaki powinien być prawdziwy posiłek z Nowej Anglii.

-    Bez goździków. Nigdy się ich nie dodaje. Pewnych zasad po prostu nie wolno łamać - gardłował pogromca szpiegów Benford.

Zebrali mało informacji, ale w czwartek Benford oznajmił, że czas zajrzeć do domu Jennifer Santini. Mieli to zrobić następnego dnia rano.

-    Zajrzeć? - spytał Nate. Jedli właśnie kolację w Bulkeley House na Bank Street w pobliżu portu. - Co pan chce przez to powiedzieć?

Benford piłował właśnie wielki, krwisty antrykot; głowę przekrzywił na bok, by lepiej prowadzić nóż. Nate odłożył swoje sztućce.

-    Uspokój się - odparł Benford, przeżuwając mięso. - Mam na myśli nielegalne dostanie się do wnętrza prywatnego budynku, należącego do być może zupełnie niewinnej amerykańskiej ob y-watelki z czystą kartoteką w policji, którego dokonają dwaj nieu-prawnieni do tego agenci CIA, zaangażowani w niezgłoszone, a zatem nielegalne dochodzenie na gruncie krajowym, który, jak na to wskazuje rozkaz numer 12333, leży w gestii Federalnego Biura Śledczego, w skrócie FBI. - Benford spojrzał na talerz i nałożył więcej chrzanowego sosu na wołowinę. - To właśnie chcę powiedzieć. - Pokręcił głową. - Doskonały sos.

Dzień 5: Cichy piątkowy ranek. Czekali do dziesiątej, a potem bez nakryć głowy z pustymi rękami przeszli na tyły piętrowego domu pani Santini. Okna budynku po drugiej stronie ulicy były puste. Ogródek na tyłach wyglądał na zapuszczony.

Obok chylącej się szopy leżała odwrócona dnem do góry zardzewiała wanna. Benford wszedł po schodach i sprawdził, czy drzwi na tyłach są zamknięte. Były. Zajrzał do środka przez per-kalowe zasłony. Pusto.

-    Potrafi pan otworzyć zamek? - spytał Nate, który też zaglądał do środka.

-    Nie rozśmieszaj mnie - rzucił Benford, który wciąż miał w domu magnetofon szpulowy.

-    Może podważymy okno?

-    Nie, coś innego. - Benford wyjął sznurówkę z buta i podszedł do przytwierdzonego do boku domu kabla. Przywiązał do niego sznurówkę, pozostawiając wolną pętlę. - Węzeł Prusika - wyjaśnił, a następnie pokazał Nate'owi, jak z niego korzystać, przesuwając swobodnie w górę i blokując przy nacisku stopy, tak by dostać się do otwartego okna na piętrze.

Gdzie on się tego nauczył? - zastanawiał się Nate i machnął mu z góry ręką.

Znajdował się w pustym, nieużywanym pokoju. Podszedł do drzwi i spojrzał na dół. Zagwizdał, ale nic się nie poruszyło. Pomyślał, że nielegał z Rosji może mieć dobermana albo rottweilera.

Zszedł cichutko po mahoniowych schodach, które skrzypiały przy kolejnych krokach, przeszedł na palcach przez kuchnię z lat pięćdziesiątych, w której czuć było pszenicą, nasionami i olejem, otworzył drzwi na tyły domu i wpuścił Benforda.

-    Wydaje się, że nikogo tu nie ma - powiedział.

Przeszli w milczeniu przez pokoje na dole. Poczuli zagrożenie. Dom pachniał jak klub fitness: jakiś żel i zakurzone grzejniki. Powietrze było nieporuszone, zupełnie nie jak w ładny letni dzień.

Od frontu znajdowały się dwa pomieszczenia, których okna wychodziły na ulicę: salon i jadalnia. Okna zasłonięto ażurowymi perkalowymi firankami. Słoneczne światło tworzyło jasne pajęczyny na pokrytych dywanami, poplamionych drewnianych podłogach. Meble były ciężkie i ciemne, wyściełane fotele i sofa z serwetkami -prawdziwymi serwetkami - na poręczach i oparciach. Półka nad czarnym otworem kominka zastawiona była bakelitowymi figurkami i naczyniami - był tam kapitański kubek i Hiszpanka z mantylką. Jeden z abażurów wykończono frędzlami. Koło paleniska stał zestaw kominkowy z kutego żelaza. Benford poruszał ustami, oglądając te wszystkie ozdoby.

-    Musiała obejść połowę portugalskich antykwariatów w Fall River, żeby to kupić.

Z salonu wchodziło się do niewielkiego gabinetu z biurkiem i niskim regałem, pełnym magazynów i gazet. Na blacie leżały rachunki i biało-niebieski porcelanowy szkuner z wypisanym na dziobie słowem: „Ahoj”.

-    Sprawdź biurko - polecił Benford. - Ja rozejrzę się na górze.

Nate zauważył u siebie śmieszną potrzebę nieodłączania się od

szefa, ale skinął głową i zabrał się do otwierania kolejnych szuflad. Puste. Kiedy jednak zamykał ostatnią, wyczuł opór i usłyszał dźwięk zgniatania papieru. Wyjął szufladę i sięgnął po leżący za nią zwitek. Wyjął go i rozwinął na biurku. Był to plan, pojedyncza kartka z przekrojami statku i elektrycznymi połączeniami. U góry znajdował się napis: „Sekcja 37, zamki i wsporniki”. Części okrętu podwodnego? Santini pracowała w zaopatrzeniu w Electric Boat.

Czy ten dokument jest tajny? Dlaczego trzymała go w domu w ostatniej szufladzie?

W tym czasie Benford przeglądał sypialnię na górze. Łóżko z baldachimem było przykryte narzutą w kwietne wzory, trzy duże poduszki z koronkowymi poszewkami oparte o wezgłowie. W jedynej szafie wisiały bluzki i luźne spodnie. Na podłodze stało kilka par butów, ustawionych porządnie, wybranych rozsądnie, doskonale nadających się do chodzenia.

Żadnych zdjęć, notatek, rzeczy osobistych - dom, który można opuścić w ciągu półtorej minuty. Łazienka niczym się nie wyróżniała, szafka na leki prawie pusta. Szczoteczka do zębów, buteleczka z aspiryną, dwa opakowania roztworu do lewatywy firmy Fleet. Wszechobecny zapach maści.

Benford wrócił do sypialni i otworzył pojedynczą szufladę szafki nocnej. Żadnych książek, pornosów, wibratorów czy lubrykantów. Pod kawałkiem filcu znalazł karteczkę z zapisanymi ręcznie datami i godzinami. 5 lipca 2100, 10 czerwca 2200, 30 czerwca 2130. Plan nadawania. Jennifer Santini miała zapewne laptopa i kartę szyfrową przy sobie. Standardowe spotkania z oficerem prowadzącym z rosyjskiego konsulatu w Nowym Jorku. Infiltracja morskiego programu okrętów podwodnych. Benford zamknął szufladę i pospieszył na dół, żeby powiedzieć o tym Nate'owi.

