ZUPA GRZYBOWA

Namaczamy, a potem odcedzamy suszone grzyby. (Wodę z nich możemy dolać do rosołu). Gotujemy grzyby w rosole przez cztery godziny. Pokrojoną w kostkę cebulę podsmażamy na maśle na złoty kolor i wrzucamy do zupy. Dodajemy mąki kukurydzianej, mieszamy i gotujemy na wolnym ogniu, aż zupa zgęstnieje. Przyprawiamy i podajemy z odrobiną kwaśnej śmietany i pietruszki.

Benford siedział w półmroku swojego biura, przed nim na oświetlonym skrawku blatu leżała przesłana covcomem depesza alarmowa. Wokół panował zwykły chaos. Przeczytał już dwukrotnie zaszyfrowaną wiadomość od Marmura, wsłuchując się w jego słowa, widząc, że agent starał się zawrzeć jak najwięcej w liczbie znaków dozwolonych przy szybkiej telegrafii. Zaraz też krzyknął do sekretarki, żeby jak najszybciej sprowadziła mu Nate'a i Alice. Czekając, czytał raz jeszcze:

1.    Łabędź na pewno w USA. Wg W, materiały najlepsze od lat 50. Być może działa w stolicy. Prawdopodobny oficer prow.: Gołow. Nazarenko skarży się na nadmiar pracy. Płytki i dane techniczne .

2.    W. zastawił pułapkę. Nazarence mówił, że Łabędź ma półpasiec. Mnie, że przeszedł operację oka. Możliwe inne warianty.

3.    W. wznawia akcję przeciwko NN. Ja kieruję(!) . Bratanica W. ma nawiązać kontakt z NN.

4.    Mój wyjazd do Rzymu ma zbiec się z konferencją EBES. Podam kiedy, niko.

Wzrok Benforda zatrzymał się na małym „n” w podpisie, które, najprościej rzecz ujmując, oznaczało brak środków przymusu. Można więc było założyć, że Marmur napisał to sam, a nie w oto-

czeniu grona kontrwywiadowców, z których jeden odginałby mały palec jego lewej ręki niemal do złamania, tak by spełniał ich p o-lecenia.

Łabędź działał w amerykańskim rządzie. Benford podjął wyzwanie. Jeśli Rosjanie uznali Łabędzia za najlepszego informatora od wielu lat, wskazywałoby to nie tylko na jakość, ale też liczbę informacji. A to też znaczyło, że jego kraj powoli się wykrwawia. Kiedy więc Alice zajrzała do pokoju, powiedział, że ma pracować tylko nad jednym projektem i że zaczyna od zaraz.

-    Mam sprawę tego podwójnego agenta w Brazylii - wypaliła Alice. Wcale nie bała się sprzeciwić szefowi.

-    Te bzdury mogą zaczekać - mruknął Benford, nawet nie podnosząc głowy. - Masz rzucić wszystko i przygotować listę. Czymś takim jeszcze się nie zajmowałaś.

-    Proszę, proszę. - Alice rozejrzała się dookoła, szukając miejsca, gdzie mogłaby usiąść. Nie udało się go jednak znaleźć, więc musiała stać przed biurkiem.

-    To trochę nietypowe, ale z twojej dziedziny. - Benford w końcu uniósł głowę. - Chcę, żebyś przygotowała dla mnie listę dziesięciu największych tajemnic naszego rządu. Mogą być wojskowe, polityczne, krajowe, informatyczne, bankowe, kosmiczne, związane z energią, islamem czy tatuażem na dupie Pat Benatar. Wszystko mi jedno...

-    Czyjej dupie?

-    Pat Benatar. To taka piosenkarka - wyjaśnił mętnie Benford. -Zacznij od Pentagonu i programów ze specjalnym dostępem, tajemnic wojskowych, bo Rosjanie tym się najbardziej ekscytują. Sprawdź, które z projektów Departament Obrony uważa za najważniejsze. Zwłaszcza z tych długoterminowych, kosztownych, strategicznych. Pogadaj z zastępcą dyrektora do spraw wojskowych, żeby skontaktował się z sekretarzem obrony. Poproś uprzejmie, żeby ruszyli tyłki. A kiedy już będziemy wiedzieli, co uważają za klejnot w koronie, zaczniemy przeglądać listy ściśle tajnych projektów.

