SIRNIKI MARMURA

Mieszamy dokładnie miękki kozi ser, jaja, cukier, sól i mąkę, aż do otrzymania lepiącego się ciasta, które wstawiamy na jakiś czas do lodówki. Następnie wyrabiamy z tego ciasta kulki, obtaczamy w mące i rozgniatamy na okrągłe placuszki. Smażymy na maśle na złoty kolor. Podajemy z kwaśną śmietaną, kawiorem, wędzoną rybą lub dżemem.

Korcznoj i Dominika znajdowali się w niewielkim salonie mieszkania generała. Stary kontemplował jej niepokojącą urodę, zauważając przy okazji, jak płynnie się porusza, jak prosto trzyma i jak potrafi spojrzeć mu głęboko w oczy. Im więcej czasu z nią spędzał, tym bardziej był pewny, że dokonał słusznego wyboru. Teraz przyszedł czas, by ją pozyskać. Ten wieczór będzie szczególnie trudny.

Na zewnątrz Dominika była spokojna i skoncentrowana. Jednak jej zachowania i gesty, a nawet szacunek, jaki mu okazywała, zdradzały wewnętrzny gniew i determinację. Nigdy nie mówiła o szkole jaskółek, ale Korcznoj po cichu sprawdził fakty, podobnie zresztą jak wszystko, co wiązało się z jej pobytem w Lefortowie.

Wiedział, że coś ukrywa. Codziennie deklarowała, że chce rozpracować Amerykanina, ale tembr jej głosu, lekkie odchylenie głowy zdradzały, że ich helsińskie kontakty wiązały się z czymś więcej niż praca operacyjna. Z konfliktami, sympatiami, może uczuciem? Korcznoj miał zamiar zaraz to sprawdzić.

Zaczęli już pracę nad „sprawą Nasha”, jak nazywał ten projekt. Generał wyświetlał jej w swoim zaciemnionym gabinecie zdjęcia Nathaniela. Kątem oka widział, jak Dominika wstrzymuje oddech. Dostrzegał też jej rozszerzone nozdrza. Pstrykał bezlitośnie pilotem, opisując szczegółowo wszystko, co SWR wiedziało na temat Nasha, omawiając jej raporty z Helsinek, starając się ocenić, na ile

była w nich ostrożna.

W końcu wyłączył rzutnik i spojrzał na nią surowo. Powiedział, że sprawa jest teraz bardziej skomplikowana niż jej zadanie w Helsinkach. Dominika będzie musiała podróżować za granicę i żeby uwiarygodnić te wyprawy, zostanie wpisana do służby kurierskiej SWR w Zarządzie OT. Będzie musiała działać sama na Zachodzie. Jej zadanie polega na tym, by uwieść Amerykanina, a następnie wyciągnąć z niego informacje na temat kreta. Czy podejmie się tego? Jej ciemne oczy zalśniły i przygasły. Emocje. Wewnętrzny konflikt.

Patrzenie na zdjęcia Nate'a było dla Dominiki poważnym wyzwaniem. Czy generał wyczuł, jak jest podniecona? Jak długo uda się jej go oszukiwać? Czy nie zauważy, że to robi?

Tego wieczoru Korcznoj zaprosił Dominikę do swego mieszkania. Zaproponował, że przygotuje prostą kolację, zdecydowanie mało rosyjskie danie z makaronem jako zapowiedź ich nadchodzącego wyjazdu do Rzymu. Przy okazji mieli omówić dalsze szczegóły operacji. W jego zachowaniu nie było nic niewłaściwego. Generał należał do najbardziej zasłużonych pracowników służb i prawdziwych dżentelmenów. Pojechali metrem i wysiedli na stacji Strogino w północno- zachodnim okręgu, a następnie przeszli pełnym drzew parkiem nad rzeką Moskwą. Blok, w którym mieszkał Korcznoj, był trzeci w rzędzie pięciu identycznych wysokich, obłych budynków, które z powodu rdzewiejących ram okiennych wyglądały jak pasiaste cukierki. Jego mieszkanie znajdowało się na dwunastym piętrze i trzeba było do niego dojechać zapuszczoną, postękującą głośno windą.

Mieszkanie było skromne, lecz czyste i wygodne i doskonale nadawało się dla samotnej, niedbającej o wygody osoby. Znajdowało się w nim kilka skarbów. Piękny włoski obraz olejny i jedwabny perski dywan - rzeczy, które wskazywały, że generał bywał za granicą. W kącie stał wysłużony fotel, lampa do czytania i niska biblioteczka ze sporą liczbą oprawionych książek. Rozciągał się stąd wspaniały widok na zakręt rzeki w kształcie litery U.

Dominika zauważyła oprawione zdjęcie kobiety i znacznie młodszego Korcznoja z jeziorem w tle. Było lato, a generał obejmował kobietę.

-    Siedemdziesiąty trzeci rok, Włochy - wyjaśnił. - Zdaje się, że to Maggiore.

-    Pańska żona? - spytała Dominika. - Bardzo ładna.

-    Dwadzieścia sześć lat małżeństwa - powiedział, wyjmując zdjęcie z jej dłoni, by przesunąć je w stronę gasnącego światła. Podróżowaliśmy wtedy dookoła świata. Byliśmy w Malezji, Maroku, Nowym Jorku. - Odstawił zdjęcie na stolik. - A potem zachorowała. Lekarze miesiącami nie mogli ustalić, co jej jest. -Poprowadził ją do małej kuchni. - Nie radzę chorować w którejś z naszych ambasad. - Uśmiechnął się lekko, ale Dominika zwróciła uwagę na jego pochyloną głowę.

Korcznoj powiedział, że przeprowadził się do tego mieszkania po śmierci żony; nie mógł już dłużej znieść tego większego, gdzie razem żyli. Wolał to małe, dość nowoczesne i ciche, z dużą ilością zieleni wokół i dobrym dojazdem do centrum. Nie dodał, że amerykański satelita może szybciej wychwycić jego szyfrowane meldunki, jeśli nadaje je z dwunastego piętra.

Do dwóch zabarwionych bursztynowo kieliszków nalał słodkiego mołdawskiego wina. W kuchni znajdował się zlew, kuchenka z trzema palnikami i lodówka, która wpadała w wibracje, gdy otwierało się jej drzwiczki. Dominika oparła się o blat szafki i wzniosła toast za powodzenie operacji. Zauważyła, że generał jest odprężony. Emanował ciepłym fioletem, który pochodził wprost z jego wnętrza.

Zdążyła już naprawdę polubić Korcznoja w czasie ich krótkiej znajomości. Poza tym, że dysponował doskonałą techniką i był świetny w swoim zawodzie, traktował ją tak serdecznie, jakby było mu przykro z powodu tego wszystkiego, co ją do tej chwili spotkało. W dodatku był wobec niej lojalny. W czasie zebrań bronił jej opinii na temat operacji i je wspierał. Starał się ją chronić. Gdzie się podziewał do tej pory? - myślała, przypominając sobie ojca. Jeśli jej podwójna gra wyjdzie na jaw, z pewnością go to dotknie, być może nawet przyspieszy koniec jego kariery. Czy generał zrozumie jej motywy?

W czasie przygotowywania kolacji pytał ją o nią samą i rodzinę. Nie zważając na obowiązującą w pracy dyscyplinę, Dominika swobodnie mówiła o rodzicach, szkole baletowej, przyjemności związanej z pierwszym zetknięciem się z Zachodem. Helsinki były naprawdę cudowne, ale ona chciała pojechać dalej, w podróż dookoła świata. Ta rozmowa sprawiła, że niemal zapomniała o swoich kłamstwach. Ukryła je gdzieś głęboko, gdzie sama rzadko zaglądała.

-    A jednak coś ci się przytrafiło w Helsinkach - zauważył zajęty posiłkiem Korcznoj. - Możesz mi o tym powiedzieć?

Dominika zawahała się, zbierając myśli, a generał tymczasem kroił pomidory, czosnek i cebulę, a następnie podsmażał wszystko w oliwie. Udiwitielno, pomyślała. Zna włoską kuchnię. Całe pomieszczenie natychmiast wypełnił specyficzny aromat.

-    FBI aresztowało tego amerykańskiego ochotnika zaraz po tym, jak przekazał nam dokumenty - powiedziała, dopijając wino. -Poza mną tylko rezydent dysponował informacjami o tym spotkaniu. Nikt nie wiedział, co się stało. Oczywiście podejrzewali mnie o najgorsze...

Generał nalał jej jeszcze wina.

-    W końcu jednak uznali, że to nie z mojej winy - dokończyła, pragnąc jak najszybciej zmienić temat. Nie chciała kłamać generałowi.

-    Nie, chodziło mi o coś innego. O coś, co przydarzyło ci się w Helsinkach - wycedził Korcznoj. - Czytałem twoje raporty. Mimo częstych kontaktów z Nashem robiłaś bardzo małe postępy.

Dominika wyczuła dziwny ton jego głosu. Muszę uważać, pomyślała. Stary wyga właśnie zaczął pracować.

-    To prawda - przyznała możliwie najbardziej obojętnie. -Amerykanin nie był mną zainteresowany. Już samo utrzymanie kontaktów stanowiło problem.

Czy generał wyczuwał, że kłamie?

-    Dziwne. Ktoś z twoją urodą i samotny, przystojny Amer y-kanin za granicą... - Korcznoj nie dokończył myśli.

Sos na patelni zaczął bulgotać. Dominika patrzyła, jak generał dolewa do niego odrobinę octu balsamicznego, miesza, a następnie wrzuca doń kawałki bazylii. Jego aureola stała się jaśniejsza. Patrzyła w milczeniu, jak odrywa listki od łodygi.

W końcu na nią spojrzał. Nikt nie powiedział mu, że Amerykanie zwerbowali Dominikę w Helsinkach, ale domyślił się, że tak właśnie było. Uchylmy nieco rąbka tajemnicy, pomyślał.

-    Miałaś do tej pory dużo szczęścia, moja droga - powiedział. -Nawet teraz, kiedy już skończył się komunizm, czudowiszcze, bestia wciąż jest tuż pod powierzchnią.

Dominika zamarła przerażona, odniosła wrażenie, że generał wciąga ją w jakąś głębię. Więc wcale nie jest taka sprytna, jak jej się wydawało. Od dawna podejrzewał, nie, wiedział, co się stało. Jeśli skłamie, będzie to oznaczało brak szacunku, a wówczas wyrzuci ją ze swego wydziału, zrobi z nią, co będzie chciał. Ale jeśli się przyzna, złoży swoje życie w jego rękach, to czemu miałby ją dalej osłaniać? Lefortowo będzie jak przedszkole w porównaniu z tym, co ją spotka. Muszę się bronić, pomyślała. Nie mogę się tak łatwo poddać.

-    Znam tę bestię - odparła dumnie. - Byłam w Lefortowie. Przeszłam przez Szkołę Państwową IV, szkołę jaskółek, widziałam, jak prawie odcięli głowę komuś, kto im się nie spodobał, a moja przyjaciółka, Marta, zginęła nagle w Helsinkach. Mówili, że zdradziła, ale ja w to nie wierzę.

Nagle zauważyła, że jej głos rozbrzmiewa donośnie w maleńkiej kuchni.

Łatwo uderza w mocne akordy, pomyślał Korcznoj. Więc może jeszcze trochę.

-    Podobał ci się ten Nash?

-    Raczej tak - odparła. - Wydawał mi się zabawny, miły i uprzejmy. Nie wiedziałam, że Amerykanie potrafią tacy być.

Mój Boże, powiedziałam: „uprzejmy”? - pomyślała Dominika. To chyba idiotycznie zabrzmiało. Korcznoj wciąż się jej przyglądał, a jego fioletowa aureola pozostawała nieporuszona. Czuła się jak sparaliżowany ptak, który patrzy na węża pełznącego w stronę gniazda.

-    Odniosłem wrażenie, że znasz tego młodego człowieka znacznie lepiej, niż to opisałaś w raportach. - Korcznoj urwał i zamieszał wolno sos. W kuchni panowała niemal całkowita cisza. - Jak cię zwerbowali? - zapytał.