Nate skończył właśnie sprawdzać tyły kolejnych szuflad, ale nic nie znalazł. Zwinął plan, żeby wziąć go na górę i pokazać Ben-fordowi. Kiedy wyszedł z pokoju, musiał się nagle zatrzymać. W salonie stała Jennifer Santini i na niego patrzyła. Tuż obok leżała jej torba podróżna. Dopiero teraz pomyślał, że nigdy wcześniej jej nie widzieli. Ha, ćwiczy. Z ciężarkami. Jest na sterydach. Wyglądało na to, że właśnie wróciła z siłowni. Dlaczego nie jest w pracy?

Jennifer Santini była przed czterdziestką, średniego wzrostu. Miała na sobie szorty ze spandeksu, opinające potężne uda z wyraźnie widocznymi mięśniami czworogłowymi. Całe jej ciało: ramiona, barki, szyja, składało się z mięśni. Jej wielka szczęka była wysunięta do przodu, a top krył nie kobiece piersi, ale zwoje mięśni zakończone sutkami. Miała lśniące zdrowiem i witalnością zielone oczy z niebieskawymi białkami. Zauważył też ostre rysy jej ust i nosa. Gdy tak na niego patrzyła, jej czoło znaczyły głębokie zmarszczki. Rude włosy zaczesała gładko do tyłu i związała w koński ogon. Wyglądała jak rakieta, jak pocisk, torpeda, robot z pospawanymi częściami.

W ostatniej chwili, którą mógł jeszcze poświęcić na obserwację, Nate zauważył, że ma piękne kobiece dłonie z pomalowanymi na jasnoróżowo paznokciami. Stała boso, a jej stopy, podobnie jak dłonie, były ładne, delikatne, z paznokciami pomalowanymi na ten sam kolor. Odgłosy kroków Benforda na schodach sprawiły, że Jennifer zaczęła działać i skoczyła z nieprawdopodobną szybkością na Nate'a. Jednocześnie chwyciła lampę ze stolika i rzuciła w niego z potworną siłą.

Nate uchylił się, a lampa rozbiła się o ścianę. Kiedy się wyprostował, miał ją tuż przed sobą. Kobieta wyciągnęła twarde jak skała przedramię i przyparła go do ściany, a drugą ręką waliła bezlitośnie. Nate złapał ją oburącz za przedramię i pociągnął. Nic.

Uderzał raz za razem w jej ramię, ale ona nie zwracała na to uwagi. Dusiła go swoim ramieniem Schwarzeneggera i dłońmi Grace Kelly. Nate'owi udało się uderzyć ją wyżej, w twarz, ale bez żadnych widocznych efektów. Jego dłoń tylko ześlizgnęła się z jej policzka. Teraz jej twarz znajdowała się zaledwie parę centymetrów od jego; kobieta obnażyła z wysiłku zęby. Nate spodziewał się, że zaraz odgryzie mu kawałek twarzy. Kiedy waliła go tak bezlitośnie sierpowym, do głowy przychodziły mu różne, niepowiązane ze sobą myśli: (1) Ale ma szczęście, że znalazł sobie taką Rosjankę, która nie zajmuje się obserwacją ptaków i nie pracuje w księgowości; (2) Co, na miłość boską, myślą sobie o niej mężczyźni, kiedy rano przychodzi do pracy? i (3) Jak wygląda seks takiego cyborga? A potem nagle zupełnie bez sensu zaczął myśleć o tym, co może akurat robić Dominika. Gdzie jest? Poczuł niewypowiedziany smutek na myśl o tym, że być może ona nie żyje; głowa odbiła mu się od ściany, gardło ścisnęło, gdy zamajaczyło mu, że ten potwór może mieć w

tym swój udział.

Benford zszedł i zamarł przerażony. Jennifer zerknęła na wy-miętoszonego grubasa - ten będzie na deser - a Nate w tym czasie zdołał ją kopnąć w goleń i nadepnąć na wypielęgnowaną lolicią stopę. Kobieta poluzowała uścisk, a on zdołał się przesunąć na bok i kopnąć podbiciem nabrzmiały spandeks między jej nogami. Jennifer stęknęła jak mężczyzna, zasłoniła się rękami i, zgięta wpół, padła ciężko na podłogę.

Benford spojrzał na Nate'a, a potem na leżącą przed nimi bestię. W czasie trzydziestu lat polowań na krety, szpiegów, nielegałów nie zetknął się z czymś takim. Zwłaszcza że Jennifer nagle wyprostowała się niczym niepokonany seryjny morderca na letnim ob ozie. Wzięła do jednej ręki stolik ze szklanym blatem i rzuciła w stojącego obok schodów Benforda.

Ten jednak wykrzesał z siebie ukryte pokłady energii - zachowane być może z czasów, gdy w latach sześćdziesiątych brał udział w zawodach międzyuczelnianych w Princeton - i wskoczył wyżej, dokładnie kiedy stolik rozbił się na pierwszych stopniach schodów i zmiótł solidną barierkę. Benford się jednak nie zatrzymał i po chwili zniknął na górze.

Jennifer obróciła się w stronę stojącego na środku salonu Nate'a. W ciągu tych paru sekund zdołał przesunąć się bliżej paleniska i wziąć ciężki pogrzebacz, który teraz trzymał w pogotowiu. Jennifer ruszyła na niego; jej koński ogon zakołysał się w powietrzu, bose nogi zaplaskały o deski. Nate, o dziwo, przypomniał sobie, że jego instruktor od walki wręcz miał na imię Carl, i teraz wysunął nogę o pół kroku, przekręcił nadgarstek i uderzył kobietę pogrzebaczem w bok szyi - w splot ramienny, tak jak w czasie walki w przestrzeniach zamkniętych. Aż poczuł uderzenie w ręku. Miał wrażenie, że walnął w pień solidnego dębu.

Jennifer wydała niespodziewanie kobiecy okrzyk i upadła z impetem na sofę, która przewróciła się, a serwetki poszybowały we wszystkie strony. Przetoczyła się jeszcze z metr po podłodze, aż w końcu zatrzymała ją ściana. Leżała z twarzą odwróconą w stronę listwy przypodłogowej. Nate podszedł, oddychając ciężko i czując, że ma zupełnie zesztywniałe ramię. Wciąż dzierżąc pogrzebacz, okrążył przewróconą sofę i ukląkł obok kobiety. Jej noga drgała lekko. Jedno oko było otwarte, ale zupełnie puste, drugie obróciło się do wnętrza głowy. Wargi miała rozchylone, ale nie oddychała. Te kurewskie jasnoróżowe paznokcie na tle ciemnej podłogi! Jedna z jej stóp leżała na serwetce jak ekierka na talerzyku.

Schody zaskrzypiały i po chwili Benford stanął obok. W salonie panował chaos, potłuczone rzeczy walały się po podłodze. Benford popatrzył na przekrzywioną głowę Jennifer.

-    Jezu! - jęknął.

-    Jest jak jakiś zbir z „Bonda” - mruknął Nate. - Skąd oni takich biorą? Chyba wykrzywił mi się pogrzebacz. - Sięgnął, żeby sprawdzić jej puls na szyi, ale głowa kobiety opadła na bok jak u szmacianej lalki.

-    To nie ma sensu - rzucił Benford. - Zginacz szyjny przestał działać. Ma przerwany rdzeń kręgowy. Oderwanie.