Alice podeszła do drzwi w chwili, gdy stanął w nich Nate. Kiedy

przeciskali się w nich, popatrzyła na niego pytająco.

-    Wiesz, kto to jest Pat Benatar?

-    Nigdy o nim nie słyszałem - odparł Nate, a następnie zgarnął papiery z krzesełka, by na nim usiąść. - Czy to ten agent FBI z Bostonu, który zajmował się sprawą z Nowej Anglii?

-    Daj spokój tej sprawie. A tobie, Alice, już dziękuję - rzucił Benford, a następnie podał Nate'owi kopię informacji od Marmura. Widział, jak podwładny poczerwieniał w czasie czytania.

Nate przeczytał depeszę raz jeszcze, jakby chciał wycisnąć z niej tyle treści, ile się da. W końcu popatrzył na Benforda.

-    Ona żyje.

-    Diva nie tylko żyje, ale wygląda na to, że wyszła cało z wyżymaczki. W dodatku jej wuj wykazał się niezwykłym wprost wyczuciem i przydzielił ją Marmurowi. - Benford raz jeszcze pomyślał o propozycji starego agenta.

-    Myśli pan, że przyjedzie z Marmurem do Rzymu? - spytał Nate.

-    Weź lepiej zimny prysznic - wycedził Benford. - Być może nie będziemy jej mogli w pełni zaufać albo też okaże się pełnowartościową agentką. W tej chwili powinniśmy wykorzystać fakt, że Diva, którą sam zwerbowałeś i którą oczyścił z zarzutów rosyjski kontrwywiad, dostała zadanie z nic niepodejrzewającej centrali, żeby cię uwieść i uzyskać nazwisko innego agenta, Marmura, którego prowadzisz, a który jednocześnie jest nowym szefem Divy. To właśnie on ma kierować operacją unieszkodliwienia swojego oficera prowadzącego.

Benford popatrzył na niego spomiędzy dwóch bliźniaczych stosów gazet. Przypominał średniowiecznego alchemika, któremu gdzieś się zapodział kamień filozoficzny.

-    Uwielbia pan ten syf, prawda? - mruknął Nate.

-    Masz radzić sobie z niejednoznacznościami. Jeśli nie potrafisz, powinieneś natychmiast zrezygnować. - Benford popatrzył z ukosa. - No, od czego zaczniesz? - Rzucił mu kość.

Nate wziął głęboki oddech, próbując nie myśleć o Dominice.

-    Ta informacja świadczy o tym, że nie mają bladego pojęcia, kim jest Marmur.

-    Skąd ten wniosek?

-    Jegorow wymyśla różne historie i sprawdza szefów różnych wydziałów - odparł Nate. - To akt rozpaczy.

-    Co jeszcze? - spytał Benford.

-    Jeśli prześwietla swoich najbardziej zaufanych ludzi, to znaczy, że spodziewa się wyników, że któryś wariant mu się sprawdzi.

-    Czyli?

-    To znaczy, że ma kogoś w rządzie, kto powinien powtórzyć jedną z tych informacji. Kogoś, kto ma kontakty z wywiadem. Może chodzi o Łabędzia?

-    Możliwe. - Benford skinął głową. - Co jeszcze z tej depeszy może nam pomóc w zidentyfikowaniu Łabędzia?

Nate spojrzał na wiadomość, a potem znowu na szefa.

-    Mogę prosić o podpowiedz?

-    Nazarenko.

Nate ponownie zaczął czytać, a potem wbił wzrok w Benforda.

-    Znamy wersję, którą Jegorow podał Nazarence - zaczął ostrożnie. - Możemy zacząć ją powoli rozpowszechniać i czekać na odzew. Jak aresztują Nazarenkę, będziemy mieli określoną liczbę osób zamieszanych w tę sprawę.

-    A papka Jegorowa posłuży jako środek cieniujący - dodał Benford. - Bo trzeba pamiętać, że jest już zniecierpliwiony i chce jak najszybciej złapać kreta. Jesteś dla niego skrótem do rozwiązania problemu, kimś, kto pozwoli mu zachować głowę. Chce skoncentrować się na tobie.