Dominika się nie poruszyła. Spojrzała na zwierzchnika i nawet otworzyła usta, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. To był szczyt, kulminacja tego wszystkiego, co jej zagrażało, znacznie gorszy niż przesłuchania tych bandytów z Lefortowa. Drżącą ręką odstawiła kieliszek. Korcznoj mieszał sos, całą kuchnię zaczęła wypełniać jego fioletowa aura, czuła siłę jego woli. „Broń się, nikt tego za ciebie nie zrobi. Zaprzecz wszystkiemu, wyjdź stąd”. A potem ten szczwany lis powiedział coś zastanawiającego.

-    Dominiko, masz szansę zaufać mi i wszystko powiedzieć. Nie zrobię ci nic złego.

Mój Boże, jaki byłby z niego przesłuchujący, pomyślała. Intuicja podpowiadała jej jednak, że Korcznoj nie kłamie. Będzie ją chronił, pomoże jej dźwigać ten ciężar - właśnie tego jej trzeba.

-    Zaczęłam od wypełniania rozkazów. Rozpracowywałam go, a on rozpracowywał mnie... - powiedziała, drżąc jeszcze mocniej. -To był wyścig, kto pierwszy kogo zwerbuje.

Wciąż się opierała. Zawisła na krawędzi przepaści i zastanawiała się, co dalej.

Generał nie miał zamiaru poprzestać na niedomówieniach.

-    Rozumiem - powiedział. - Ale pytałem o coś innego. Jak cię zwerbowali?

Jej głos był prawie niesłyszalny, miała wrażenie, że śni, ale zdecydowała się złożyć życie w jego dłonie. Puściła się krawędzi.

-    Nie zwerbowali. Sama zaproponowałam im współpracę. To była moja decyzja i to ja dyktowałam warunki.

Korcznoj napełnił garnek wodą, wsypał do niego soli i postawił na drugim palniku. Wskazał ręką miejsce przy kuchence i podał łyżkę. Dominika zaczęła mieszać.

-    Nie chodziło o miłość - powiedziała cichutko. - To był mój wolny wybór.

Generał nic nie mówił, ale wiedziała, że jest bezpieczna. Pofrunęła nad przepaścią, wiatr huczał wokół jej głowy, fale pod spodem rozbijały się o nadbrzeżne skały. A ona leciała. Teraz wiedziała, że jest zupełnie bezpieczna.

Korcznoj był zadowolony. Nie uznał jej wyznania za słabość, szaleństwo czy głupotę. Widział, że zastanawia się nad jego słowami, że wszystko sobie kalkuluje, ale przede wszystkim to, że opierając się na swojej niezwykłej intuicji, zdecydowała się na śmiertelne ryzyko. Osobliwa mieszanka. Jej słowa pokazały też, jak bardzo mu ufa. Było to bardzo ważne. Już niedługo będzie potrzebował jej zaufania.

Teraz on musiał zaryzykować. W ciągu czternastu lat nigdy nie popełnił błędu, ale teraz, jeśli miały się powieść jego plany, musieli zostać partnerami. Powiedzenie prawdy było dla niego równie trudne jak dla niej.

Stali ramię w ramię przy kuchence, gaz syczał, sos bulgotał cicho na patelni. Drewniana łyżka podzwaniała niemal muzycznie, kiedy Dominika dotykała nią brzegów aluminiowej patelni. Obróciła się do Korcznoja. Z bliska przypominała boginię lub nimfę, ale nie zamierzała tego wykorzystywać.

-    Co teraz? - spytała. - Wyda mnie pan? - Chciała to wiedzieć, mieć od niego jasną deklarację.

-    Tak, jeśli przypalisz sos. - Wskazał gęstniejące pomidory, a sam wrzucił garść makaronu bucatini do wrzątku. - Przypilnuj też makaronu. Muszę zdjąć marynarkę i krawat.

Ruszył do pokoju, ale po chwili się odwrócił. Teraz.

-    Być może myślisz... - zaczął. - Żal nie zwróci mi żony, ale od jej śmierci przestałem wierzyć w Sprawę. Robiłem, co do mnie należy, ale nie byłem już jednym z nich. Nie zależało im na mojej lojalności, a teraz nie zasługują na twoją. Możemy tylko nimi gardzić.

Stało się. Korcznoj patrzył prosto w rozszerzone źrenice Dominiki. Pojęła wszystko w lot, zanim jeszcze zdążył poluzować krawat.

-    Więc to pan? To pana szukają. To pan...

Korcznoj położył palec na jej ustach.

-    Uważaj lepiej na sos - rzucił i wyszedł do przedpokoju.

Dominika patrzyła, jak ciągnie się za nim jeszcze fioletowa

poświata.

-    Uważamy, że szanse na sukces są spore, a ryzyko minimalne - zaczął generał Korcznoj. - Chcemy zacząć w Rzymie, między innymi dlatego, że znam dość dobrze to miasto.

-    Mów dalej - poprosił Wania.

Siedzieli obaj na kanapie w jego gabinecie, a Ziuganow obok na krześle.

-    Kapral Jegorowa nawiąże kontakt z szefem CIA w Rzymie. Znamy adres jego rezydencji w Centro Storico. Do tego celu wybierzemy leniwe niedzielne popołudnie, kiedy wszyscy siedzą przed telewizorami. Kapral Jegorowa powie, że jest kurierem SWR i że przyjechała tylko na kilka dni. Że bardzo ryzykuje, ale chciałaby nawiązać kontakt z panem Nathanielem Nashem, z którym spotkała się w Helsinkach. Ich rezydent będzie wiedział, co robić. Wystarczy jeden telefon i Nash przyleci najbliższym samolotem do Rzymu.

-    A kiedy już przyjedzie? - spytał Jegorow.

-    Możliwe, że spotkają się w jego pokoju - ciągnął Korcznoj. -Standardowa procedura. Powie mu, że przeniesiono ją do służby kurierskiej i że będzie wyjeżdżać do Europy, Azji i Ameryki Południowej. Amerykanie bez wątpienia się nią zainteresują. Podnieci ich możliwość przejęcia przesyłki SWR. Ta legenda operacyjna pozwoli dyktować w przyszłości częstotliwość i miejsca spotkań. Następnie kapral Jegorowa rozbudzi w nim dawne uczucia...

-    Bardzo dobrze. - Jegorow skinął głową.

-    Ja się nie ujawnię - dodał Korcznoj. - Będę tylko służył jej wsparciem.

-    A ja będę czekał na wyniki - skwitował Wania.

-    Czy mogę coś zaproponować? - wtrącił Ziuganow. - Może by tak Nash przyszedł do pokoju kapral Jegorowej? Byłoby to bezpieczniejsze i mielibyśmy większą kontrolę nad całą sytuacją.

Korcznoj zastanawiał się, skąd wzięła się ta propozycja.

-    Na tym etapie to tylko drobiazg. - Wania machnął ręką. -Skoncentrujmy się raczej na wynikach.

-    Jak najbardziej. - Ziuganow natychmiast zgodził się z szefem, a następnie zwrócił się do Korcznoja: - Oczywiście będziecie na bieżąco informować centralę o tym, co się dzieje, i o swoim miejscu pobytu?

Generał skinął głową.

-    Będę przesyłał raporty, jeśli tylko pozwolą na to warunki i względy bezpieczeństwa.

-    Dziękuję - powiedział Ziuganow.

Korcznoj i Dominika szli korytarzem w centrali. Znali już swoje sekrety. Nie mówili o tym, ale każde spojrzenie w tej chwili zacieśniało więź między nimi i było jak kajdany - trudne do zerwania i być może trochę niewygodne. Szła obok, lekko utykając, ale wydawało jej się, że fruwa. Już niedługo zobaczy po raz pierwszy Rzym i wreszcie spotka się z Nate'em.

Dominika wyczuwała, że generał jest podekscytowany i trochę zdenerwowany. Zerknęła na niego, gdy znaleźli się w windzie.

-    O co chodzi? - spytała.

W tej chwili rozumieli wszystkie swoje gesty i zachowania, a każde pytanie zmierzało wprost do celu.

-    Coś mi tu nie pasuje. Musimy uważać w czasie pobytu w Rzymie. Licha bieda naczało. Problemy zwiastują katastrofę.

Drzwi windy otworzyły się i zamknęły, jakby chciały ich połknąć.

Ziuganow dzwonił właśnie ze swojego biura. Na ścianach wisiały tu zdjęcia z kolegami z SWR: na daczy, nad morzem, w czasie służbowego wyjazdu. Jak sam zauważył, większość już nie żyła. On sam ich usunął, własnymi rękami.

Ziuganow skinął głową, jakby słuchał jakichś instrukcji, a potem powiedział:

- Da, da. Wszystko jasne. - Odłożył słuchawkę i wcisnął guzik interkomu. - Dajcie mi tu Matorina. Jak najszybciej.

Pro wołka riecz', a on nawstriecz', pomyślał Ziuganow. O wilku mowa, a wilk tu.

WIEJSKI SOS POMIDOROWY MARMURA

W małej ilości oliwy smażymy pokrojoną cebulę, czosnek i anchois, aż poczujemy delikatny zapach, a ryby zmieszają się z innymi składnikami. Wykładamy przetarte pomidory na środek patelni i mieszamy, aż całość nabierze rdzawego koloru. Dodajemy pokrojonych dojrzałych pomidorów, Oregano, peperoncino i kawałki listków bazylii. Doprawiamy do smaku. Podgrzewamy sos do zgęstnienia i dodajemy odrobinę octu balsamicznego. Dekorujemy listkami bazylii i podajemy z makaronem lub pulpetami.

Pracownicy waszyngtońskiej rezydentury robili sobie herbatę, czytali gazety, oglądali CNN i RTR-Planeta i co jakiś czas wyglądali przez niepodnoszone od 1990 roku żaluzje. Dep e-sze, te przychodzące i wychodzące, zdarzały się rzadko. Mijały kolejne lunche, spóźniano się na umówione terminy, zapominano o nowych kontaktach. Następujące po sobie tygodnie bezprecedensowej obserwacji ze strony FBI, zarówno tej kołowej, jak i pieszej, zdusiły wszelką aktywność. Po pierwszym miesiącu centrala zarządziła zamrożenie wszelkich działań aż do odwołania i zażądała od rezydentury oceny i wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Nie było jednak żadnego wyjaśnienia.

Obserwowano wszystkich, nawet szarmanckiego Gołowa. Zauważył on, że śledzono go z samochodu w czasie dwudziestu z trzydziestu ostatnich wieczorów, i chciał koniecznie uwolnić się od ogonów. Zbliżał się termin spotkania z Łabędziem i nie mógł odwołać go po raz drugi. Trudno było bowiem przewidzieć reakcję pani senator.

Tych dziesięć nocy, kiedy to ani Gołow, ani nikt z jego zespołu kontrobserwacyjnego nie mógł nic wykryć, należało wbrew pozorom do najgorszych. Nic wtedy nie wiedzieli, niczego nie mogli być pewni. Czyżby Amerykanie opracowali nową technikę śledzenia? A może korzystali z jakiejś zaawansowanej technologii? Tylko czort mógł to wiedzieć, ale on, Gołow, musiał być czysty.

Trzeba było robić wszystko, by chronić panią Boucher, ale nie należała ona do łatwych współpracowników. Odmawiała, kiedy proponowano jej coś sensownego, co poprawiłoby jej bezpieczeństwo: komunikację elektroniczną, wysyłanie wiadomości, dyskretne spotkania w hotelach, alternatywne spotkania, kiedy trzeba było zrezygnować z tych ustalonych. Pani senator nie chciała nawet o tym słyszeć. „Jeśli ja mogę ruszyć tyłek - powtarzała Gołowowi - to ty też”. Straszna baba. Najchętniej przekazałby ją któremuś z dyskretnych nielegałów, ale Moskwa odmawiała. Zwłaszcza po tym, co się stało z nielegałem w New London. Dlatego Gołow musiał zmierzyć się z klasycznym wywiadowczym zadaniem i spotkać się ze swoim informatorem w określonym miejscu i czasie, niezależnie od tego, jakie warunki będzie miał na ulicy. Rezygnacja nie wchodziła w grę. To wszystko miało się odbyć już dzisiaj. Musiał sobie jakoś poradzić.

Tego popołudnia ustalił swoją trasę sprawdzeniową z ludźmi z zespołu Zeta. Powiedział im, że spróbuje skierować wszelkie ogony w dymochod, komin, by ujawnić obserwację i, co ważniejsze, wyrwać się poza jej zasięg. Ustalili sygnał na zaszyfrowanych falach radiowych, który miał potwierdzić, że manewr się udał. Raz jeszcze sprawdzili całą trasę.