-    O czym pan mówi? - spytał Nate, któremu zaczęły trząść się ręce.

-    Ma głowę oddzieloną od reszty ciała.

-    Wspaniale. - Nate wytarł twarz. - Niech mi ktoś teraz podskoczy!

-    Nic ci nie jest? - zaniepokoił się Benford.

-    Nic. Dziękuję za wsparcie. Odciągnął pan jej uwagę, wbiegając na schody. - Nate wstał i wypuścił pogrzebacz z dłoni. - Co teraz?

-    Znalazłem plany transmisji - rzucił Benford. - Musimy znaleźć jej laptopa i zaszyfrowaną kartę. Sprawdź w torbie. Korzystała pewnie z zabezpieczonego połączenia internetowego. No i spotkania. A ty?

-    Schemat czegoś schowany w szufladzie. Powinniśmy dokładnie sprawdzić ten dom.

-    Pieprzyć to! - mruknął Benford. - Bierzemy, co mamy, i dzwonimy do FBI. Niech tu przyjdą ze swoimi pęsetami i torebkami! Może też wyjaśnią, dlaczego nie złapali nielegała, który działał na ich podwórku. Niech sobie wsadzą w dupę swoje prawo pierwszeństwa!

SOS CHRZANOWY BENFORDA

Przygotowujemy średnio gęsty sos beszamelowy, do którego dodajemy masło, musztardę Dijon i starty świeży chrzan do smaku. Doprawiamy zmielonym pieprzem i octem z czerwonego wina. Schładzamy i podajemy.

W Moskwie wyczuwało się lato, słońce coraz mocniej ogrzewało twarz Dominiki, która zaczęła pracę nad „specjalnym projektem” w wydziale Ameryki generała Korcznoja. Zaraz po przeniesieniu generał wziął ją na stronę i powiedział, że muszą się razem wybrać w podróż operacyjną. I że w ciągu godziny mają się w tej sprawie zgłosić do gabinetu pierwszego zastępcy szefa.

Dominika wiedziała, że oszukuje Korcznoja, używając tej operacji jako pretekstu do wyjazdu za granicę, by móc na nowo skontaktować się z Amerykanami. Bardzo go lubiła i szanowała -Korcznoj zawsze był bardzo profesjonalny i pomocny - i przyszło jej do głowy, że wykorzystuje kogoś godnego szacunku i uczciwego, tak jak wcześniej inni wykorzystywali ją samą. Gówno z kloaki, w której się znalazła, zaczęło oblepiać ją samą. Mówiła sobie, że nic z tym nie może zrobić. Będzie musiała nadużywać zaufania generała.

Mają iść na górę do wuja? Z przyjemnością spojrzy mu w twarz. Śledczym z Lefortowa nie udało się wydobyć z niej jej sekretu. Dominika Jegorowa jest wtyczką CIA w SWR i nikt o tym nie wie. Udało jej się tak zmanipulować wuja, by znowu powierzył jej sprawę Nate'a. Teraz będzie musiała zameldować o początkowym sukcesie i zorganizować dalsze kontakty i podróże. Reaktywacja szpiega.

Skąd to rozgorączkowanie? Amerykanie ją rozumieli. Od razu zauważyli, że trawi ją żażda, pragnienie, by posiąść tę tajemnicę, zauważyli też moc, jaką jej to dawało. Fioletowa otoczka wokół Nate'a i bratoka, lazurowa u Forsytha dawały jej gwarancję, że znają ją lepiej niż jej rodacy.

Dominika nie wiedziała, co tak naprawdę czuje do Nate'a. Myśl o nim pomagała jej w trudnych momentach i pozwalała przeżyć schowki na końcu korytarzy. Starała się nie myśleć o ich wspólnej nocy, ale zastanawiała się, czy on sam ją wspomina. Nate traktował ją jak źródło informacji, wygodną współpracowniczkę. Czy widział w niej kobietę? Czy zależało mu na niej samej?

Musiała zobaczyć się z nimi wszystkimi, ale przede wszystkim z Nate'em. Wysłanie informacji z Moskwy wiązało się z potwornym ryzykiem. Zarząd K z pewnością co jakiś czas ją sprawdzał. Kontrwywiadowcy zawsze tak robili w przypadku byłych więźniów. W dodatku miała przed sobą zagraniczną podróż - musiała więc czekać.

Nadszedł czas spotkania z wujem. W milczeniu wjechali windą na górę. Podobało jej się to, że ma obok siwowłosego Korcznoja, niewielką przestrzeń windy wypełniał szczelnie jego intensywnie fioletowy obłok, który dawał jej poczucie pewności. Wiedziała, że pod ojcowskim uśmiechem generała kryją się niezwykłe umiejętności operacyjne, inteligencja i patriotyzm. Jak to możliwe, że tak przyzwoity, myślący człowiek wytrzymał tak długo w służbach? Skąd brał do tego siły?

Dominika doskonale wiedziała, że stary wywiadowca zauważy każdy jej błąd. Musiała więc bardzo przy nim uważać.

Szli tak dobrze jej znanym, wyściełanym korytarzem, mijając portrety kolejnych szefów tajnych służb. Szare eminencje obserwowały jej ruchy. Tym razem ci się udało, wydawali się mówić dawni dyrektorzy KGB i SWR. Ale będziemy cię obserwować. I jakby na potwierdzenie tych słów wodzili za nią oczami.

Korcznoj spojrzał na nią, kiedy stanęli przed gabinetem i otworzył drzwi. Czuł narastające w niej emocje; widział to, jak się zjeżyła. Jak nad tym zapanować? - myślał. Weszli do pomieszczenia, w którym już czekał rubaszny, łysy Wania z otaczającą go wyjątkowo nieprzyjemną, kanarkowożółtą poświatą, która wskazywała na wygórowane ambicje. Klepnął Korcznoja po ramieniu i przywitał się milutko z bratanicą. Dominika wiedziała, że im słodsze będą jego słowa, tym większą gorycz będzie czuła.

Teraz do rzeczy. Celem w dalszym ciągu jest Amerykanin, oficer CIA o nazwisku Nash, który zna nazwisko zdrajcy. Dominika musi odnieść szybko sukces, bo czas odgrywa tutaj dużą rolę. Generał i Dominika zdziwiliby się, że myślą w tej chwili niemal to samo: chwastun, samochwała, blagier.

Korcznoj powiedział cicho, spokojnie, z namysłem, że ten projekt będzie wymagał od kapral Jegorowej zagranicznych wyjazdów. Czy nie będzie z tym problemów, biorąc pod uwagę niefortunne postępowanie, w którym brała udział? Wujek Wania rozłożył ramiona jak do błogosławieństwa. Nie, oczywiście, że nie. Masz w tej sprawie pełną swobodę. Chodzi o to, żeby Amerykanin zdecydował się na ponowny kontakt. Oboje musicie o to zadbać, i to tak, żeby wszystko poszło jak po maśle. Przy ostatnich słowach mrugnął do Dominiki.