Nate pomyślał o Dominice, co natychmiast wychwycił Benford i westchnął teatralnie.

-    Dosyć o tobie, niezależnie od tego, jak bardzo jest to dla ciebie rozczarowujące. Skoncentruj się na tym, co zrobić w sprawie Łabędzia. Jeśli Marmur ma rację, to prowadzi go sam rezydent, i to tutaj, w Waszyngtonie.

-    Jeśli rzeczywiście prowadzi go Gołow, to jest to ich słaby punkt - zauważył Nate. - Może skupimy się więc na śledzeniu rezydenta.

-    Świetnie. Ale jak się do tego zabrać? Co byś z tym zrobił? -wypytywał Benford.

-    Trzeba przez miesiąc trzymać go na głodzie. Obserwować z bliska, otoczyć. Z całym szacunkiem, ale włączyłbym w to FBI... Jeśli mamy się bawić z Gołowem w centrum Waszyngtonu, FBI musi wiedzieć, co jest grane. Poza tym ma doskonały kontrwywiad, a agenci specjalni znają się na robocie na ulicy. Mają świetne zespoły obserwacyjne.

-    Nieustająca obserwacja. Gołow odwoła wszystkie swoje spotkania. Materiały od Łabędzia przestaną napływać, a wtedy ich centrala zacznie wykazywać nerwowość. Gołow poczuje jej gorący oddech na karku. Będą się bali, że stracą kontakt z agentem, a możemy się tylko domyślać, jaki wpływ będzie to miało na Łabędzia.

-    Dobrze, więc sytuacja stanie się nerwowa, ale Gołow i tak jest zbyt dobry, by popełnić błąd na ulicy - rzekł Benford. - Poza tym ma do dyspozycji zespół kontrobserwacyjny.

-    Oczywiście - potwierdził Nate. - Ale pewnej burzowej nocy puścimy go bez osłony. Gołow zobaczy, że jest czysty, a jego zespół to potwierdzi. Podejmie więc decyzję o spotkaniu. A nasz zespół Orion będzie musiał wyprzedzić jego ruchy i przygotować Zapadnię. Może wtedy uda nam się zobaczyć jakąś zdenerwowaną osobę lub źle zaparkowany samochód z obcymi tablicami. I tak musimy próbować, aż trafimy na Łabędzia.

Benford skinął głową z aprobatą. Ten chłopak był już po drugiej stronie, zmierzył się z FSB w trudnym terenie moskiewskim. Benford znał słabości agentów i wiedział, co przeraża ich oficerów prowadzących. Teraz z satysfakcją zauważył, że Nate zaczyna dochodzić do siebie po tym, co się stało.

Benford był praktycznie jedynym dysponentem Orionów, starał się trzymać ich z daleka od mediów i nikomu ich nie wypożyczał. Kto zresztą potrzebował geriatrycznego zespołu obserwacyjnego złożonego z emerytowanych wywiadowców? Ludzi w kiepskich autach, czarnych skarpetkach i sandałach, z lornetkami do obserwacji ptaków... Liczebność grupy była płynna, w dużej mierze uzależniona od osobistych planów, spotkań z wnukami i wizyt u lekarzy specjalistów. Istota ich pracy polegała właśnie na tym, że byli wolni, przezorni, cierpliwi i dzięki temu bardzo efektywni. Ci wywiadowcy obserwowali, czekali, wtapiali się w krajobraz. Pieścili swoje cele, węszyli delikatnie, dotykali ich niczym bryza. I nigdy nie rezygnowali.

Poza tym stosowali Zapadnię. Nieliczne zespoły obserwacyjne mogły to z powodzeniem robić. Chodziło tu o inny rodzaj śledzenia - tak jak w przypadku psa, który rzuca się w pogoń za samochodem, i kota, który poluje na ptaka. Orioni pracowali nad tym już od jakiegoś czasu i udoskonalili tę technikę. Woskowy ołówek wyznaczający linię na laminowanej mapie, strzałka kompasu, która wychyla się w stronę „królika”, który jest przecież tylko człowiekiem. Nieważne, z jakich skorzysta zwodów, jak będzie zawracał, skakał w bok; trzeba się dowiedzieć, dokąd zmierza, jaki jest jego cel.