Gołow wiedział, że to szaleństwo. Tylko ktoś taki jak Łabędź mógł go zmusić do podjęcia podobnego ryzyka. Plus oczywiście naciski z centrali.

Zaczął trochę po południu, kiedy to ambasadę opuściła kolumna złożona z ośmiu samochodów. On sam był w jednym ze środkowych. Kiedy jednak samochody znalazły się na Wisconsin Avenue, ruszyły w różnych kierunkach. Obserwatorzy FBI na swoim posterunku zaczęli nadawać: „Starburst, starburst”, co oznaczało stadne opuszczenie obserwowanego punktu w celu wyczerpania możliwości obserwatorów. Sygnał „starburst” dotarł również do Orionów z CIA. Interesował ich tylko rezydent, dlatego cierpliwie czekali, aż w komunikatach pojawi się nazwisko Gołowa. Prowadził on własny wóz, czarne, lśniące bmw 5 sedan, i jechał w górę Wisconsin Ave-nue, a zespół Zeta zajął już pozycje po zachodniej stronie ulicy. Rezydent przeciął najpierw skrzyżowanie z Western Avenue, które stanowiło granicę z okręgiem Maryland, skręcił na południe i wjechał w sieć przecinających się pod kątem prostym dróg American University Park. Wykorzystywał je, wciąż zmieniając kierunek, uciekając, a potem zatrzymując się, by poczekać przy krawężniku. Po kwadransie otrzymał sygnał od zespołu Zeta: „Nie stwierdzono zagrożenia”. Kontrobserwatorzy nie zauważyli jednak dwóch samochodów Orionów, zaparkowanych na obrzeżach parku.

Gołow ruszył więc willową dzielnicą na zachód, a jego zespół przemykał bocznymi uliczkami. Nie zauważyli oni znajomych obserwatorów FBI, bo żaden ich nie śledził. Kontrobserwatorzy osłaniali rezydenta, który jechał wciąż na zachód, najpierw do Canal Road, a potem przez Chain Bridge wjechał na teren Wirginii. Tę informację podał zespół Orionów z wozu zaparkowanego przy skrzyżowaniu Arizona i Canal Road. Była to jedyna trasa przez Potomac, prowadząca między Georgetown i obwodnicą Waszyngtonu. Orioni chcieli teraz ruszyć na wiejskie tereny Wirginii, ale powstrzymał ich dowódca, sześćdziesięciopięcioletni były instruktor od obserwacji, o nazwisku Kramer. Skierował on trzy auta wzdłuż trasy Gołowa na tereny Marylandu koło Potomacu. Wywiadowcy jechali wzdłuż rzeki, wyprzedzając trasę rezydenta. Zaczęła działać Zapadnia.

Członkini zespołu, która na co dzień zajmowała się wychowywaniem wnuków, zatrzymała się na parkingu koło śluzy numer dziesięć kanału Chesapeake i Ohio. Inna babcia przejechała sześć kilometrów dalej do Old Angler's Inn i o zmierzchu zasiadła w ogródku, zamówiła sherry i próbowała zgadywać, które z obecnych tam par mają romans. Trzecią starszą panią Kramer skierował jeszcze sześć kilometrów dalej do wioski nad Potomakiem, gdzie zamówiła na wczesną kolację sałatkę w Hunters Inn. Kobiety zapisały kilkanaście numerów rejestracyjnych i zwróciły uwagę na osoby, które wydawały się nie pasować do tego miejsca. Liczba możliwości rosła. Czy któraś z nich czekała na czarne bmw? Dwa pozostałe samochody niewielkiego tego dnia zespołu Orionów musiały się rozdzielić. Jeden przeczesywał górną część River Road na południowy wschód od Potomacu, drugi stał zaparkowany przy wejściu do parku narodowego kanału Chesapeake i Ohio, w którym zdrajcy tacy jak Walker, Ames, Pollard i Pelton w kolejnych latach wyciągali ze spróchniałych pni torby z pieniędzmi od Rosjan. Wszyscy Orioni przywarowali i czekali. Nie korzystali z radia i tylko rozglądali się uważnie dookoła, spodziewając się zobaczyć kształt czy choćby błysk czarnego bmw. Jeśli Gołow pojechał dalej w głąb Wirginii - przegrali. Jeśli zawrócił do Marylandu, ale trzymając się z daleka od rzeki - przegrali. Czekanie ich nie martwiło. Tak właśnie działała Zapadnia. Będą jeszcze inne dni i noce. Chodziło o to, żeby raz mieli rację.

Okazało się, że przegrali. Gołow wrócił do Marylandu drogą 1-495, stanowiącą część szybkiej pętli, która pozwoliła jego ludziom przygotować ostatni etap trasy i komin: długą, pełną zakrętów Beach Drive, meandrującą przez Rock Creek Park, prowadzącą czasami wśród drzew, to znowu obok łożyska samego potoku aż do Georgetown. Parokrotne wyciszenia sygnału radiowego wskazywały, że jest czysty. Gołow wyjechał więc z Beach Drive przy końcu Rock Creek i zaparkował przy Dwudziestej Drugiej Ulicy West Endu, a zespół Zeta pojechał dalej na południe. Gdyby FBI udało się umieścić sygnalizator w bmw Gołowa (co było bardzo mało prawdopodobne, gdyż wóz zawsze był pod nadzorem i sprawdzano go raz w tygodniu), agenci znajdą go w pobliżu hoteli Ritz-Carlton i Fairmont, a także co najmniej pięćdziesięciu restauracji usytuowanych przy K Street. Niech sprawdzają je wszystkie i jeszcze wiele innych. Generał zamknął wóz i przeszedł sześć przecznic w stronę Tabard Inn. Zrobiło się już ciemno, a wnętrze restauracji kusiło ciepłym światłem.

Kolejne szaleństwo - korzystać dwa razy z rzędu z tego samego miejsca! Przynajmniej mieli dłuższą przerwę, żeby to miejsce trochę ostygło. Gołow wszedł do restauracji, minął kontuar i przeszedł korytarzem do ogródka na tyłach. Tym razem pani senator przyjechała pierwsza. Siedziała przy stoliku, oparta o murek, i paliła. Gołow pomyślał, że czekają go kłopoty. Pani senator pokazała właśnie kelnerowi, że chce drugiego drinka. Przed nią stała już jedna szklaneczka. Włożyła na to spotkanie niebieski kostium i czerwoną bluzkę. Całości dopełniał naszyjnik z niebieskimi kamieniami i pomalowane na czerwono paznokcie. Blond włosy zaczesała do tyłu, jej twarz w rozproszonym świetle lampek na drzewie wydawała się starsza, a skóra bardziej przypominała papier.

-    Jak się masz, Stephanie? - powiedział na powitanie.

Wyciągnął dłoń w jej stronę, ale ona nawet nie drgnęła. Gołow

uśmiechnął się i usiadł. Po chwili pojawił się kelner i postawił przed panią senator szklaneczkę z podwójną whisky. Zmęczony i zesztywniały po pięciogodzinnej jeździe Gołow zamówił drinka z campari.

-    Anatolij - pani Boucher tylko udawała radość - czekam już godzinę w tym idiotycznym ogródku.

Pstryknęła parę razy złotą zapalniczką, zanim pojawił się płomień.

-    Bardzo mi przykro, ale chodziło mi o to, żeby w naszym spotkaniu nie brało udziału całe FBI - odparł.

-    To bardzo profesjonalnie z twojej strony.

-    Moglibyśmy w większym stopniu zadbać o bezpieczeństwo, gdybyś zgodziła się na parę małych zmian.

-    Tylko nie to. Miło mi, że troszczysz się o moje bezpieczeństwo, kiedy w Waszyngtonie szukają gorączkowo rosyjskiego agenta. - Pani senator wydmuchała dym w górę.

-    Naprawdę? Co słyszałaś? Nie mamy podstaw, by sądzić, że jesteś w jakiś sposób zagrożona. Naszym zdaniem ani FBI, ani CIA nie wiedzą nic o twoich kontaktach. Tylko pięć osób na całej ziemi wie, kim jesteś, włączając oczywiście nas dwoje. O co chodzi z tym poszukiwaniem agenta? Znasz szczegóły?

To było bardzo ważne. Gołow poczuł, że zaswędziała go głowa,

zły znak.

-    Cieszę się, że jesteś tego taki pewny. Jak więc wytłumaczysz zamknięte spotkanie, w którym brałam udział? Jeden z tych idiotów z CIA mówił tak, jakby dysponował już szczegółami tej sprawy. Szukają kogoś, kto ma półpasiec, wiesz, taką chorobę.

Jednym haustem dopiła whisky, lód zastukał o jej zęby. Pokazała kelnerowi, że chce następnego drinka.

-    Ależ, Stephanie, przecież nie masz półpaśca, prawda? -spytał Gołow. Będzie musiał przekazać tę informację, jak tylko dotrze do ambasady.

Popatrzyła na niego poirytowana.

-    Nie o to chodzi. Doskonale wiesz, że nie mogę się narażać. Zbyt długo i ciężko pracowałam, by zostać senatorem.

Gołowa dziwiło, że olbrzymi egoizm nie pozwala jej spojrzeć na wszystko z innego punktu widzenia. Pani senator myślała oczywiście tylko o swojej karierze. Czy nie rozumiała, co jej grozi, w co się wplątała?

-    Dlatego właśnie nalegam, żebyśmy zaczęli spotykać się w hotelach.

-    Pomyślę o tym - mruknęła. Zmierzyła taksującym wzrokiem kelnera, który postawił przed nią trzeciego drinka, a potem jeszcze patrzyła za nim, gdy się oddalał. - Ale teraz chodzi mi o coś innego - powiedziała wypranym z emocji tonem, jakiego używała w czasie zeznań w Kongresie. - Jeżeli popełnicie jakiś błąd i FBI przyjdzie po mnie, nie może być mowy o więzieniu. Nie pójdę tam. Więc chcę, żebyś dostarczył mi coś, co rozwiąże ten problem. Na dobre.

Gołow oparł się o tył krzesła i zaczął myśleć. Informacje na temat poszukiwania kreta najwyraźniej ją rozstroiły. A teraz ona, senator Stanów Zjednoczonych, chce od niego pastylkę z trucizną. Skąd się o niej dowiedziała? Wziął ją delikatnie za ręce i powiedział uspokajającym tonem:

-    Stephanie, to najdziwniejsza rzecz, jaką od ciebie usłyszałem. Chyba nie mówisz poważnie? To było dawno temu, w czasie zimnej wojny. Nie ma już takich środków.

-    Myślę, że nie jesteś ze mną do końca szczery - powiedziała, uśmiechając się blado, i cofnęła ręce. - Albo dostarczysz mi taką pastylkę, albo zrezygnuję z naszego „partnerstwa”, jak to nazywasz. I to już na spotkanie w przyszłym miesiącu. Będziesz tu na czas, prawda? A wtedy oczekuję pastylki w pudełku z kości słoniowej albo lepiej macicy perłowej.

-    Wciąż nie mogę w to uwierzyć - rzekł Gołow. - Porozmawiam z Moskwą, ale wątpię, żeby się zgodzili.

Senator Boucher jak zwykle czekała do końca spotkania i dopiero wtedy sięgnęła do torebki i pchnęła czarną płytkę w stronę Gołowa. Zanim włożył ją do kieszeni, zauważył na niej logo Pathfindera. Pani senator niewątpliwie ma spory talent dramatyczny, pomyślał, patrząc, jak się chwiejnie oddala. Tak, półpasiec.

Anatolij Gołow siedział w Tabard Inn, w fotelu na biegunach w amerykańskim stylu kolonialnym. Pokoik był pomalowany w kwieciste wzory, na ścianach wisiały francuskie plakaty ze zwierzętami, na podłodze leżał puszysty perski dywan, a w rogu stało wielkie łoże z baldachimem.

Od jego ostatniego spotkania z Łabędziem obserwacja rezy-dentury jeszcze się nasiliła. Nie chciał więc ryzykować kolejnej trasy sprawdzeniowej i uzyskał zgodę centrali na ucieczkę w bagażniku. Rano, w dniu, kiedy miało się odbyć spotkanie, zajął miejsce w tyle wozu doradcy gospodarczego, oddychając czystym tlenem ze specjalnego pojemnika. Trzy żony pracowników ambasady pojechały z nim do Friendship Heights, w ogóle nie zwracając uwagi na obserwację, a następnie, zgodnie z instrukcjami, zostawiły zamknięty wóz na podziemnym parkingu, a same ruszyły niczym trzy kolubryny na zakupy.