Wracali szerokim korytarzem na parterze, Korcznoj mówił niezobowiązującym tonem, żeby zaczęła zbierać informacje i zastanawiać się nad możliwymi ruchami i sztuczkami. Dominika zauważyła, że jest zadowolony i niczego nie podejrzewa ani niczym się nie przejmuje. Czemu miałby się przejmować? Dominika była doskonałą podwładną. Oszukiwanie go nie przychodziło jej łatwo, ale wiedziała, że nie może być inaczej.

W ich stronę szedł właśnie kat z Zarządu F, Siergiej Matorin. Sprawiał wrażenie, jakby nie rozpoznał Dominiki. Ona natomiast skupiła się na nim. Poczuła strach, a potem narastającą wściekłość, która kazała jej zacząć się zastanawiać nad odległością od jej palców do jego oka. Czy generał wyczuł jej nienawiść? Czy nie widział krwawych śladów, jakie zostawiał Matorin, i otaczającej go czarnej chmury? Czy nie słyszał brzęczenia kosy, którą wlókł za sobą? Matorin spojrzą na nią tylko swoim niewidzącym mlecznym okiem i przeszedł dalej. Szedł tuż przy ścianie, a za nim ciągnęła się gruba smuga czerni, która przypominała rozchodzącą się w wodzie krew. Dominika obejrzała się za nim i zadrżała, widząc resztki włosów na jego czaszce i puste palce, które rozprostowywały się i zaciskały w poszukaniu noża.

Godzina ósma, dżdżysty wieczór. Wania Jegorow przejechał przez Bramę Borowicką w zachodnim rogu Kremla. Koła wozu dudniły na mokrych kamieniach, kiedy przejeżdżali koło Wielkiego Pałacu Kremlowskiego i soboru Archangielskiego, a potem skręcili w lewo, koło budynku numer czternaście, na senny, opustoszały plac Iwana Wielkiego. Służbowy mercedes przejechał przez wąską bramę wewnętrznego dziedzińca koło musztardowego budynku senatu i zatrzymał się przy skąpo oświetlonym portyku. Poprzednio przybył tu po to, by odebrać drugą gwiazdkę. Dzisiaj miał pokazać, że na nią zasługuje.

Jego asystent zastukał do drzwi i się odsunął. Gabinet prezydenta był stosunkowo mały, cały wyłożony boazerią. Na biurku stał tylko zestaw do pisania z zielonego marmuru, światła kinkietów były przyciemnione. Prezydent miał na sobie czarny garnitur i białą koszulę bez krawata. Jegorow próbował nie zwracać uwagi na to, że był w samych skarpetkach, a buty wepchnął pod krzesło. Prezydent siedział przy inkrustowanym stoliku przed biurkiem z rękami złożonymi na podołku. Żadnych papierów, depesz czy telewizji. Jegorow usiadł przy stoliku.

-    Dobry wieczór, panie prezydencie. - Twarz Putina była jak zwykle wyprana z emocji, ale dziś sprawiał on wrażenie zmęczonego.

-    Panie generale - rzucił Putin, który najpierw spojrzał na zegarek, a potem utkwił przenikliwy wzrok w Wani. Znaczyło to, że może zaczynać i że ma mało czasu.

Jegorow zaczął przyciszonym głosem:

-    Przechwycony od Amerykanów podręcznik komunikacyjny wciąż pozwala na uzyskanie wielu ważnych informacji i liczymy na to, że podobnie będzie w przyszłości.

Putin skinął głową i nawet nie mrugnął oczami.

-    Nasz najważniejszy agent w Waszyngtonie, Łabędź, dostarcza nam informacji na temat pojazdów kosmicznych USA. Nasze Kosmiczeskije Wojska bardzo wysoko oceniają te materiały. Mój rezydent w Waszyngtonie...

-    Mówi pan o moim rezydencie - zauważył Putin.

-    Tak jest, panie prezydencie. Pański rezydent, generał Gołow prowadzi Łabędzia z największą ostrożnością - ciągnął Jegorow, powtarzając sobie w duchu, że musi uważać, bo z Putinem nigdy nic nie wiadomo.

Do drzwi zapukał asystent, który przyniósł tacę z parującą herbatą w delikatnych filigranowych podstakannikach. Srebrne łyżeczki balansowały na wierzchu szklanek, w obu znajdowało się po kostce cukru. Asystent postawił tacę na stole konferencyjnym w rogu gabinetu, na której poza herbatą znajdowała się tacka z magdalenkami. Wszystko to jednak pozostawało poza ich zasięgiem.

-    Proszę dalej - powiedział Putin po wyjściu asystenta.

-    Nieustannie szukamy kreta CIA, działającego najprawdopodobniej w samych służbach. Zdemaskowanie go to już tylko kwestia czasu.

-    Tak, to bardzo ważne - wtrącił Putin. - Musimy mieć więcej dowodów na to, że Amerykanie działają na naszą szkodę.

-    Tak, oczywiście, panie prezydencie. Ten kret zagraża bezpieczeństwu naszych informa...

-    Na przykład Łabędziowi - przerwał mu Putin. - Ale jej naprawdę nic nie może się stać. Żadnych wpadek, żadnych kompromitacji. - Jegorow z zaciekawieniem odnotował fakt, że prezydent zna płeć Łabędzia. Wania doskonale pamiętał, że sam mu o tym nie wspominał..

-    Poznaliśmy tożsamość oficera, który prowadzi tego kreta. Rozpocząłem operację, która ma doprowadzić do ujawnienia jego nazwiska.

-    To ciekawe - powiedział Putin, który sam pracował kiedyś w KGB. - Ale nie potrzebuje pan mojej zgody na tę operację.

-    To bardzo skomplikowana sprawa. - Jegorow postanowił ominąć ten temat. - Chcę wysłać jednego z naszych oficerów, by zaangażował i skompromitował tego oficera. Musimy mieć nazwisko jego agenta.

Na kamiennej twarzy prezydenta pojawiły się jakieś uczucia, ale Wania nie był w stanie powiedzieć, czy jest to niepokój, czy też zadowolenie.

-    Oczekuję tu dyskrecji i umiaru. Nie wyrażam zgody na porwanie tego oficera. Takich rzeczy nie robi się w wywiadzie. Może to wywołać niewyobrażalne konsekwencje... - mówił jedwabistym głosem prezydent, jak kobra, która zaczyna podnosić głowę.

Porcelanowy zegar Faberge na stole wybił połowę godziny. Herbata robiła się powoli zimna.

-    Oczywiście podejmujemy wszelkie środki ostrożności, panie prezydencie - zapewnił Jegorow. - Tę akcję nadzoruje tylko jeden wyższy oficer z centrali.

-    A młodszy oficer? Ta kobieta? Ostatnio oczyszczono ją z zarzutów w czasie przesłuchań w Lefortowie...

-    Tak jest, panie prezydencie - odparł Jegorow, który dosłownie spijał każde słowo z wątrobianych ust Putina.

-    Czy dobrze pamiętam, że to pańska bratanica? - Spojrzał mu prosto w oczy. - Córka niedawno zmarłego akademika Jegorowa?

-    Z rodziną najbezpieczniej - rzucił niepewnie Wania. Był to pokaz wszechwiedzy i siły, który miał go najpierw zaszokować, a potem zadziwić. Tak, jak robił to Stalin. - Dominika będzie wypełniać wszystkie moje rozkazy.