Próbowano poddać Orionów obserwacji ekspertów, nauczyć tego samego inne zespoły, zaszufladkować ich czarną magię. Powstały raporty, w których eksperci pisali: „Prognozowanie wywiadowcze oparte na wieloaspektowej analizie i ocenie śledzonego” albo: „Projekcje sytuacyjne wynikające z dyskretnej obserwacji”, „Antycypacja trasy na podstawie jej analizy w zestawieniu ze spodziewanym ryzykiem”.

Sami członkowie zespołu Orion mówili, że to bzdury. Chodziło o to, by wyrobić w sobie przeczucia, umiejętność zgadywania i domyślania się, a jednocześnie nieunikania ryzyka. Eksperci federalni robili tylko wielkie oczy. Pomyślcie o tym, że jesteśmy jak ameby, powiedział sześćdziesięcioośmioletni członek zespołu, który brał udział w podsłuchiwaniu telefonów GRU przez berliński tunel. Wiecie, taka plazma o zmiennym kształcie, której nie można wyczuć, a która rozlewa się wszędzie dokoła. Eksperci uśmiechali się uprzejmie. Jak, do cholery, zapisać to w podręczniku?

W czasie ulicznych demonstracji eksperci szukali Orionów na zwykłych pozycjach, ale ich tam nie było. Zniknęli. To żadna obserwacja, cel pozostał bez dozoru, gdzie jest zespół? Ale kiedy królik pojawiał się na miejscu, Orioni już tam byli, siedzieli gdzieś z boku w aucie, chodzili po parku, stali na skrzyżowaniu tak cichutko, że nikt na nich nie zwracał uwagi. Zwariowane pomysły, czarna magia, mówili eksperci, wielkie dzięki. I w końcu zostawili zespół Benfordowi.

Zaczęto więc obserwację i ocenę Gołowa. Był on dystyngowanym dżentelmenem, eleganckim, z dobrymi manierami, ale zakorzenionym w dawnym sowieckim systemie. Poznajcie go lepiej, zachęcał Benford, i uważajcie na jego zespół kontrobser-wacyjny. Trzymajcie się od niego z daleka, patrzcie, bądźcie niewidzialni.

- Dobra, najwyższy czas wyłączyć pana Gołowa z działań operacyjnych - zadecydował w końcu Benford.

Następnego ranka przed ambasadą Federacji Rosyjskiej na Wisconsin Avenue pojawili się agenci FBI przyczajeni w swoich fordach crown victoria z silnikami o mocy dwustu pięćdziesięciu koni mechanicznych, w ciemnych okularach firmy Oakley i wypisanym na twarzach oczekiwaniem.

Zamknięta sesja Senackiej Specjalnej Komisji do spraw Wywiadu odbywała się w sali numer 216 w samym sercu siedziby senatu przy Constitution Avenue. Budynek znany jako HS, czyli Hart Senate, miał osiem pięter i wyglądał jak wielka, zrobiona z przyciemnionego szkła i marmuru wieża. W niczym nie przyp o-minał bardziej eleganckich, neoklasycystycznych gmachów Dir-ksena i Russella. Benford pojawił się tu sam, przeciął strzeliste atrium i ruszył schodami na piętro. W biurze zewnętrznym pod numerem 216 wpisał się do rejestru, który podsunął mu siedzący za biurkiem strażnik, a następnie oddał mu swoją komórkę. Otworzył pancerne drzwi z szarej stali i wszedł do dużego pomieszczenia. Przyszedł wcześniej, w sali posiedzeń znajdowało się tylko paru asystentów, którzy umieszczali dokumenty na położonych wyżej dębowych pulpitach. To jasne, że pulpity muszą być podniesione, pomyślał Benford. Senatorowie lubią patrzeć z góry na tych, którzy przed nimi zeznają.