Inna żona pracownika ambasady obserwowała samochód przez piętnaście minut. Nikt go nie śledził. Udało im się zmylić FBI. Kobieta z torbami podeszła więc do samochodu. Zastukała dwukrotnie w bagażnik i wypuściła wkurzonego Gołowa w pogniecionym ubraniu.

Generał przeklinał Łabędzia i Moskwę, całą tę sprawę i służby, ale był czysty, nikt go nie śledził. Ucieczka w bagażniku zakończyła się sukcesem. Generał wyszedł z parkingu i zaczął iść przez miasto, podjeżdżając komunikacją miejską, to znów biorąc taksówkę. Unikał metra z powodu wszechobecnych kamer. Dotarł do Dupont Circle i spędził dwie godziny najpierw w księgarniach, a potem w niewielkim bistrze. O zachodzie, w czasie największego szczytu, obszedł Dupont Circle, skierował się na południe Dziewiętnastką i skręcił w N Street. Znajdował się cztery przecznice od Tabard Inn. Żadnego śladu obserwacji. By wtopić się w tłum, włożył codzienne ubranie: zamszową marynarkę na brązowy sweter, sztruksowe spodnie i zamszowe buty. Dzięki Bogu były bardzo wygodne. Kiedy wszedł do restauracji, założył jeszcze okulary w grubej oprawie z przezroczystymi szkłami.

Gołow dotarł do apartamentu, gdzie zamówił małże z Morza Egejskiego pieczone z Oregano, kozim serem, cytrynami i oliwą oraz butelkę schłodzonego toskańskiego vernaccia. Cieszył się, że bez problemów udało mu się wynająć ten pokój, korzystając ze sfałszowanego amerykańskiego prawa jazdy i czeków podróżnych. Od wielu już lat nie wynajmował pokoju pod obcym nazwiskiem -tak bawili się zwykle młodzi oficerowie - ale z radością przypomniał sobie tę sztywną, nerwową procedurę. Mimo obcego akcentu i tego, że nie miał ani rezerwacji, ani bagażu, nieświadoma niczego recepcjonistka wyglądała na usatysfakcjonowaną. Był przecież eleganckim dżentelmenem. Zaprowadzono go do niewielkiego, lecz gustownego pokoju na pierwszym piętrze, gdzie miał doskonałe warunki do rozmowy w cztery oczy. Odosobnienie było dziś szczególnie ważne ze względu na to, co chciał jej przekazać.

Skończył kolację, przeszedł do łazienki, żeby zwilżyć twarz wodą, spojrzał w lustro i ponownie przeklął SWR. Potem zamknął drzwi i zszedł na dół, gdzie usiadł na nieco zatęchłej kanapie pokrytej zielonym rypsem, z widokiem na drzwi wejściowe. Czekał zdenerwowany, trzymając gazetę na kolanach.

Pani senator weszła do środka, jakby była właścicielką tej restauracji. Nie zauważyła Gołowa - okulary w grubej oprawie zmieniły jego arystokratyczne rysy - i przeszła tuż obok. Stephanie Boucher wchodziła gdzieś po to, żeby to ją zauważono, a nie żeby kogoś zauważyć. Gołow cichutko podążył za nią, zatrzymał ją w korytarzu i skierował na klatkę schodową. Nikt ich nie widział. Otworzył drzwi i puścił ją przodem. Pani senator rozejrzała się dookoła, a na jej ustach pojawił się uśmieszek.

-    Anatolij, jak miło. Zawsze podejrzewałam, że masz roma n-tyczną naturę.

Gołow nie zareagował na te słowa i zaproponował jej lampkę wina, na którą przystała, gdy się okazało, że nie ma whisky.

-    Spotkanie w pokoju znacznie poprawia nasze bezpieczeństwo - powiedział. - Ale następnym razem powinniśmy się spotkać w innym miejscu. Nalegam. Podobnie jak centrala w Moskwie.

-    To miło ze strony twojej i centrali - powiedziała, podsuwając mu już pusty kieliszek. - Czy masz moje... witaminy? Będę bardzo zadowolona, jeśli je przyniosłeś.

Gołow pomyślał o agencie, którego kiedyś prowadził we wschodnim Bejrucie, maronicie, tak nawykłym do żądania pieniędzy i prezentów jeszcze przed podaniem informacji, że sytuacja stała się nie do zaakceptowania dla KGB. Gołow kierował zespołem Wympiełu, który miał zrzucić jego obciążone ciało z Gołębich Skał w Raouche aż za linię, gdzie głębokość morza przekraczała czterdzieści pięć sążni. Teraz Gołow spojrzał rozmarzonym wzr okiem na panią senator.

-    Mam dobre wieści.

Nalał jej jeszcze wina i usiadł obok na pokrytej aksamitem kanapie. Wyjął z kieszeni marynarki podłużne pudełko i postawił je na stoliku. Kiedy je otworzył, ich oczom ukazało się leżące na błękitnym jedwabiu eleganckie pióro Etoile firmy Montblanc. Jego czarny korpus przypominał klepsydrę, a na czubku kremowej skuwki widniała charakterystyczna biała gwiazdka Montblanc. Koniec klipsa zakończony był stylową perłą hodowlaną. Pani senator sięgnęła po pióro.

-    Jakie śliczne - powiedziała.

Gołow złapał ją za rękę i przytrzymał.

-    To naprawdę piękne pióro - dodała. - Ale prosiłam o coś innego, o pastylkę...

-    Nie ma już pastylek - powiedział dość szorstko. - Zgodziliśmy się spełnić twoją dziwną prośbę i to jest właśnie to, o co ci chodzi. - Wziął pióro i chwycił za perłę. - Musisz ją przytrzymać i pociągnąć mocno, ale bez przesady.

Perła nagle odłączyła się od klipsa, na którego końcu widać było teraz ponad dwucentymetrową igłę, połączoną ze znajdującym się pod spodem kanałem. Miała ona miedziany kolor, jakby trzymano ją w ogniu. Gołow schował igłę z powrotem do klipsa i wsunął perłę na miejsce.

-    Co to takiego? - spytała pani Boucher. - Prosiłam o coś prostszego.

-    Zaczekaj, zaraz wyjaśnię - mruknął Gołow, który miał w tej chwili ochotę wbić jej igłę prosto w szyję. Wkrótce jednak przywołał się do porządku. - Ta igła jest pokryta naturalnymi składnikami. Wystarczy tylko zadrapać skórę, a natychmiast zaczną działać. Zajmuje to dziesięć sekund. - Wyciągnął dłoń, żeby ją uciszyć. - Jest to zdecydowanie lepsze rozwiązanie niż pastylka. Zapomnij o filmach. Pastylka może po jakimś czasie przestać działać, a tutaj nie ma tego problemu. - Podał jej pióro. - Teraz ty wysuń igłę - powiedział, raz jeszcze kładąc dłoń na jej nadgarstku. - Ale wolno i ostrożnie.

Jej ręce trochę drżały. Zważyła pióro w dłoni, a następnie pociągnęła za perłę, za którą wysunęła się igła. Odbijało się w niej przymglone światło. Niewielka długość dodawała jej tylko grozy. Pani Boucher ostrożnie schowała igłę, a następnie założyła perłę na koniec klipsa. Popatrzyła na niego nieco skruszona.

-    Dziękuję, Anatolij.

Włożyła pióro do kieszeni bluzki na piersi i dopiła resztkę wina. Powaga chwili nagle uleciała, a ona zaczęła się rozglądać dokoła. Jej wzrok spoczął na łożu z baldachimem, a potem na Gołowie.

Może jesteś zainteresowany? - spytała ku jego przerażeniu.

ŚRÓDZIEMNOMORSKIE MAŁŻE GOŁOWA

Mieszamy świeże Oregano, sok z cytryny, okruchy panko, oliwę i pokruszony ser feta z masłem o temperaturze domowej, tak by powstała gładka masa. Następnie toczymy z niej kulki i schładzamy. Kładziemy po jednej kulce na kolejnych otwartych małżach, ułożonych na grubej soli. Pieczemy, aż masa się stopi - jedną, dwie minuty. Na całość wyciskamy sok z cytryny.

Rzym to były ochro we dachy i rozjaśnione wiecznym słońcem marmury. Powietrze wypełniało bzyczenie motorini, na których jeździły czarnowłose dziewczyny w butach z krokodylej skóry. Generał Korcznoj wdychał atmosferę Wiecznego Miasta. To był jego dawny teren operacyjny, który doskonale pamiętał. Zamówił lunch, korzystając ze swego nieco zardzewiałego, ale eleganckiego włoskiego. Dominika nigdy nie słyszała o spaghetti alla bottarga, ale miska z lśniącym od oleju i złotej posypki z bottarga di muggine, suszonej ikry, zaraz jej się z czymś skojarzyła. Spojrzała na Korcznoja, który z zadowoleniem skinął głową. Jest zupełnie inne niż rosyjski kawior, pomyślała.

Siedzieli w Taverna dei Fori Imperiale, na którą składały się dwa malutkie pomieszczenia z obrusami na stolikach, kolorowymi malowidłami na białych ścianach i wyszorowaną czarno-białą terakotą na podłodze. Restauracja znajdowała się w połowie Via Madonna dei Monti, wąskiej, starej uliczki, pogrążonej w wiecznym cieniu rzucanym przez stłoczone domy, na parterze których mieściły się piekarnie i pracownie stolarskie. Powietrze przesycały tu zapachy świeżego pieczywa i trocin.

Dominika dzień wcześniej spotkała się z amerykańskim rezydentem i dostarczyła mu wiadomości z numerem swojego telefonu na kartę. Korcznoj uważnie obserwował ją przed i po kontakcie i z satysfakcją stwierdził, że jest zupełnie spokojna. Ulica ją ekscy-

towała, na jej policzkach pojawiły się rumieńce, a w rozszerzonych oczach odbijały się rozpryski kilkunastu fontann z delfinami.

Kiedy wyjechali z Moskwy, Korcznoj zmienił plany. Nalegał, żeby najpierw spotkali się z Amerykanami dyskretnie na dworze i dopiero potem skorzystali z wynajętego przez CIA pokoju.

-    Przykro mi, ale nie ufam twojemu wujowi czy temu Ziuga-nowowi - powiedział, kiedy wyszli po lunchu z restauracji.

Przeszli wolno przez Forum Romanum po bruku sanpietrini, a potem wąską uliczką, rozglądając się, czy nie mają ogonów. Wrzucili jedno euro do skarbonki i zeszli do więzienia Mamertine, wyobrażając sobie, jak przez dziurę w skale wzgórza kapitoliń-skiego spuszczano do lochu świętego Piotra. Więzienie trochę ich rozstroiło i szybko wrócili na słońce.

Kiedy szli w dół, przez całą drogę sprawdzali, czy nikt ich nie śledzi. Korcznoj mówił do niej, czasami zatrzymywał ją, by położyć dłoń na jej ramieniu. Opisywał, jak wygląda życie szpiega, który pracuje dla CIA w samej Rosji, w sercu służb wywiadowczych. Usiedli na ławce koło obelisku i jedli granita, lodowy deser o kawowym smaku, zerkając na przechodniów, zaparkowane samochody i zegarki, a Korcznoj mówił o tym, że szpieg musi znać różnicę między nieostrożnością a ryzykiem, i o ocenie - co niekoniecznie oznaczało akceptację - wskazówek oficera prowadzącego z CIA.

-    Chodzi przecież o twój interes i twoje życie, sama więc decydujesz, co i jak robić - zakończył.

Włoskie słońce ją wyzwoliło i opowiedziała Korcznojowi więcej o Helsinkach, o tym, co robiła i jak się czuła ze swoją tajemnicą, o jej słodkim, mrożącym smaku - dodała, patrząc na trzymany w dłoni rożek. Z rzadka wspominała Nate'a, bo nie była pewna, ani co on do niej czuje, ani własnych uczuć względem Amerykanina. Czy uważał ją przede wszystkim za agentkę, a dopiero później za przygodną kochankę? Było jej bardzo ciężko, a Korcznoj widział to i doskonale rozumiał.