-    Dobrze, niech nawiąże kontakt z Amerykaninem, ale wykluczam użycie środków bezpośredniego przymusu. - Putin najwyraźniej wiedział o wszystkich jego rozmowach z podwładnymi.

-    Tak j est, panie prezydencie.

Dziesięć minut później Jegorow schodził po wielkich schodach. Samochód czekał przed drzwiami. Wania opadł na tylne siedzenie, myśląc o katastrofie, która może zniweczyć wszystkie jego amb i-cje. Nie zauważył innego, jadącego w stronę senatu skromniejszego wozu, który właśnie minął. Siedział w nim mały szef kontrwywiadu Aleksiej Ziuganow.

KREMLOWSKIE MAGDALENKI

Mieszamy jajka z solą, aż zgęstnieją, następnie dodajemy stopniowo cukru i olejku waniliowego, aż powstanie rzadkie ciasto, które zagęszczamy mąką i masłem orzechowym. Wlewamy do posmarowanej tłuszczem formy na magdalenki i wstawiamy do średnio nagrzanego piekarnika; pieczemy na złotobrązowy kolor. Wyjmujemy z formy i chłodzimy na drucianym stojaku.

Senator Stephanie Boucher z Kalifornii nie była przyzwyczajona do tego, że sama prowadzi lub parkuje swój samochód, nie mówiąc już o chodzeniu bez eskorty czy nawet samodzielnym otwarciu drzwi. Jako wiceprzewodnicząca senackiej Komisji do spraw Wywiadu dysponowała całym oddziałem stażystów i pracowników, którzy mogli ją obnosić w lektyce. Teraz przydałaby jej się jakaś pomoc, bo zderzak jej samochodu uderzył lekko w znajdujący się przed nią wóz.

Pierdolone parkowanie w kopercie! Pani Boucher przekręciła kierownicę i wcisnęła gaz. Tylne koła zatrzymały się na krawężniku, a przód auta wciąż wystawał na ulicę. Uderzyła dłonią w kierownicę. Kierowca z tyłu zatrąbił. Albo parkuje, albo jedzie dalej!

Pani senator otworzyła okno i krzyknęła głośno: „Pierdol się!” w stronę wozu, który zdołał przejechać obok. Wiedziała, że powinna bardziej uważać. W Waszyngtonie była osobą dosyć znaną, można powiedzieć: celebrytką, ale nie miała zamiaru puścić tego płazem skurwielowi, który na nią trąbił. Za czwartym razem udało jej się w końcu stanąć mniej więcej tak jak trzeba. Na ciemnej, zadrzewionej N Street w stolicy zapadł właśnie wieczór. Kiedy zamknęła wóz, zauważyła, że stoi jednym kołem na krawężniku, ale cholera z tym! Przeszła chodnikiem wzdłuż eleganckich kamienic z piaskowca z wejściami w stylu georgiańskim, oświetlo-

nymi szklanymi latarniami.

Miała czterdzieści lat, chłopięcą figurę i zgrabne nogi, była niska i szczupła. Przenikliwe zielone oczy i zadarty nos uzupełniały długie do ramion blond włosy. Jedynie jej usta nie pasowały do tego portretu, znamionującego olbrzymią energię i władzę. Były małe, kapryśne, z cienkimi wargami, ściągnięte - usta, które równie dobrze mogły otworzyć się, by ukąsić, jak i do pocałunku.

Boucher zdobywała coraz większą władzę na Kapitolu; dość młoda jak na senatora, ale wiedziała, że wywalczyła sobie pozycję w Komisji do spraw Wywiadu żmudnymi przygotowaniami i ciężką pracą. Była też członkiem innych komisji, żadna jednak nie była tak prestiżowa jak ta wywiadu. Do Kongresu wybrano ją dwanaście lat wcześniej po zaciekłej kampanii w południowej Kalifornii, gdzie kwitł przemysł zbrojeniowy i kosmiczny. Nauczyła się, jak należy zawłaszczać mienie i potrząsać ludziom nad głową sakiewką z pieniędzmi, by dostać to, o co jej chodziło. Awans na senatora wydawał się logicznym przedłużeniem jej kariery i teraz, w czasie drugiej kadencji, jako nowo mianowana przewodnicząca komisji brała udział w procesie legislacyjnym, asygnowaniu środków i nadzorowaniu Departamentu Obrony, Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego oraz Wspólnoty Wywiadów. Szorstka, niecierpliwa i znieważająca innych w czasie przesłuchań, tolerowała Departament Obrony ze względu na pieniądze, jakie wydawał w jej okręgu wyborczym. Rozumiała, że nie można atakować Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, choć uważała, że zdominowali go kiepscy politycy, którzy nie rozumieli współczesnego świata i próbowali wykonywać precyzyjne operacje w rękawicach bokserskich.

Najbardziej gorzkie i uszczypliwe uwagi Boucher rezerwowała dla Wspólnoty Wywiadów, ciała złożonego z szesnastu różnych agencji. Nie interesowały jej organy wywiadu wojskowego: DIA i DH. Byli to spragnieni awansu wojskowi, którzy deptali po głowach konkurencji z wywiadu zagranicznego, choć tak naprawdę chodziło im tylko o zdjęcie kolejnego mostu za kolejnym wzgórzem. Biuro Wywiadu i Badań Departamentu Stanu miało kilku świetnych analityków, ale rzadko zajmowało się zbieraniem tajnych informacji. Ci analitycy powinni częściej wychodzić na słońce, bo wyraźnie brakuje im witaminy D. Agenci FBI przypominali niechętne panny młode zmuszane do zajmowania się wywiadem krajowym, którego nigdy nie rozumieli i nie chcieli. To dlatego tak często wracali do swoich policyjnych korzeni i woleli walczyć z arabskimi nastolatkami w Detroit niż tworzyć trwałe sieci wywiadowców.

Jednak był to jedynie motłoch. Pani senator szczególną estymą darzyła tylko jedną agencję, CIA. Nienawidziła przedstawicieli agencji, którzy odpowiadali przed komisją, na zmianę szczerze lub wymijająco. Boucher wiedziała, że ci pewni siebie, eleganccy, uśmiechnięci ludzie ciągle kłamią. Wiedziała, że dokumenty, które przynosili w zabezpieczonych teczkach, to zwykła makulatura. „Ciężko pracujący wywiadowcy” - powtarzali. „Narodowe siły wywiadowcze”. Rozdymali kwestię „zasad rządzących gromadzeniem poufnych danych”.

To były te słowa, które sprawiały, że pani senator dostawała piany na ustach.