Za panelami z drewna i marmuru na podłodze, ścianach i suficie znajdowała się niewidoczna dla oka miedziana siatka nieustannie pulsująca energią, tak by po ciasnym zamknięciu pancernych drzwi i zetknięciu się ich framugi z miedzianym obwodem ościeżnicy nie dostał się tu ani stąd nie wydostał nawet najmniejszy sygnał radiowy.

W latach osiemdziesiątych Rosjanie, którzy mieli chrapkę na ważne informacje z posiedzeń komisji, zaaranżowali operację, której celem było pozostawienie w sali konferencyjnej urządzenia nagrywającego, które chcieli później zabrać. Był to prosty trik, mający na celu uniknięcie bramki elektronicznej. Ten zuchwały plan udaremnił dozorca, który znalazł magnetofon przyklejony pod krzesłem na galerii dla publiczności, otwieranej w czasie rzadkich, ogólnodostępnych posiedzeń komisji. Mężczyzna przekazał urządzenie senackiej komisji, i ta z kolei poinformowała o wszystkim FBI. A trzeba było latami przekazywać Rosjanom fałszywe informacje, pomyślał Benford, rozglądając się po budzącym respekt wnętrzu. Jednak FBI zaraz pochwaliło się „obcym znaleziskiem” -podrzuconym przez Rosjan magnetofonem - zgniotło go na miazgę i utraciło tak wspaniałą okazję.

Benford był jedyną osobą przy stoliku dla świadków. Jakaś asystentka umieściła przed nim niewielką kartkę z jego nazwiskiem. Z powodu nacisków ze strony członków komisji Benford odbywał takie spotkania informacyjne na temat działalności kontrwywiadu co trzy miesiące. Mogło w nich uczestniczyć tyko piętnastu senatorów. Wszyscy oni, przyzwyczajeni do asystentów, niechętnie zgodzili się na to, że nikt więcej nie mógł tu przebywać,

co znaczyło, że nie uda im się zbyt wiele zanotować.

Członkowie komisji zwykle stawiali się w komplecie na spotkania na temat kontrwywiadu, gdyż uważano je za najciekawsze i najbardziej treściwe prezentacje spośród wszystkich służb wywiadowczych. Wszyscy poza jedną osobą traktowali go tutaj z szacunkiem. Jedynie senator Stephanie Boucher z Kalifornii żywiła bardzo wyraźną niechęć do funkcjonariuszy kontrwywiadu, zwłaszcza tych z CIA. Członkowie komisji zaczęli się powoli schodzić. Pani Boucher stanęła nad Benfordem i popatrzyła na niego wilkiem. Benford zignorował ją i zapisał coś w notatniku, który miał przed sobą. Wszyscy usiedli, asystenci wyszli, a następnie zamknięto pancerne drzwi. Nad drzwiami zapaliła się zielona lampka. Przewodniczący powiedział po prostu: „Pan Benford”, co znaczyło, że ma zacząć.

Benford szybko naświetlił sytuację związaną z chińskim cy-berszpiegostwem na Zachodnim Wybrzeżu, ale polecił konsultacje z członkami COD, wydziału komputerowego CIA, w celu dokładniejszego ustalenia zagrożeń. Następnie przeszedł do niezwykle delikatnej sprawy, związanej z tym, że CIA i FBI zauważyły, iż agenci francuskiej DGSE, Dyrekcji Generalnej Bezpieczeństwa Zewnętrznego, obsługują martwą skrzynkę kontaktową. Przygotowywano spotkanie z francuską grupą operacyjną FBI, o kryptonimie Żaba, na temat działań francuskiego wywiadu w Ameryce. Benford przewrócił stronę w swoim notatniku.

-    Panie i panowie senatorowie, CIA, Marynarka USA i odpowiednie firmy rozpoczęły szacowanie strat związanych z działalnością rosyjskiego nielegała w New London w stanie Connecticut. - Spojrzał na notatki. - Pentagon wciąż opracowuje szczegółowy raport na ten temat, ale wstępne wnioski pozwalają uznać, że Rosjanie nie zdobyli wystarczających informacji, by móc zniszczyć operacyjne zdolności platformy...