Generał mówił teraz o ograniczeniach, kalkulacjach i cierpliwości, trzech rzeczach, które pozwoliły mu przetrwać czternaście lat szpiegowania na rzecz USA. Rozumieli bez słów, że będą razem pracować, ale nie starali się bliżej zdefiniować tego partnerstwa. Wiedzieli, że tego rodzaju szpiegowskie tandemy są bardzo rzadkie. Korcznoj nie wspomniał nawet słówkiem o swojej idei uczynienia z niej swojej następczyni.

Nie rozmawiali też, być może dlatego, że nie mogli, o Rosji i swoich uczuciach do ojczyzny. Był to grząski grunt, naznaczony takimi słowami jak: „niewdzięczność” czy „zdrada”, i zdecydowali się dać temu spokój. Na wszystko miał przyjść czas. Teraz chcieli przede wszystkim zakończyć trasę sprawdzeniową i dotrzeć do miejsca krótkiego spotkania z Głównym Wrogiem.

Marmur poinformował przez satelitę centralę w Langley, że spotkanie Dominiki z szefem rezydentury w Rzymie będzie oznaczało, że oboje są w mieście i że mają się spotkać za dwadzieścia cztery godziny - jak na ironię, w dawnym miejscu wykorzystywanym przez KGB w ogrodach Villa Borghese, które Marmur pamiętał sprzed piętnastu lat. Nadał też krótkie zdanie: „Zdała, jest teraz nasza”, co miało znaczyć, że udało mu się ją zwerbować. Naprawdę niezwykła sytuacja: dwoje agentów, którzy niby o sobie nie wiedzieli, jeden oficer prowadzący, a wszystko pod dyktando nawiedzonego szefa kontrwywiadu z CIA. No i jeszcze dwie obławy na krety, prowadzone przez dwa różne wywiady, oraz palący problem ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na kolację. Byli przecież w Rzymie i nie mogli zadowolić się byle czym.

Tani telefon Dominiki zadzwonił, kiedy szli po schodach północnego krańca muru Aureliańskiego, patrząc na niebieskozielone korony drzew, dachówki w kolorze herbatników i złote kopuły świątyń. Korcznoj odebrał, powiedział coś po włosku, a następnie szybko się rozłączył.

- Są na miejscu. Pójdziemy przez park?

Przeszli w żarze popołudnia przez Porta Pinciana do Villa Borghese. Korcznoj miał na sobie lekki szary garnitur i ciemną, rozpiętą pod szyją koszulę, a Dominika granatową spódniczkę i bluzkę w niebiesko-różowe prążki. Z powodu gorąca upięła włosy wysoko. Wyglądali razem jak ojciec i córka z jakiejś patrycjuszow-skiej włoskiej rodziny, którzy wybrali się na przykład do muzeum w parku. Korcznoj widział, że jest zdenerwowana i podniecona. Jej błękitne oczy lśniły, ale jednocześnie nie zapominała sprawdzać, czy ktoś za nimi nie idzie.

Oczywiście znał ten park. Przysłano go do rzymskiej rezydentury jako młodego oficera. Spotykał się tutaj z agentami, zostawiał dla nich w schowkach materiały, podczas gdy żona pilnowała bacznie okolicy. To było bardzo dawno temu. Teraz szli z Dominiką żwirową aleją w słońcu, które prześwitywało przez liście platanów. Prowadził ją koło pobłyskujących sadzawek i zatrzymał się na chwilę obok wspaniałej Fontana dei Cavalli Marini z gotującymi się do skoku morskimi końmi. Obeszli hipodrom na Piazza di Sienna i ruszyli w dół Viale del Lago. Mimo skomplikowanej trasy Korcznoj nie zauważył osób czy zachowań, które wskazywałyby, że są śledzeni. Dwie minuty do miejsca spotkania. Poczuł raczej, niż zauważył, że Dominika jest jeszcze bardziej zdenerwowana i spięta. Wziął ją więc pod rękę i opowiedział dowcip:

- W siedzibie KGB pojawił się przerażony człowiek i powiedział, że zginęła jego gadająca papuga. „To nie nasza sprawa -odpowiedzieli mu kagiebiści. - Niech pan idzie na policję”. „Tak, oczywiście - powiedział ten człowiek. - Oczywiście pójdę na policję. Ale przyszedłem tutaj, żeby oświadczyć, że wcale się z nią nie zgadzam”.

Dominika chrząknęła i zakryła usta. Korcznoj obserwował ją i z satysfakcją stwierdził, że się nie pomylił. Będzie jego godną następczynią. Poradzi sobie. Benford sam to przyzna, jak tylko trochę z nią porozmawia.

Zbliżali się do stawu, gdzie na wysepce na środku stała poświęcona Eskulapowi klasyczna jońska świątynia. Jej wzrok powędrował za wzrokiem Korcznoja i zobaczyła niewielkiego, wymiętego mężczyznę na ławeczce nad brzegiem.

-    Benford - wyjaśnił. - Przywitam się z nim. - Wskazał głową na staw. - Idź dookoła, dalej znajdziesz mostek, który prowadzi na wyspę.

Korcznoj podszedł do ławki. Mały mężczyzna wstał i uścisnął jego dłoń. Usiedli obaj.

Dominika szła dalej, ale nie czuła nóg. Serce jej biło i słyszała, jak przełyka ślinę. Co mu powie? Że tęskniła? Idiotka! Musi zachować spokój, nie są tu przecież sami, a to jest pierwszy dzień jej nowego życia w charakterze szpiega. Musi zachować spokój...

Zauważyła ciemną sylwetkę mężczyzny, który stał na łagodnej krzywiźnie mostka tuż pod witkami wierzby. Dostrzegła ciemniejszą niż kiedyś aureolę wokół jego głowy, ale może to z powodu cienia? Mężczyzna ruszył w jej stronę, słyszała echo jego kroków na drewnianym mostku.

Kwiaty z wierzby spłynęły na powierzchnię wody. Podeszła i podała mu dłoń.

-    Priwiet - powiedziała.

Stała nieruchomo, czekając, aż pęknie bańka. Aż Nate zignoruje wyciągniętą dłoń i weźmie ją w ramiona.

-    Jak się miewasz? - Uścisnął jej dłoń, a ona przypomniała sobie wszystko, co ich łączyło. - Martwiliśmy się o ciebie. Długo nie było od ciebie wieści. - Jego fiolet lśnił tak jak dawniej.

Puściła jego rękę.

-    Wszystko w porządku - odparła. - Pracuję teraz z generałem. - To przynajmniej mogła powiedzieć.

Nate nie chciał rozmawiać o Marmurze ze względu na obowiązujący podział dostępu do informacji. Przypominał sobie, co pragnął jej powiedzieć w czasie spotkania - że codziennie o niej myślał i jak wiele dla niego znaczy. Nic mu się jednak nie udawało.

-    Cieszę się, że mogłaś przyjechać - rzekł. - Mamy dużo do obgadania.

Od razu dotarł do niego idiotyzm tych słów. Coś takiego mógł powiedzieć jakiś mało rozgarnięty oficer prowadzący. Zaraz jeszcze zacznie omawiać z nią daty kolejnych spotkań.

Dominika widziała, że zmaga się ze sobą - aureola wokół jego głowy pulsowała jakby pod dyktando serca. Popatrzyli na siebie bez słowa i Dominika zamarła, bo wiedziała, że za chwilą zarzuci mu ręce na szyję. Ale on ruszył się pierwszy.

Usłyszeli ciche pstryknięcie i Nate spojrzał w tamtą stronę.

Benford im pomachał, obaj z Korcznojem już wstali. Benford wskazał miejsce i sam ruszył. Nate skinął głową i po chwili poprowadził Dominikę za dwoma starszymi mężczyznami.

Siedzieli we czwórkę w eleganckim saloniku Benforda w apartamencie hotelu Aldrovandi po przeciwległej stronie parku. Urządzono go w przytłumionych barwach ziemi, na stoliku stał flakon pełen kwiatów, a biała terakota aż lśniła czystością. W ogrodzie za ścianą cyprysów znajdował się basen z turkusową wodą. Nieco dalej na szafce stało mosiężne wiaderko z nieotwartą butelką wina.

Siedzieli na krzesłach wokół stolika, a zasłony unosiły się i opadały. Benford omawiał od dłuższego czasu zupełnie wyjątkową sytuację Marmura i Dominiki.

-    To niepojęte - ciągnął. - I bardzo niebezpieczne. Będziemy musieli natychmiast zmienić parę rzeczy.

-    Świetny pomysł - rzucił generał. - Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać na osobności. Moim zdaniem będzie lepiej, jeśli Dominiki tu z nami nie będzie. A chociaż Nathaniel jest moim oficerem prowadzącym, to może będzie wolał dotrzymać jej towarzystwa?

Oboje opuścili pokój, a wtedy Marmur obrócił się w stronę Benforda, który właśnie zapalał papierosa.

-    Jest młoda i porywcza, ale bardzo sprytna - zaczął. - Od kiedy zaczęła u mnie pracować, starała się ocenić zarówno mnie, jak i nową sytuację. Wyczułem jej silną wolę, ale zmusiłem, żeby się przyznała do współpracy z CIA. Oczywiście podejrzewałem, że zwerbowaliście ją w Helsinkach. Powiedziałbyś mi o tym?

Benford wzruszył ramionami.

-    Powiedziałem jej też o sobie. Aluzyjnie, ale od razu pojęła, o co chodzi. Dużo z nią rozmawiałem. O ryzyku, zagrożeniach, pracy. Penetracji centrali... Potrafi słuchać spokojnie, bez emocji. Całkowicie mnie to satysfakcjonuje - zakończył Marmur.

-    To bardzo krzepiące - mruknął Benford. - Znasz moje zdanie, jako podoficer i kobieta potrzebuje lat, by zyskać dostęp do ważnych informacji. Jeśli w ogóle to nastąpi.

-    Znasz tę grę równie dobrze jak ja - rzekł generał. - Ci, którzy zaczynają od niższych stanowisk i awansują, są najlepsi, najbezpieczniejsi. Dominika to ideał.

-    Ale czy potrafi cię wydać? Czy może to zrobić?

-    Tak, jeśli nie będzie wiedziała, co się dzieje. Dzięki temu stanie się jeszcze bardziej przekonująca. Jej szok będzie bardziej prawdziwy. W każdym razie jestem pewny, że posłucha moich rozkazów.

-    To absurdalne. - Benford zgasił papierosa w kryształowej popielniczce. - Potrzebujemy cię teraz bardziej niż kiedykolwiek. Jak pomyślę, że możemy cię stracić przed czasem...

Marmur potrząsnął głową.

-    Nie możemy wybierać czasu. Nie mam pojęcia, czy Wania już nie wpadł na mój trop. Niewątpliwie ma dobre pomysły. Ta kanariejka zapadnia...

-    To znaczy?

-    Pułapka, którą przygotował. Bóg jeden raczy wiedzieć, co szykują z Ziuganowem.

-    Co chcesz przez to powiedzieć?

-    A to, że tak naprawdę nie wiem, ile zostało mi czasu. Dlatego w tej chwili najważniejsze jest przygotowanie Dominiki do jej nowej roli. Jeśli złapią mnie, zanim mnie wyda, będzie to duża strata.

-    O kurwa! - sapnął Benford. - Przepraszam za wyrażenie.

-    Przestań marudzić! Robimy coś wyjątkowego w naszej profesji. Zamieniamy - no ile? - rok albo dwa mojej dalszej działalności na nowego szpiega. Kogoś z potencjałem, kto będzie mógł

działać jeszcze dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. To uskrzydla.

Benford potrząsnął głową.

-    Nie po to tyle lat pracowałeś, podejmując straszne ryzyko. Zasługujesz na emeryturę i nagrody.

-    Moją nagrodą będzie to, że zostawię wszystko w całkowitym porządku. Że moja praca nie pójdzie na marne. Musimy tylko wybrać odpowiedni moment, ty i ja - dodał Marmur.

-    Ten wyjazd to nie jest chyba najlepszy moment - mruknął Benford, zapalając kolejnego papierosa. - Nie możemy czekać zbyt długo, chciałbym jednak zobaczyć, czy coś wyjdzie z mojego małego testu.

-    Powiesz mi, o co chodzi?

-    Przekazałem informację, że ten nasz kret cierpi na półpasiec. Mówiłeś, że to właśnie Jegorow powiedział Nazarence, tak?

-    Biedak - westchnął Marmur. - Mogę spytać, kto o tym wie?