Zdarzyło się to w czasie jej pierwszej kadencji. Stephanie Boucher poznała wówczas siedemdziesięciopięcioletniego Malcolma Algernona Philipsa, pojawiającego się co jakiś czas na scenie politycznej lobbystę, człowieka, który wydawał wspaniałe przyjęcia i starał się z tylnego siedzenia pociągać za sznurki w Waszyngtonie. Philips znał wszystkich w tym mieście i, co ważniejsze, wiedział, kto za kim stoi i czyja ręka myje czyją. Jego wielbiciele byliby zbulwersowani, gdyby się dowiedzieli, że siwowłosy, nienagannie ubrany Philips był od połowy lat sześćdziesiątych wtyczką KGB. Zwerbowano go jako młodego bywalca waszyngtońskich salonów jeszcze za czasów Chruszczowa. Chociaż dostawał od Rosjan pieniądze, robił to też po to, by zaspokoić swoją plotkarską naturę - uwielbiał powtarzać sekrety, nadużywać zaufania i korzystać z władzy, którą dawała wiedza. Zupełnie nie obchodziło go, co Sowieci zrobią z tymi informacjami. Oni zaś potrafili, zupełnie wyjątkowo, wykazać w stosunku do niego olbrzymią cierpliwość. Nie nakłaniali go zbyt usilnie do zdobywania tajemnic czy dokumentów albo dawania łapówek. Zadowalało ich to, że potrafił wyłowić z waszyngtońskiego chaosu idealnych kandydatów do zwerbowania. Philips robił to już od czterdziestu lat i nabrał dużej wprawy.

W czasie jednego z zimowych przyjęć w Georgetown jego doskonały aparat rozpoznawczy skierował się w stronę młodej pani senator. Philips od razu zauważył, że poza zwykłą mieszaniną ambicji, egotyzmu i chciwości jest w niej coś jeszcze. Wspólny lunch półtora miesiąca później utwierdził go w tych podejrzeniach. Zaraz też zameldował swojemu oficerowi prowadzącemu z KGB, że ma dla niego doskonałą osobę do zwerbowania. Zdaniem Philipsa Stephanie Boucher była zupełnie pozbawiona choćby odrobiny sumienia. Nigdy nie przejmowała się tym, co jest właściwe, a co nie. Coś takiego jak patriotyzm w ogóle dla niej nie istniało, nie mówiąc o obowiązkach wobec Boga, rodziny czy kraju. Przejmowała się tylko sobą. Jeśli więc dostanie odpowiednią propozycję, mówił Philips, Stephanie Boucher w ogóle nie będzie się zastanawiać, czy szpiegowanie na rzecz Rosji jest moralne.

Dorastała w Hermosa Beach na terenie South Bay, codziennie chodząc z krótkim rękawkiem, pływając na desce, paląc i odganiając opalonych na złoty kolor chłopaków. Ojciec był żałosny i pozwalał matce puszczać się na prawo i lewo; Stephanie nie znosiła swoich rodziców. Ojciec potrafił ją jednak zaskoczyć. Gdy miała osiemnaście lat, zastrzelił matkę w ramionach pracownika FedExu. Załamała się na jakiś czas, ale potem pozbierała się i ze spuszczoną głową przeszła przez Uniwersytet Południowej Kalifornii, a po zrobieniu magisterium zajęła się miejscową polityką, z rosnącym przekonaniem, że przyjaźń jest przeceniana, a związki liczą się tylko wtedy, jeśli można je wykorzystać do własnych celów. Obok rosnącej mizantropii pozostało w niej jednak coś z genów matki: Stephanie coraz częściej odkrywała, że lubi seks, i to bardzo, najlepiej bez żadnych zobowiązań. Musiała wprawdzie uważać, bo jej kariera polityczna znajdowała się w rozkwicie, ale to pragnienie jej nie opuszczało, czaiło się tuż pod powierzchnią.

Waszyngtońska rezydentura bardzo starannie sprawdziła wszelkie informacje dotyczące nowego celu. Fragmenty układanki powoli zaczęły tworzyć całość i wkrótce SWR mogło potwierdzić opinię Malcolma Philipsa. Rozpoczęto więc proces rekrutacyjny i panią senator poddano weryfikacji przez kolejnych oficerów i funkcjonariuszy wywiadu. Ale dopiero kiedy nawiązał z nią kontakt sam rezydent Anatolij Gołow - wykształcony, elokwentny, ironiczny i czarujący - Boucher mogła zajrzeć za drzwi skarbca.

Zwykłe filozoficzne wywody oficerów nie zrobiły na pani senator najmniejszego wrażenia. Nie interesował jej pokój między narodami ani też równowaga sił między współczesną Rosją a Stanami Zjednoczonymi. Gołow od razu to zauważył i nie tracił czasu. Wiedział, czego chce ta kobieta: awansu, wpływów, władzy.

Gołow zamówił w departamencie I serię przemyślnych globalnych analiz, które następnie przedstawił pani senator „do dyskusji”. Stosunki międzynarodowe, polityka światowa dotycząca gazu i ropy naftowej, rozwój wydarzeń w Azji Południowej, Iranie i Chinach. Dzięki tym opracowaniom na temat wywiadu, gospodarki i wojskowości Boucher stała się szybko ekspertem w Komisji do spraw Wywiadu. Zrobiło to tak wielkie wrażenie na przewodniczącym, że zaproponował jej funkcję zastępcy. Pani senator od razu zrozumiała, że ma szanse na więcej.

Znajomość z Gołowem rozwijała się w najlepsze, a Boucher nigdy nie myślała o niej w kategoriach „szpiegowania”. Podczas kolacji z Gołowem opowiadała mu o przesłuchaniach i wnioskach swojej komisji, a sama korzystała z jego analiz i zasobów, co wydawało się naturalne w świecie stołecznej polityki. Gołow wyciskał z niej informacje jak mięso z małży.

A Stephanie uważała, że rosnące kwoty, które jej płacił „na wydatki”, słusznie się jej należą. Już dawno minęła punkt, za którym nie było odwrotu, ale nie należało jej o tym przypominać.

Przecież ona budowała tylko swoją pozycję, szykowała się do awansu, pracowała, by osiągnąć swój cel. SWR zyskało cennego współpracownika w postaci członka Kongresu. Łabędzia.

Anatolij Gołow czekał na panią senator w ogródku restauracji Tabard Inn przy N Street. Ogródek był odgrodzony od reszty świata wysokim ceglanym murem, a w konarach drzew w doniczkach paliły się malutkie lampki. Odgłosy uliczne z pobliskiego Scott Circle przypominały wieczorne pomruki morza. Gołow pełnił funkcję rezydenta w Waszyngtonie od roku i osobiście prowadził Łabędzia. Miał duże doświadczenie operacyjne, które podpowiadało mu, że Łabędź jest wręcz idealnym źródłem informacji. Mimo to nie lubił tej agentki i tej sprawy. Prawdę mówiąc, Boucher trochę go przerażała. Myślał o początkach swojej pracy, kiedy to rekrutowano agentów ze względu na wyznawaną przez nich ideologię, wiarę w zwycięstwo komunizmu i ziszczenie się ideału państwa doskonałego. Teraz to tylko farsa, w dodatku mało śmieszna, myślał Gołow. Łabędź to chciwa, pozbawiona skrupułów socjopatka.

Obciągnął mankiety. Był mężczyzną słusznej postury, rzedniejące siwe włosy czesał do tyłu, a długi prosty nos i delikatna szczęka wskazywały na powiązania z dynastią Romanowów, ale to już nie miało znaczenia, nawet w SWR. Gołow miał na sobie doskonały ciemny garnitur od Brioniego, świeżo wykrochmaloną białą koszulę i jedwabny granatowy krawat w czerwone kropki, firmy Marinella. Na nogach miał ciemnoszare skarpetki i czarne pantofle od Toda Gommino. Mógł być hrabią emigrantem albo też eleganckim Europejczykiem na wakacjach. Jedynym rażącym elementem był złoty sygnet, który nosił na małym palcu. W wypadku Gołowa wiązał się on z tajemnicą i pewną ukrytą historią.