-    Chwileczkę, panie Benford - odezwała się pani Boucher. Jej koledzy natychmiast zauważyli, że szykuje się do ataku. - Dlaczego używa pan słowa „platforma”, chociaż równie dobrze może pan po

prostu powiedzieć: okręt podwodny?

-    Niech więc będzie okręt podwodny. Dziękuję pani senator. -Benford czekał jeszcze na aneks.

Pani senator omówiła pokrótce przestarzałe wyposażenie amerykańskiej floty, a potem zaczęła się rozpływać nad okrętami podwodnymi w typie Dołgorukiego, przeznaczonymi do przenoszenia pocisków balistycznych, których właśnie zaczęła używać rosyjska marynarka. Sporo wie, pomyślał Benford.

Ale senator Boucher wykonała nagle kolejny zwrot.

-    Ale przecież powinien nam pan powiedzieć o tym, co naprawdę ważne w tej sprawie. Chodzi o to, że nasz kontrwywiad i wymiar sprawiedliwości nie były w stanie poradzić sobie z niele-gałem, który operował na terenie New London od prawie pięciu lat! Co więcej, ten nielegał z łatwością zdołał przeniknąć do tego programu mimo wszystkich możliwych zabezpieczeń. - Pani senator postukała ołówkiem w stojący przed nią bibularz.

-    Od końca zimnej wojny Rosjanie bardzo rzadko wykorzystują typowych nielegałów. Nawet oni musieli przyznać, że jest to kosztowne i mało efektywne - odparł Benford. Nie miał zamiaru nawet wspomnieć o tym, jak udało im się trafić na ślad tej kobiety.

-    Nie o to mi chodzi, panie Benford. Proszę mnie uważniej słuchać. Która z agencji wykazała większą niekompetencję w tej sprawie: CIA czy FBI?

-    Trudno mi powiedzieć, pani senator - rzekł Benford. - W wyniku tej sprawy mamy coś znacznie poważniejszego do załatwienia.

-    A konkretnie? - spytała Boucher.

-    Otrzymaliśmy informacje, że Rosjanie mają oddzielne źródło informacji. Kogoś z dostępem do ważnych danych. Dopiero zaczynamy akcję, nic jeszcze nie jest pewne - wycedził Benford.

-    Niech pan przestanie mówić zagadkami - burknęła pani senator. - O co panu chodzi?

Benford westchnął głęboko. Zamknął notatnik i położył dłonie na jego okładce. Popatrzył na godło senatu wiszące na ścianie nad

głowami zebranych.

-    Dysponujemy fragmentarycznymi danymi na temat informatora SWR. Kogoś wysoko postawionego, kto ma dostęp do poufnych i tajnych dokumentów.

-    Jakie są szanse na zidentyfikowanie tej osoby? - spytał senator z Florydy.

-    Nie wiemy, kto to, co dostarcza Rosjanom i kiedy - odparł Benford. - Sprawdzamy wszystkie ewentualności.

-    Wygląda na to, że nie ma pan zielonego pojęcia, kto to może być - zauważyła pani Boucher.

-    Takie dochodzenie wymaga czasu, szanowna koleżanko -wtrącił senator z Nowego Jorku.

Pani Boucher zaśmiała się.

-    Tak, znam te dochodzenia. Setki ludzi biorą pieniądze, ale nikt nigdy nikogo nie złapie...

Benford pozwolił, by senatorowie rozmawiali przez minutę między sobą, a potem znowu podniósł głos.

-    W tej chwili staramy się zebrać więcej danych, ale mamy niepotwierdzoną informację, że ta osoba chorowała lub wciąż choruje na półpasiec. To może nam się przydać, kiedy zaczniemy sprawdzać podejrzanych.

-    To wszystko jest mało przekonujące - rzekła pani senator, zwracając się w stronę pulpitu. - Jeśli koledzy wybaczą, muszę niestety iść na ważne spotkanie innej komisji. - Popatrzyła na Benforda. - Na dzisiaj to koniec.

Zebrała tajne papiery i podeszła do wyjścia. Jej koledzy w milczeniu przeglądali teczki, kiedy otworzyła pancerne drzwi i wyszła.