-    Piętnaścioro członków Senackiej Specjalnej Komisji do spraw Wywiadu i kilka osób z Białego Domu - wyliczył Benford. -Na tyle mała grupa, że będziemy mogli ją sprawdzić.

-    Wsiego dobrogo, przyjacielu. Będę uważał i dam znać, gdyby Nazarenko przypadkiem wyskoczył przez okno.

-    Będę wdzięczny - powiedział Benford. - I w ogóle uważaj na wszelkiego rodzaju informacje.

-    Tak, właśnie chciałbym o czymś porozmawiać. Ale później.

Nate i Dominika siedzieli w jego pokoju i cicho rozmawiali. Nate udawał nonszalancję, ale ona doskonale wiedziała, co czuje, zdradzała go intensywnie fioletowa aura. Nate powtórzył, że się o nią martwił, że wszyscy czekali na jakieś wieści od niej i odetchnęli z ulgą, kiedy generał Korcznoj poinformował, że jest bezpieczna. Czuł się winny tego, co się stało, jej odwołania do Moskwy. Teraz jednak mogli zacząć wszystko od początku i znów razem pracować. Dominika pomyślała, że mówi dokładnie tak jak oficer prowadzący agenta, którym zresztą był. Najpierw się martwił, potem odetchnął z ulgą... Szto za diwo?!

Nate sam słyszał, że plecie bzdury. Dodatkowo myślał o mężczyznach w sąsiednim pokoju i o tym, że cała sytuacja wydaje się dziwna. Wiedział, że musi zapanować nad sobą i nad tym, co się wokół niego dzieje. Zająknął się i umilkł, kiedy zobaczył jej minę. Dominika była elegancka, śliczna, zrównoważona. Pamiętał ten wyraz twarzy i te zaciśnięte szczęki. Wiedział, że zaczyna się złościć. Spędził tyle miesięcy z dala od niej, nie wiedząc nawet, czy żyje, a jak tylko się spotkali, zaczął ją wkurzać.

I co teraz? - pomyślał. Rozdzielono ich, a ona miała względem niego jakieś oczekiwania, wyglądało jednak na to, że sprawy potoczą się inaczej. Nie wrócą już do upojnych spotkań z Helsinek, kiedy to wymykała się z rezydentury ze skradzionymi dokumentami pod ubraniem. Popołudniowych godzin, spędzonych w rozsłonecznio-nym mieszkaniu konspiracyjnym, kiedy rozmawiali albo coś sobie gotowali. Nie wrócą do maleńkiej sypialni...

Głupia fantazerka, pomyślała sobie. No dobrze, niech Nate wie, że też potrafi się skupić na pracy i że nie pójdzie mu z nią tak łatwo. Bez ogródek opowiedziała więc o powrocie do Moskwy, uwięzieniu w Lefortowie, ciągłych przesłuchaniach, biciu, sinych ustach, o tym, jak trzeszczały schowki na końcu korytarzy, kiedy ją do nich wpychano.

Nate poszarzał, gdy powiedziała mu, że zachowała w pamięci jego obraz i że ten pomógł jej przetrwać kolejne przesłuchania. Nie reagował, ale widziała jego oczy i jeszcze ciemniejszą od emocji fioletową aureolę. Wstał wstrząśnięty i skierował się do szafki.

Nalewał właśnie wina, kiedy Dominika stanęła obok. Ręce mu drżały. Wiedział, że gdyby dotknęła go w tej chwili, byłby zgubiony. Obrócił się, by na nią spojrzeć. Patrzył na jej włosy, usta, oczy w kolorze morskiej głębi. Dostrzegła w nich przeczenie: „Nie, nie możemy”, ale gardło mu się ścisnęło, żołądek skurczył i Nate wziął w dłonie jej twarz i pocałował, przypominając sobie słodki smak jej ust.

Całowali się szaleńczo, jakby w obawie, że ktoś ich zaraz rozdzieli. Dominika chwyciła go za szyję i w półmroku poprowadziła tyłem na marmurowy balkonik. Czarne na tle nieba gołębie przelatywały z jednego cyprysa na drugi. Na zewnątrz panowała absolutna cisza, wiatr zupełnie ustał. Pchnęła go na barierkę i bez słowa zaczęła rozpinać jego pasek, podciągnęła spódniczkę jak tania prostytutka z Kopiewskiego pierieułku. Chwyciła barierkę z kutego żelaza, aż pobielały jej knykcie, uniosła nogę i zarzuciła ją na poręcz. Wpiła się w jego usta i jęknęła, a ten dźwięk dotarł do jego trzewi. Cała zadrżała i puściwszy barierkę, złapała go za szyję. To, co się działo na balkonie, przepłoszyło okoliczne gołębie, które rozpierzchły się między cyprysami.

Przywarli do siebie, czując, że tak właśnie powinno być; malutki balkon stał się dla niej całym światem, a całujący ją Nate jedynym jego mieszkańcem. Jego ramiona zacisnęły się wokół jej wąskiej talii i nogi Dominiki poruszyły się konwulsyjnie parę razy. Szepnęła do niego: Sołnce, a gołębie wzbiły się wprost do nieba.

Nie ruszali się przez kilka minut. Potem Dominika oderwała się od niego i złapała oddech. Po chwili już stali obok siebie, poprawiając ubrania: ona spódniczkę, on koszulę i spodnie. Wrócili do środka. Nate włączył lampę i podał jej kieliszek wina. Siedzieli obok siebie i w milczeniu patrzyli w przestrzeń. Jej uda drżały, a serce wciąż dudniło w głowie. Wydawało się, że Nate chce właśnie coś powiedzieć, ale w tym momencie pojawił się Benford i zaproponował kolację.

Siergiej Matorin, oprawca SWR z Zarządu F, siedział na Via Veneto przy małym wystawionym na ulicę stoliku z baru Har-ry'ego. Miał stąd widok na wejście do hotelu Jegorowej przy Via di Porta Pinciana i czekał na nią, na Korcznoja, a przede wszystkim na młodego Amerykanina. Jeszcze przed wyjazdem z Moskwy wbił sobie jego obraz w swój ruchliwy niczym wiewiórka umysł. Już coś się powinno dziać, pomyślał. Czuł jakiś ciężar na piersi i suchość w ustach.

Miał ochotę włamać się do pokoju Jegorowej i zaczekać na nią w mroku, otoczony swoim kwaśnym zapachem z posmakiem amoniaku, ale otrzymał ścisłe, całkowicie tajne rozkazy od samego Ziuganowa. Żadnych niepotrzebnych działań, czekać na okazję, nie robić błędów. Matorin siedział więc i czekał.

Zerkał na kilku młodych ludzi, którzy wychodzili po schodach z podziemnej galerii Borghese, ale w końcu skoncentrował się na swoim wyobrażeniu grupy afgańskich kobiet i dzieci, kryjących się za murkiem z błota i kamieni na wzgórzu w czasie ofensywy w prowincji Parwan. Kiedy leniwym łukiem poleciały granaty z GP-25, ich okrzyki zaczęły mieszać się z cichymi eksplozjami, aż w końcu wszystko umilkło. Głośny dźwięk klaksonu przejeżdżającego po Via Veneto samochodu wyrwał go z tych marzeń i Ma-torinowi zrobiło się przykro.

SPAGHETTI ALLA BOTTARGA Z FORI IMPERIALE

Na niewielkiej ilości oliwy podsmażamy na złoto czosnek. Usuwamy go, a na patelnię kładziemy trochę masła i łyżkę suszonej ikry (bottarga di muggine roe); smażymy ostrożnie, gdyż zbyt mocno podgrzana ikra robi się gorzka. Dodajemy makaron ugotowany al dente i potrząsamy tak, by wymieszał się z ikrą. Zdejmujemy z ognia, dodajemy masła i drugą łyżkę bottarga. Ozdabiamy świeżą pokrojoną pietruszką.

Rezydent Anatolij Gołow byłby poruszony, gdyby się dowiedział, jak wiele Orioni potrafili o nim powiedzieć wyłącznie na podstawie obserwacji jego zachowania na ulicy. Uznali go za prawdziwego maestra, jednocześnie intelektualistę i artystę. Nie korzystał on z przyciężkich procedur SWR, obowiązujących na ulicy, aroganckich zachowań, prowokacji na końcu trasy. Styl Gołowa wskazywał na to, że spędził on wiele lat w Europie Zachodniej i Ameryce. Jego droga stanowiła niemal pieszczotę dla obserwujących, uspokajała ich, by po wielu godzinach trasy sprawdzeniowej zostali oni z pustymi rękami. Ale Orioni odnaleźli u niego pewne powtarzające się zachowania i manewry. Gołow nie zdawał sobie sprawy z tego, że może być przewidywalny i że sygnalizuje swoje ulubione zachowania. Jednym z nich był rybo-łownyj kriuczok, haczyk, który polegał na tym, że po przebyciu trzech czwartych zwykłej, nawet łatwej trasy Gołow nagle zmieniał kierunek. Manewr należał do najbardziej skutecznych, gdyż rezydent po prostu znikał.

Ten haczyk dezorientował agentów FBI, którzy od miesięcy starali się wszędzie jeździć za Gołowem. Sfrustrowani agenci byli gotowi dać mu porządnego łupnia, blokując jego samochód i każąc mu trzykrotnie pokonać całą obwodnicę, zanim pozwolą mu zjechać na jakąś boczną drogę. Obserwujący go z boku Orioni mieli więcej cierpliwości. W skupieniu studiowali manewry Gołowa,

chcieli je zrozumieć, opracować ich algorytm, potwierdzić to, z czego wszyscy zaczęli sobie zdawać sprawę. Po jego zniknięciu to trzon haczyka wskazywał jego prawdziwy cel - oczekującego agenta, tak bezpośrednio jak Wielki Wóz wskazuje Gwiazdę P o-larną.

To czysta matematyka. Gołow byłby całkowicie bezpieczny, gdyby odbywał w ciągu roku tylko zwyczajowych pięć tras sprawdzeniowych. Ale rosyjscy szpiedzy z waszyngtońskiej rezy-dentury wciąż pragnęli świeżych informacji. Mieli przecież - a zwłaszcza Gołow - pracę, kontakty, agentów. Biedny rezydent prowadził Łabędzia i w związku z tym musiał często gubić ogony. Wymagało to aż trzech tras sprawdzeniowych tygodniowo. I tak jak w przypadku starzejącej się gwiazdy filmowej, która bierze wszystko, co jej dają, Gołow zaczął wyprzedawać swoje triki.

Członkowie Oriona siedzieli dookoła stołu w podmiejskiej restauracji sieci Sizzler w Marylandzie i raczyli się wczesną kolacją. Było ich niewielu, zaledwie pięciu, ale nie miało to znaczenia. Wszyscy byli starymi gwiazdami rocka.

Orest Javorskiy umieścił naszpikowane elektroniką plastikowe pnie drzew na przełęczy Fuldy, by podsłuchiwać w nocy sowieckie wojska pancerne. Mei Filippo wyprowadziła z Braszowa za rękę swego oślepionego agenta. Clio Bavisotto grała Chopina dla Tito, a tymczasem jej mąż włamywał się do sejfu na górze. Johnny Par-ment zwerbował w Hanoi generała Wietkongu, i to tuż pod nosem dwudziestoosobowej ekipy śledczej. A na końcu stołu siedział „Filozof, dobiegający do osiemdziesiątki Socrates Burbank, trzykrotnie żonaty i rozwiedziony mężczyzna z kozią bródką. Był on prawdziwym myślicielem, wynalazcą Zapadni. I to właśnie on dowodził całą ekipą, chociaż zawsze trzymał się z tyłu.

Burbank pracował w służbach od zawsze i był wszędzie. Kiedy miał dwadzieścia parę lat, wyprowadził potajemnie agenta z pełnego sowieckich tanków Budapesztu. To on wbijał oznaczenia świetlne dla samolotów na plażach w Zatoce Świń. On też siedział w nagrzanym mieszkaniu konspiracyjnym w Berlinie, próbując wydobyć coś z otumaniałego od wódki sowieckiego oficera, któremu podsuwał miskę na wymiociny. Nawet Benford się nie wtrącał, kiedy Burbank, niczym Toulouse-Lautrec z woskowym ołówkiem i laminowaną mapą w dłoni, mówił coś cicho do mikrofonu.