Gołow kończył właśnie kolację, na którą składała się potrawka z jagnięciny w sosie avgolemono, smażony jarmuż czerwony w occie balsamicznym, a także pommes de terre aligot, tak dobre jak te, które jadł przed laty na południu Francji. Chociaż normalnie nie pił na służbie, musiał się wzmocnić - a może znieczulić? - przed spotkaniem z panią senator. Skończył właśnie drugą lampkę char-donnay i zamówił espresso doppio.

Kiedy kelner zabrał się do sprzątania stolika, Gołow musiał raz jeszcze przypomnieć sobie, że Łabędź jest zbyt cenną agentką, by tracić czas, próbując ją zmiękczyć, kontrolować czy przywoływać do porządku. SWR było gotowe dać jej wszystko, czego zażąda. Przekazywała im protokoły z zamkniętych posiedzeń Komisji do spraw Wywiadu, setki megabajtów informacji od przedstawicieli Departamentu Obrony i Agencji Wywiadu na temat systemów obronnych, operacji wywiadowczych i polityki Stanów Zjednoczonych. Czegoś takiego nigdy nie widziano w centrali, tamtejsi analitycy nawet nie przypuszczali, że takie dokumenty mogą istnieć. W zamian wypłacano jej kwoty, o których też nigdy nie słyszano w bardzo oszczędnych służbach wywiadowczych Rosji.

Jej wartość sprawiła, że Stephanie Boucher nie była już zwykłym agentem. Stała się superkretem, potencjalnym agentem wpływu, kimś takim jak Shaw z filmu Przeżyliśmy wojnę. Gołow prowadził ją, wspierał, szkolił, wszystko po to, by mogła w przyszłości zająć ważne stanowisko. Nie było to nic nowego. Rosjanie robili to również w przypadku innych członków Kongresu. Niestety, większość tych rozpasanych prawodawców wjechała na latarnię, wpadła do sadzawki lustrzanej albo też zjechała z mostu wprost w objęcia przypływu. W przeciwieństwie do tych patałachów z marskością wątroby Łabędź nie miała takich słabości. Co więcej, dysponowała znacznie większym potencjałem. Centrala wyobrażała ją sobie jako członka rządu albo dyrektora CIA, a może nawet wiceprezydenta.

Jeśli dostarczane przez nią informacje zadziwiały, to i tak najlepsze miało dopiero nastąpić. Łabędź miała niedługo wziąć udział w organizowanym przez Pentagon programie specjalnego dostępu, poświęconym GLOV, statkowi, który Amerykanie chcieli wystrzelić na orbitę okołoziemską.

Już pierwsze informacje wprawiły Rosjan w osłupienie. GLOV miał być hybrydową platformą, zdolną do przechwytywania sygnałów SIGINT, wywiadu z kanałów łączności, i ELINT, wywiadu elektronicznego, i stanowić wsparcie systemu GPS. Miał też zabezpieczenia przeciwko atakom z satelitów okołoziemskich. Moskwę jeszcze bardziej zaniepokoiło to, że GLOV będzie najprawdopodobniej wystrzeliwać rakiety do celów naziemnych. Bezpośrednio. Bez samolotów, tankowania w powietrzu, technologii stealth, pocisków przeciwlotniczych, straty pilotów i bez uprzedzenia. Potrafił namierzyć dokładnie cel na ziemi z odległości około sześciuset kilometrów. Amerykańscy inżynierowie, którzy prezentowali ten projekt, nazwali go: „Palec Boży”.

Ten wart miliard dolarów projekt był kontrolowany i zarządzany w ścisłym porozumieniu z Pathfinder Satellite Corporation z Los Angeles, położonym w korytarzu wzdłuż drogi z lotniska i bazy wojsk lotniczych w El Segundo, gdzie usadowiło się wiele firm zajmujących się najnowszą technologią. Tak się złożyło, że był to również dawny okręg wyborczy senator Boucher. Tak, pomyślał Gołow, najlepsze jest przed nami.

Pani senator przeszła żwawo do urządzonej w stylu rustykalnym sali Tabard Inn, przecisnęła się koło grupy osób w wąskim korytarzu z obrazami, łączącym część barową z salą główną, i weszła do ogródka. Zauważyła Gotowa przy stoliku w odległym kącie i pospieszyła w jego stronę. Gołow wstał, uścisnął jej rękę i nachylił się po europejsku nad jej dłonią, ale jej nie ucałował. Przypomniał sobie wczesne oceny jej osobistych zwyczajów i to, co lubiła robić z tymi rękami.

-    Witaj, Stephanie - powiedział, starannie dobierając słowa.

Użył jej imienia, by stworzyć bardziej osobistą atmosferę i

uniknąć używania tytułu, a jednocześnie nie drażnić jej zbytnią poufałością. Trudno było przewidzieć, w jakim akurat jest nastroju. Gołow czekał na to, co powie, a ona zajęła swoje miejsce.

-    Cześć, Anatolij - rzuciła i oparła się łokciami o blat stolika. -Przepraszam, że przechodzę od razu do interesów, ale czy dostałeś odpowiedź od swoich ludzi? - Senator wyłowiła z torebki papierosy, a Gołow pochylił się, by podać jej ogień. Miał już przygotowaną cienką złotą zapalniczkę Bugatti.

-    Przekazałem twoje życzenia, jak również moje sugestie, by je natychmiast spełniono - odparł. - Spodziewam się odpowiedzi w ciągu najbliższych paru dni.

Siedział swobodnie z rękami na obrusie. Kelner przyniósł właśnie jego kawę, a Stephanie zamówiła whisky z wodą.

-    Bardzo się cieszę, że mnie wsparłeś, Anatolij - powiedziała głosem z zebrań komisji. - Sama nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

Jaka straszna baba, pomyślał Gołow. Wiedział jednak, że centrala zapłaci. Za te informacje zapłaciliby jej pięć razy więcej. Pierwsza płytka, która pochodziła z rozmów w komisji na temat Pathfindera wydawała się nieoceniona. Kolejne, a także instrukcje i oprogramowanie dotyczące tego satelity oraz przesłuchania przedstawicieli Departamentu Obrony będą już bezcenne.

-    Stephanie, wiesz, że zawsze możesz liczyć na moje wsparcie. I nie przejmuj się, centrala na pewno zaakceptuje twoje warunki. - Gołow powstrzymał się, by nie pogłaskać jej po dłoni.

-    To świetnie, bo dzisiaj poinformowano nas, że sprawa Pathfindera jest już na ukończeniu, a konkretnie: próby laboratoryjne niektórych urządzeń nawigacyjnych i celowniczych. Nalegałam, żeby dostarczali nam regularnie sprawozdania z postępu prac. Co kwartał odwiedzam zakłady w Los Angeles, gdzie zajmują się tym satelitą. Ten projekt może liczyć na finansowanie przez kolejnych dziesięć lat. - Boucher wydmuchała w górę smugę dymu. - Więc jeśli twoi towarzysze z Moskwy... - Mówi zbyt głośno, pomyślał Gołow. Jakby to miała być groźba. - Jeśli więc nie zechcą zapłacić, to możemy skończyć całą sprawę. I tyle.