Benford nie podniósł głowy. On też skończył. Piętnastu senatorów usłyszało słowo: „półpasiec”. Podobnie jak dwa dni wcześniej trzej podsekretarze stanu z Pentagonu, a za trzy dni usłyszą to jeszcze specjalny asystent prezydenta i główny dyrektor Departamentu Obrony, w czasie spotkania wybranych członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

Benford zamknął teczkę i opuścił pusty pokój konferencyjny, wyobrażając sobie zaciśnięte szczęki i zmarszczone czoła pracowników Kremla. Chcieliście pułapki, towarzysze, no to ją macie, pomyślał.

Asystent Wani Jegorowa wezwał Korcznoja do sali konferencyjnej dyrektora na czwartym piętrze siedziby SWR w Jasieniewie. Dimitrij pojawił się w momencie, gdy generał wszedł do swego biura i nawet nie zdążył powiesić płaszcza i usiąść za biurkiem, by przejrzeć poranne depesze. Sprawa wydawała się pilna. Generał popatrzył z żalem na talerz sirników z kwaśną śmietaną, zostawionych mu przez sekretarkę. Zrobią się zimne i gumiaste, zanim zdoła tu wrócić. Przed wyjściem zwinął więc jeden z sirników i włożył go do ust.

Od kiedy odkrył, że Wania rozpoczął gry wywiadowcze i zastawianie pułapek, jego podwójne życie zaczęło mu coraz bardziej doskwierać, a domniemane zagrożenie nabrało żywego, dojmującego charakteru. Od czternastu lat żył pod presją, więc zdołał się jakoś do tego przyzwyczaić, ale teraz przestał być niewidzialny i stał się obiektem łowów.

Otwierając co rano drzwi do centrali, nie miał pewności, czy nie powitają go oficerowie kontrwywiadu o kamiennych twarzach i czy nie zawloką go do pokoiku obok. Za każdym razem, gdy dzwonił telefon, spodziewał się wezwania na przesłuchanie. Każdy weekendowy wypad za miasto wiązał się z ryzykiem zasadzki gdzieś na leśnej drodze albo w jego daczy.

Korcznoj wyszedł z windy i mijał teraz kolejne portrety. Cześć, stare morsy, pomyślał. Jeszcze nie udało wam się mnie rozszyfrować? Wszedł do sali konferencyjnej, gdzie zastał już siedzącego na rogu stołu Wanię, który śmiał się z tego, co powiedział mu szef kontrwywiadu Ziuganow. To ten mały domowoj, który wsadza skazańcom szmaty w usta, żeby nie słyszeć ich błagań o litość, kiedy do nich strzela, pomyślał Korcznoj. Ziuganow obserwował zbliżającego się generała.

Wielka marmurowa głowa Jegorowa aż lśniła, a koszula była świeża i wykrochmalona. Zastępca dyrektora uściskał starego kumpla i wskazał wolne krzesło.

-    Chciałem, żebyśmy spotkali się tutaj, Wołodia, bo możemy skorzystać z rzutnika - wyjaśnił. - A ponieważ w tej chwili prowadzisz operację, chciałem ci pokazać dodatkowe materiały. -Wziął pilota i wcisnął guzik. Na ekranie pojawiło się ziarniste zdjęcie skurczonego Nathaniela z rękami w kieszeniach kurtki, idącego zapewne jedną z moskiewskich ulic. - Nie znasz go, Wołodia, ale to oficer CIA Nash, który prowadzi zdrajcę. Był tu, w Moskwie, dwa lata i wyjechał mniej więcej półtora roku temu.

Korcznoj zaczął się zastanawiać, czy tego zdjęcia nie zrobiono przypadkiem, gdy Nathaniel szedł na spotkanie z nim albo z niego wracał. A potem przyszło mu do głowy, że być może bierze udział w spektaklu zaaranżowanym specjalnie po to, by go złapać. Czy za chwilę nie pojawią się tutaj funkcjonariusze kontrwywiadu? Czy Jegorow może być aż tak przebiegły? Czy zdecydowałby się dręczyć go w ten sposób? Nie, to nic takiego, pomyślał Korcznoj. Zwykłe życie, codzienne problemy. Trzeba obejść tę otchłań i niczym się nie przejmować.