Od zachodu nadciągał front atmosferyczny, co wieczorem zaowocowało kilkoma gwałtownymi burzami i wyładowaniami elektrycznymi, które sparaliżowały stolicę. Trzy wielkie konary zatarasowały zalaną drogę, ruch zamarł na obwodnicy Waszyngtonu, a oba lotniska zawiesiły działalność. Był to najgorszy i jednocześnie najlepszy wieczór na trasę sprawdzeniową.

Gołow wykorzystywał ruch uliczny jako osłonę przy wyjeździe z ambasady i dalej na trasie przez południe Georgetown i Key Bridge na drugą stronę rzeki, a potem na południe przy Potomacu. Zatrzymywał się przy Crystal City Underground albo w starej części Alexandra. Przystanki w lejącym deszczu były bardzo nieprzyjemne. Kilka minut w centrum handlowym w Alexandra i był cały mokry. Podobnie zresztą jak ekipa FBI, która ponuro ciągnęła jego tropem.

Mimo pogody Gołow próbował przekonać obserwatorów, że jedzie do Mount Vernon, na co mogła wskazywać jego stosunkowo prosta trasa. W tym rejonie odbywało się wiele koncertów, jak również można było liczyć na eleganckie kolacje, więc ekipa obserwacyjna, warta swego imienia, z pewnością najechałaby ten teren, gdyby królik wykazał choć niewielkie zainteresowanie tym kierunkiem. Tak właśnie zrobili agenci FBI, wysyłając dwa wozy do przodu, a czterema śledząc auto rezydenta. Jednak Gołow potrafił czynić cuda. Ruch uliczny maskował jego działania, a FBI znajdowało się za daleko. Tym razem haczyk polegał na tym, że skręcił na podjazd na Wilson Bridge, przejechał przez Potomac i skierował się do Oxon Hill w Marylandzie, jadąc przez Forest Heights i w stronę rzeki Anacostia.

Zostawił za sobą tylko obłoczek dymu. Pół godziny później agenci FBI przekazali ponuro wiadomość, że zgubili królika gdzieś w południowej części George Washington Memoriał Parkway, że nie pojawił się on w Mount Vernon i że wracają po trasie przez Alexandrię i przedmieścia Wirginii. Haczyk Gołowa wbijał się coraz mocniej w ich usta, odciągając ich dalej i dalej.

Deszcz przestał padać, ruch zelżał i Gołow przejechał od północy przez południowo-zachodnią część Waszyngtonu, wciąż sprawdzając tyły, zatrzymując się, by zobaczyć, czy nikt za nim nie jedzie. Wycieraczki zgarniały co jakiś czas resztki wilgoci z szyby wozu. Teraz musiał tylko pokonać National Mall, by wjechać do centrum. Zostawił wóz w podziemnym garażu przy K Street i przeszedł tych kilkanaście przecznic, dzielących go od Tabard Inn. Nie dostrzegł najmniejszego śladu obserwatorów, lata doświadczenia mówiły mu, że jest bezpieczny, zupełnie wolny.

Ołówek Socratesa Burbanka zaskrzypiał na mapie. Zwrot nastąpił na Wilson Bridge, co stanowiło jedyne logiczne wyjaśnienie, a trzon haczyka wskazywał na centrum. Soc odłożył radiostację FBI, bo w tej chwili dobiegały z niej tylko przekleństwa. Ołówek zaskrzypiał jeszcze parę razy i utworzył linię w południowej części National Mall: trzy wozy na Siódmej, Czternastej i Siedemnastej, co zostawiało nieobsadzone przejazdy przy Dziewiątej i Dwunastej. O zmierzchu Clio zauważyła bmw Gołowa na Czternastej Ulicy. Przekazała Burbankowi tylko kierunek i prędkość. Włączyła się do ruchu i jechała za rezydentem tak, jak to babcie potrafią -ostrożnie i z wielką pieczołowitością.

Dwa inne auta Orionów kierowały się na Gołowa, używając równoległych Osiemnastki i Pennsylvania Street. Mei i Soc przekazali obserwację Johnny'emu, który zauważył, że Gołow wjeżdża do podziemnego parkingu przy McPherson Square. Członkowie zespołu przygotowywali się do pieszej obserwacji. W tym właśnie byli najlepsi. Od lat nie stosowali szyku ABC, ale otaczali szczelnie, choć ostrożnie, królika. Byli z przodu i z tyłu. Mijali go z boku, przechodzili mu przed nosem, okrążali z daleka. Jeśli Gołow spojrzał na któregoś z Orionów, ów nawet nie drgnął, nie odwrócił się, nie zaczynał udawać, że ogląda wystawę. Kaprawe oczy spotykały się z jego, a potem przesuwały dalej w roztargnieniu; niebieskie włosy wystawały spod nieprawdopodobnych beretów, a całość uzupełniały zawadiackie czapki rybackie, jakieś paczki, torebki, okulary do czytania czy fajka z wrzośca. Wysoki, arystokratyczny Gołow, przyzwyczajony do ulic Paryża czy Londynu, nie zwracał uwagi na takie osoby.

Orioni byli dla niego za dobrzy, zbyt naturalni, płynni, by mógł cokolwiek wychwycić. Byli niezauważalni, zwłaszcza dla doświadczonego oficera SWR, przyzwyczajonego do „poważnej” obserwacji i obarczonego perspektywą kolejnego spotkania w Tab-ard Inn. Rezydent był teraz pod baczną obserwacją pięciorga emerytów z plamami wątrobianymi na dłoniach i mających problemy z chodzeniem. Gdyby coś zauważył, mógł się wycofać, kupić gazetę, zamówić kawę, wrócić do domu... On jednak nie widział niczego podejrzanego.

Przestało już zupełnie padać, a kiedy Gołow skręcił w N Street, Zapadnia się zamknęła. To musiała być Tabard Inn, a nie na przykład hotel Topaz. Mel i Clio były już w poczekalni, właśnie zdjęły buty i skarżyły się głośno: „O Boże, jak boli! Można się wykończyć”. Patrzyły, jak Gołow bierze klucz do pokoju i znika w wąskiej klatce schodowej.

Ich trening i wewnętrzne przepisy kazały im zostać tam jeszcze pół godziny, by sprawdzić, co się będzie działo, i zwrócić uwagę na podejrzane osoby. Orioni nie mieli prawa nikogo aresztować, a ich dalsze przebywanie w tym miejscu mogło zaniepokoić Gołowa. Soc zadzwonił więc do Benforda, przekazał krótki raport i zaraz się rozłączył. Następnie włączył radiostację i odwołał swoich ludzi. Nie byli oni świadkami spotkania, nikogo nie przyłapali. Wyśledzili rezydenta, ale nie mieli podejrzanego. Nie złapali agenta na gorącym uczynku. Cierpliwość i nadzieja na przyszłość pozwoliły im znieść smak kolejnej porażki. Podobnie jak wieczorne hot dogi z Shake Shack na Osiemnastej Ulicy.

Kiedy je zamawiali, oficer SWR spotykał się zapewne potajemnie ze swoim agentem ze sfer rządowych. Johnny, który długo pracował w Chinach, zamówił do swojego hot doga sałatkę z sezamem i chili. Orest był purystą, więc wziął musztardę i kiszoną kapustę. Mei wolała cebulę i keczup. Clio jako pianistka wzięła sałatę, pomidora, bekon i dojrzewający ser.

Socrates już dawno temu zaszokował ich wszystkich, biorąc dodatki dostępne tylko w Shake Shack: obrzydliwe smażone na patelni ziemniaki, skarmelizowane krążki cebuli, anchois i ostry argentyński sos chimichurri. Wszyscy Orioni w całkowicie naturalny sposób zgodzili się, że nigdy już nie będą jedli w wozach z Socratesem.

Benford dzwonił do FBI, wrzeszcząc, przeklinając i błagając, by wysłali jak najszybciej agentów do Tabard Inn. Przekazano kilka wiadomości, poinformowano o wszystkim dyspozytora, który postawił na nogi zespoły obserwacyjne. FBI potrzebowało jedynie dwóch godzin, by dopełznąć do Tabard Inn, a w tym czasie Stephanie Boucher dotarła do hotelu, spotkała się z Gołowem i zdążyła bezpiecznie odjechać. Śledzenie jej z pewnością nie byłoby tak trudne jak śledzenie rezydenta. Prawdę mówiąc, przypominałoby obserwację grupy japońskich turystów z różowymi parasolkami nad Potomakiem. I z pewnością byłoby łatwiejsze niż śledzenie słonia, któremu przymocowano do ogona dzwoneczek.

Arogancka i socjopatyczna senator Boucher nawet nie spodziewała się obserwatorów, chociaż dopuściła się zdrady stanu. Zaparkowała w strefie wyładunkowej przy N Street - bo tylko tam były wolne miejsca - licząc na to, że nikt nie ruszy jej wozu z czerwono-białymi numerami Kongresu. Kiedy opuściła Tabard Inn lżejsza o kolejną płytkę z danymi na temat Pathfindera, pojechała prosto do domu. Ale FBI nie miało okazji tego zobaczyć.

Następnego dnia Benford przeglądał notatki obserwacyjne Orionów i wściekał się na obecnych na spotkaniu agentów FBI. Nate siedział cicho na swoim miejscu pod ścianą.

- Przepraszam, ale czegoś tu nie rozumiem - zaczął Benford swoim profesorskim tonem, który, jak Nate doskonale wiedział, zwiastował burzę. - W najważniejszej sprawie, jaką prowadzicie, najpierw zgubiliście nie kogo innego, jak rezydenta SWR, który bez wątpienia miał się spotkać z amerykańskim zdrajcą, a potem potrzebowaliście ponad dwóch godzin, żeby dotrzeć do Tabard Inn. Przecież ten hotel znajduje się niecałe trzy kilometry od gmachu J. Edgara Hoovera. W dodatku mieliście dowody na to, że to spotkanie się odbyło, ale nie sprawdziliście książki meldunkowej ani nie przeszukaliście pokoju. Gdybyście trafili tam trochę wcześniej, na pewno znaleźlibyście tajne informacje, które Gołow dostał od swojego informatora.

Agenci poruszyli się niespokojnie na swoich miejscach.

-    Ale FBI nie zrobiło nic w tej największej od 2001 roku sprawie. I pozwoliło ujść wolno zdrajcy...

-    Podejrzanemu - poprawił go Chaz Montgomery.

Miał na sobie krawat z nadrukowaną dziewczyną z Polinezji Gauguina i Benford doświadczał niemal fizycznego bólu, kiedy nań patrzył.

-    Co? - spytał podniesionym głosem.

Nate zastanawiał się, czy któryś z agentów nie zastrzeli Ben-forda, byle tylko przestał mówić.

-    Powiedziałem: „podejrzanego” - powtórzył Montgomery. -Osoba, która spotyka się z Gołowem, jest tylko podejrzanym.

Benford rozejrzał się po pokoju.

-    Chaz, czy możesz mi przysłać swoje notatki z podstawowego kursu w akademii? - spytał słodko. - Myślę, że będą na nich kolorowe rysunki z kwiatkami i kucykami.

-    Odpierdol się! - mruknął Montgomery. - Doskonale znasz przepisy. Potrzebujemy dowodów, solidnych dowodów, zanim zdecydujemy się kogoś aresztować.

-    Mogliście sprawdzić Gołowa...

-    Słyszałeś o czymś takim jak immunitet dyplomatyczny? Nie wiemy nawet, czy się z kimś spotkał, coś wziął. Mógł tam pojechać, żeby wręczyć zaproszenie na dzień rosyjski w ambasadzie.

-    Tak, na pewno tak było - rzekł z przekąsem Benford.

-    Doskonale wiesz, że musimy mieć niezbite dowody, zanim zaczniemy działać. Takie dochodzenia wymagają czasu. Cała sprawa wyjaśni się albo jutro, albo za miesiąc czy rok...

-    Jesteście barbarzyńcami, Tatarami, Kartagińczykami... -Benford tylko potrząsał głową.

-    A co karty mają z tym wspólnego? - spytał młody agent z wyraźnie rysującymi się pod rękawami białej koszuli bicepsami.

-    Kartagina, mój młody, uczony przyjacielu, istotnie nie ma nic wspólnego z kartami. Wspomniałbym tu Hannibala, gdyby nie obawa...

-    Milczenie owiec - przerwał mu agent. - Świetny film.