Gołow raz jeszcze zauważył, że Boucher jest tak arogancka, że nie potrafi zrozumieć konsekwencji swoich zachowań, tego, że centrala nie pozwoli jej skończyć czegokolwiek. Już nie miała wyboru. Gołow próbował sobie wyobrazić spotkanie, w czasie którego Boucher dowie się, że ma dalej szpiegować albo zostanie

wydana rodakom.

-    Nie, na pewno nie przerwiemy współpracy - rzekł uspokajająco. - Nawet o tym nie myśl. Będziemy współpracować spokojnie i bezpiecznie, a ty będziesz dalej zadziwiać naszych ludzi. I na pewno zostaniesz za to sowicie wynagrodzona, co więcej, będziesz robić coraz większą karierę.

Gołow już dawno zrezygnował z ideologicznych motywów. Wystarczyły same fakty. Ty nam dostarczasz materiały, a my za nie płacimy.

-    Chciałem jeszcze wrócić do naszej poprzedniej rozmowy na temat twego bezpieczeństwa - dodał Gołow. - Wiem, że nie uważasz, żeby to było konieczne, ale chcę, żebyś mnie posłuchała. Sprawa jest dosyć poważna...

Upił trochę kawy i spojrzał na panią senator znad filiżanki. Zniecierpliwiona Boucher raz jeszcze wydmuchała dym papierosowy.

-    Jesteś bardzo znana w Waszyngtonie - ciągnął kojącym tonem. - Niektórzy mnie też rozpoznają jako rosyjskiego dyplomatę. Moim zdaniem nie powinniśmy się spotykać w miejscach publicznych. Centralę to niepokoi, zresztą mnie też. Musimy coś z tym zrobić - tłumaczył.

Spotykali się zbyt często. To było kuszenie losu. A Boucher, która ponownie wydmuchała dym, wydawała się zupełnie tym nie przejmować.

-    Naprawdę musimy znowu to wałkować? - spytała, strzepując popiół z obrusa na podłogę. - Powiedziałam już, co na ten temat myślę.

-    Tak, oczywiście. Ale nalegam, żebyś się jeszcze raz zastanowiła. Musimy przestać spotykać się w miejscach publicznych. Ponadto powinniśmy ograniczyć liczbę spotkań i zdecydować się na mniej osobistą wymianę informacji. - Golów spojrzał w zmrużone oczy pani senator.

-    Posłuchaj, Anatolij, już ci mówiłam, że nie mam zamiaru szukać o północy gdzieś w Great Falls Park informacji od ciebie.

Nie chcę tego waszego nadajnika, który zapewne zacząłby mi dymić w torebce i wywołał alarm w siedzibie senatu. - Wyciągnęła dłoń do góry. - I tylko nie mów mi o waszej technologii, bo wiem o niej wszystko. Wasze gadżety nawet nie umywają się do amerykańskich. - Obnażyła zęby. - I z całą pewnością nie będę się spotykała ze świeżo upieczonymi oficerami z Abchazji, którym jeszcze słoma wystaje z butów. - Przed szkoleniem SWR pani senator w ogóle nie wiedziała o istnieniu Abchazji, nie mówiąc o jej położeniu. - Po co w ogóle wracamy do tego tematu?

Gołow wiedział, jak prowadzić agentów, ale ten przypadek różnił się od wszystkiego, z czym do tej pory miał do czynienia. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Jegorow przywiązuje wielką wagę do kwestii bezpieczeństwa. On zresztą też się tym przejmował, ale nie mógł zwolnić, kiedy miał tak dobre wyniki.

-    Stephanie, doskonale rozumiem, że wszystkie te sprawy są bardzo męczące. Zróbmy więc tak, że będziemy się dalej spotykać, ale w pokojach hotelowych, które dla nas zarezerwuję poza Waszyngtonem, dobrze? A ponieważ będziemy mieli dużo czasu, proponuję, żeby te spotkania odbywały się rzadziej. Tak będzie bezpieczniej?

-    Poza Waszyngtonem? - powtórzyła pani senator. - Chyba żartujesz. Trudno mi znaleźć trochę czasu, kiedy jestem w mieście. Mam zostawić moich pracowników i plany i jechać Bóg wie gdzie do jakiegoś Sheratona? Spotykać się przy paczce chipsów gdzieś w Baltimore, Filadelfii albo Richmond? Wykluczone!

Gołow spojrzał łagodnie na Stephanie. Nie miał zamiaru naciskać. Sprawa była zbyt poważna i teraz po prostu się do niej uśmiechnął.

-    Jesteś zbyt logiczna, Stephanie. Spostrzegawcza. I praktyczna. Proszę cię tylko o jedną rzecz, żebyśmy się przestali spotykać w miejscach publicznych. Co miesiąc sama wybierzesz odpowiedni apartament w hotelu w Waszyngtonie. Nawet tutaj mamy do dyspozycji jakieś pokoje. Będziemy starali się wybrać to, co najlepsze, najwygodniejsze. Tak, żebyś była bezpieczna.

Pani senator skinęła głową, nieco rozkojarzona.

-    Dobrze, ale zacznijmy od pokoju tutaj, w tej restauracji. To miejsce ma na mnie dobry wpływ, sama nie wiem. - Spojrzała na Gołowa, a potem pochyliła się, by mógł znowu podać jej ogień. Gołow musiał przywołać trzydzieści lat doświadczenia, by powstrzymać niechęć. - A, jeszcze jedno, Anatolij. Chcę znać numer swojego konta w Lichtensteinie. Powiedz, żeby mi go przekazali.

-    Rozmawialiśmy już na ten temat parę razy, Stephanie. Procedura centrali nie pozwala na dostęp do tego konta. Chodzi o twoje bezpieczeństwo. Uwierz, że dotarły tam wszystkie przekazy, o których ci mówiłem. Sama widziałaś wyciągi.

-    Jesteś naprawdę miły, ale pozwól, że będę nalegać. Czekam na dobre wiadomości. - Pani senator wstała i wrzuciła papierosa do whisky z wodą. Gołow wstał i życzył jej dobrej nocy. Kiedy już zbierała się do wyjścia, sięgnęła do torebki i wyjęła płytkę w czarnej kopercie, którą rzuciła od niechcenia na stolik. - Zeszło-tygodniowy protokół z zebrania w sprawie Pathfindera - wyjaśniła. - Chciałam go zatrzymać, aż dostanę zapłatę z Moskwy, ale za bardzo cię lubię, Anatolij. Dobranoc.

Patrzył, jak przechodzi do części hotelowej, jej blond włosy poruszały się w takt jej kroków. Gołow sięgnął od niechcenia po płytkę i umieścił ją w kieszeni marynarki, a potem jeszcze przez jakiś czas siedział przy stoliku. Ogródek był pusty i cichy. Zamówił brandy i zaczął w myślach układać depeszę do Jegorowa.