-    Ten Nash wykazał duże umiejętności. Poza jednym razem nigdy nie udało nam się przyłapać go na ulicy.

Jegorow urwał, żeby wziąć papierosa, a następnie poczęstował kolegów. Korcznoj myślał o jego słowach, z których wynikało, że wciąż jest bezpieczny. Chyba że to kolejna zmyłka.

-    Osobiście uważam, że zdrajca działa w samych służbach -ciągnął Wania, a Ziuganow wbił wzrok w Nathaniela.

Bawią się nim? Ziuganow niewątpliwie mógł się posunąć do tak diabolicznych pomysłów.

-    Ale to tylko przypuszczenie - paplał Ziuganow. - Jedno jest pewne, Amerykanie nie ryzykowaliby spotkań w Moskwie, gdyby chodziło o kogoś mało ważnego.

„Powiedz coś, zachowuj się normalnie”.

-    Jeżeli obaj macie rację - zaczął Korcznoj. - To znaczy, że jeśli jest to ktoś ważny i działa w służbach, mielibyśmy bardzo krótką listę podejrzanych. Znalazłby się na niej dyrektor, ty, Wania, i szefowie dwunastu wydziałów, włączając w to Lioszę i mnie. -Zauważył ich kwaśne miny. Co najlepszego robi? Przecież to czyste szaleństwo. - No i są jeszcze asystenci, sekretarki, szyfranci i inni pracownicy z dostępem do poufnych danych - ciągnął. - Tacy, którzy nie tylko mogą sprawdzać informacje, ale też potrafią słuchać, choćby w kantynie. Urzędnicy z archiwum przeglądają więcej tajnych informacji niż my trzej razem wzięci.

Korcznoj widział po minie Ziuganowa, że już to sobie przemyślał. Będzie miał sporo osób do przesłuchania. Zdecydował się porzucić temat. Nie chciał roztrząsać tej sprawy, pokazywać, że jest dla niego ważna. Papieros poruszył się w kąciku ust Jegorowa.

-    Tak, racja. Mamy za dużo możliwości. Złapiemy tę swołocz tylko wtedy, kiedy znajdziemy jakiś wewnętrzny trop albo przygwoździmy go na ulicy razem z jego oficerem prowadzącym. To może zająć parę miesięcy, nawet lat. Dlatego skupiamy się teraz na trzeciej opcji.

-    Ogoworieno - zgodził się Korcznoj - twoja bratanica to nasza najlepsza szansa.

To, co się działo, było nieprawdopodobne, niesłychane, niemożliwe. Korcznoj zdusił dławiący go śmiech. Miał przecież omówić bardzo poważną kwestię znalezienia, wystawienia i złapania szpiega.

Ziuganow zachybotał się na krześle i dotknął stopami podłogi.

-    A jeśli w rozsądnym czasie nie uda jej się znaleźć tego kreta, może zastanowimy się nad kolejnym wyjściem?

Jegorow szybko obrócił się w jego stronę.

-    Wykluczone. Otrzymałem instrukcje z samej góry. Żadnych „środków bezpośredniego przymusu” w tej sprawie. Jasne?

Ziuganow jeszcze bardziej pochylił się wraz z krzesłem, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmieszek.

-    Racja - wtrącił Korcznoj. - W całej historii tajnych służb, zwłaszcza po wojnie, nie zdarzyło się, by któraś z nich specjalnie nastawała na życie lub zdrowie kogoś z konkurencji. Takich rzeczy się nie robi. To wywoła chaos...

Ziuganow znowu się zachybotał.

- Spokojnie, Wołodia. Gdybyśmy zdecydowali się na coś takiego, rozmawialibyśmy z Zarządem F, a nie z tobą - powiedział ze śmiechem Jegorow. Korcznoj zauważył, jak prawa powieka Ziu-ganowa lekko drgnęła. - Nie, chodzi mi o elegancką operację. Finezyjną, z polotem. Tak, żeby przyniosła szybkie rezultaty, a nasi wrogowie zastanawiali się potem, co w nich walnęło. I żeby wreszcie docenili przebiegłość i sprawność SWR.