-    Zamknij się, Proctor - warknął Montgomery, a następnie zwrócił się do Benforda: - Nie muszę ci chyba wszystkiego tłumaczyć. Jeśli się porządnie przygotujemy, podejrzany wyląduje w więzieniu bez prawa łaski. Jeśli popełnimy błąd, zostanie konsultantem z pokaźną pensją. Nie możesz trochę poczekać?

-    Pod jednym warunkiem - rzekł Benford, udając, że jest urażony jego tonem. - Chcę, żeby przy aresztowaniu był obecny oficer CIA. Ta sprawa jest nie tylko kryminalna, ale też wywiadowcza.

-    Nie mogę się na to zgodzić. Dyrektor też na to nie pójdzie. Poza tym osoby biorące udział w śledztwie lub aresztowaniu muszą brać udział w procesie. Jesteś gotowy ujawnić w ten sposób któregoś ze swoich oficerów?

-    Złapanie tego agenta będzie nas najprawdopodobniej drogo kosztować. Dlatego chcę, by ktoś od nas był przy aresztowaniu -wyjaśnił Benford.

-    I tak nie sądzę, żeby dyrektor się zgodził, ale zapytam. O kogo ci chodzi?

-    O niego. - Benford wskazał Nate'a. - Jest osobiście zainteresowany tą sprawą.

Nate nie wiedział, czy ma się czuć z tego powodu zaszczycony, czy wręcz przeciwnie. I tak był już zbyt widoczny, ale z drugiej strony nie miał zamiaru kwestionować decyzji Benforda. A już na

pewno nie przy agentach FBI.

Agent z bicepsami popatrzył na niego, starając się zrozumieć, co znaczy: „osobiście zainteresowany”.

- Proctor, masz się, kurwa, nie odzywać! - warknął Montgomery. - Chyba że ktoś zada ci pytanie.

SOS CHIMICHURRI

Kroimy lub rozdrabniamy liście pietruszki, całą obraną główkę czosnku i jedną marchewkę średniej wielkości. Dodajemy oliwy, octu z białego wina, suszonego Oregano i odrobinę suszonej pa-pryczki chili oraz pieprzu. Całość mieszamy lub ubijamy na gęsty sos. Najlepiej podawać od razu po zrobieniu.

Wania Jegorow siedział w biurze i patrzył przez szybę, spodziewając się zderzenia różnego rodzaju faktów operacyjnych. Łabędź wciąż dostarczał niezwykle interesującego materiału, ale brak dyscypliny groził tym, że w końcu wpadnie. Jegorow bał się myśleć, co będzie, jeśli straci Łabędzia.

Informacje z Włoch od Korcznoja też nie były do końca satysfakcjonujące. Udało im się odnowić kontakt z Nashem, który przyjął legendę operacyjną i uwierzył, że Dominika pracuje teraz w służbie kurierskiej. Zdołali też ustalić plan ogólnych kontaktów. Za wolno, wszystko to szło zdecydowanie za wolno.

Kret wciąż pozostawał na wolności i stanowił zagrożenie dla Łabędzia i dla samego Jegorowa. Wania wysłał więc rozkaz do Korcznoja, by przygotował Dominikę do kolejnego wyjazdu, oczywiście jako kuriera. Potrzebował przecież wyników. A potem zadzwonił telefon. Ten specjalny.

-    To wszystko jest niezadowalające - rzekł prezydent. - Mam nadzieję, że myśli pan już o kolejnych kontaktach. Bez zbędnej zwłoki. - Putin wiedział jeszcze z KGB, jak ważny jest początkowy impet operacji.

-    Tak, panie prezydencie, już zaplanowałem następny wyjazd. Natychmiast poinformuję o jego wynikach. - Boże, jak on liże dupę temu Putinowi!

-    Świetnie. Dokąd?

Jegorow przełknął ślinę.

-    Zastanawiam się właśnie, jakie miejsce będzie najlepsze.

Zadzwonię, jak tylko podejmę decyzję...

-    Ateny - uciął Putin.

-    Tak, panie prezydencie?

-    Niech pan ją wyśle do Aten, generale, tę swoją bratanicę. Niewielkie zagrożenie, a poza tym mamy tam swoich ludzi w policji.

Ciekawe, dlaczego Putin naciska na Grecję.

-    Oczywiście, panie prezydencie - powiedział Jegorow, ale Putin już się rozłączył.

Piętro niżej Ziuganow popatrzył w mleczne oko w trupiej głowie.

-    Przygotuj się do wyjazdu do Aten - powiedział, spoglądając na mężczyznę, który wstał i wyszedł z jego gabinetu.

Karzeł pomyślał, że jeśli Dominika utknie między tym maniakiem ze Specnazu i jego celem, może znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie, ale nic na to nie mógł poradzić.

Cały kontrwywiad pod dyktando Benforda sprawdzał oddzielne projekty obronne i związane z nimi osoby. On sam czekał na odzew związany z pułapką Jegorowa. Zespół Orionów wciąż starał się wyśledzić Gołowa na ulicach Waszyngtonu. Benford był jednak spragniony wyników.

Rozmawiali o tym w Rzymie i Marmur wiedział, co ma robić, choć wiązało się to z olbrzymim ryzykiem. Któregoś dnia odwiedził mieszczące się na pierwszym piętrze laboratorium Zarządu T. Nazarenko siedział za swoim komputerem, a wokół rozpościerał się księżycowy krajobraz, na który składały się pudła, papiery i różnego rodzaju teczki. Na długim stole przy ścianie panował chaos. Nazarenko spojrzał na Korcznoja i jego grdyka poruszyła się parokrotnie.

-    Przepraszam, że ci przeszkadzam, Jurij - rzucił Korcznoj, a następnie podszedł do biurka i uścisnął dłoń kolegi. - Możemy chwilę porozmawiać?

Nazarenko wyglądał jak marynarz, który utknął na krze, a teraz obserwował oddalający się statek.

-    O co chodzi? - Twarz miał poszarzałą, a zmierzwione jak zwykle włosy były w dodatku brudne i zmatowiałe. Podobnie zresztą jak okulary.

-    Potrzebuję twojej rady w sprawach komunikacyjnych - zaczął Marmur, a potem przez kolejny kwadrans wyjaśniał potrzeby związane z kanadyjskim celem.

Nazarenko odpowiadał niespokojnie, a jego kciuki drżały. Korcznoj pochylił się w jego stronę, napierał na niego, tworząc ślepe punkty na biurku.

-    Co cię tak męczy, stary? - spytał w końcu.

-    Nic takiego - odparł Nazarenko. - Tylko mam coraz więcej pracy.

-    Jeśli tylko mogę pomóc...

-    Nic takiego - mruknął Nazarenko. - Ale tyle tego jest... Ciągle przerabiam dane, potrzebuję tłumaczy, analityków. - Gdy mówił, spazmatycznie zaginały mu się kciuki. - Wiesz, ile informacji mieści jedna mała płytka? - Obrócił się z krzesłem w stronę sejfu z czterema metalowymi szufladami i wyciągnął jedną z nich. Po chwili wytrząsnął na biurko jej zawartość: kilkanaście plastikowych torebek z płytkami w szarych kopertach. Nazarenko wziął kilka z nich w drżące dłonie. - Gigabajty danych. - Rzucił jedną płytkę na biurko, a ta utknęła gdzieś pod stosem papierów.

Korcznoj wziął ją i spojrzał uważnie, jakby nie mógł sobie wyobrazić, że takie ilości informacji mieszczą się na takim skrawku plastiku. Od razu dostrzegł logo Pathfindera na jej brzegu.

-    Czemu nie dadzą ci więcej ludzi?

Nazarenko złapał się za głowę. Marmurowi zrobiło się żal tego stracha na wróble z latającą grdyką.

-    Nie przejmuj się, Jurij - rzekł uspokajająco. - Masz olbrzymie zasługi dla SWR i nie powinni cię tak traktować.

I kiedy klepał kolegę po ramieniu, włożył jednocześnie płytkę do kieszeni marynarki. Czy te płytki tworzyły jakąś całość? Czy wszystkie były zapisane? Czy Nazarenko zauważy zniknięcie tej jednej?

-    Mógłbym przysłać ci kogoś do pomocy. Wiadomo, że wszyscy mamy masę roboty, ale twoja jest najważniejsza. Chcesz moich analityków?

Nazarenko spojrzał na niego ponuro.

-    Twoi analitycy nie mają dostępu do tego projektu - mruknął. - Jest ściśle tajny.

-    Więc może pomogą ci w czymś innym? No, Jurij, nie odmawiaj - powiedział Korcznoj. - Przyślę ci po południu dwóch moich ludzi. - Korcznoj pogroził mu palcem. - Tylko nie wyobrażaj sobie, że możesz ich mieć na stałe.

Nazarenko uśmiechnął się blado.

Depesza od Gołowa potwierdzająca wersję z półpaścem leżała na biurku Jegorowa. Była to pojedyncza kartka z ukośnym niebieskim paskiem, nieco wymięta od częstego czytania. Po drugiej stronie biurka siedział niezwykle szczęśliwy szef kontrwywiadu Ziuganow. Jegorow potrząsnął głową.

-    Nie wierzę w to, że Nazarenko jest kretem - powiedział Wania. - Przecież z trudem radzi sobie z rozmową w kantynie. Wyobrażasz go sobie, jak spotyka się z Amerykanami w środku nocy?

Ziuganow oblizał wargi.

-    Półpasiec. Gołow nie mógł się pomylić. To przecież dokładny cytat z tego, co powiedział Łabędź: „Agent cierpi na półpasiec”. Tę wersję poznał Nazarenko.

-    To roztargniony głupek - rzekł Jegorow, nie bardzo wiedząc, dlaczego go broni. - Mógł to po prostu komuś wygadać.

Ziuganowowi było wszystko jedno. Wiedział tylko, że musi się dostać do głowy Nazarenki. Nareszcie miał jakąś robotę.

-    Ale, do cholery, nie mamy nic więcej - dodał Jegorow. -

Zacznij zaraz śledztwo. Sprawdź wszystko.

Ziuganow skinął głową, zeskoczył z krzesła i podszedł do drzwi. Próbował sobie przypomnieć, gdzie powiesił swój mundur czerwonoarmisty - ten z guzikami przesuniętymi dalej na jedną stronę, w którym tak lubił przesłuchiwać. Zielonobrązowy, poznaczony plamami z krwi i przesiąknięty smrodem odchodów materiał wydawał się bardziej elegancki niż fartuch, chociaż końce rękawów nieco się już strzępiły.

- I jeszcze jedno - rzucił Jegorow. - Sprawdźcie, czy nie ma na sobie metki. Coś powinno się pokazać, jeśli dotykał jakiegoś Amerykanina w ciągu ostatnich dwóch lat.

Ziuganow ponownie skinął głową, choć miał własną opinię na temat tego proszku. Wolał wyznanie, cudowne, wyzwalające przyznanie się do winy. Ziuganow doskonale wiedział, jak to osiągnąć - wystarczyło trochę krzyku, parę zerwanych ścięgien i nieco rozlanego płynu ocznego na Butyrkach, a przesłuchiwani przyznawali się do wszystkiego.

Wciąż nie pamiętał, gdzie powiesił ten swój mundur.

Nazarenkę wezwano do siedziby kontrwywiadu na „wyrywkowe sprawdzenie stanu bezpieczeństwa”. Nie trzeba było zbyt długo pracować w SWR, by zdawać sobie sprawę, że oznacza to poważne kłopoty, a Nazarenko po prostu wpadł w panikę. Po pierwszym mało dającym przesłuchaniu płaczącego naukowca Ziuganow przeniósł go wprost do więzienia na Butyrkach w centrum Moskwy. Założył też mundur, spodziewając się dalszego ciągu.

Ludzie są zabawni, myślał, bawiąc się lekką pałką. Wszyscy mają inne czułe punkty. W wypadku Nazarenki były to stopy, których trzeba było dotykać wydrążoną aluminiową rurką. Podejrzany reagował na to mocniej niż inni. Ziuganow zakończył pierwszą turę przesłuchania, kiedy okazało się, że brakuje jednej z płytek od Łabędzia. Trzeba było więc powstrzymać tortury, bo sytuacja zrobiła się bardzo poważna. Ziuganow zgodził się na zastosowanie amobarbitalu, który skutecznie uwolnił pamięć Na-zarenki. Opowiadał on o pracy, kolegach i krótkiej wizycie generała Korcznoja w laboratorium. Korcznoja? Niemożliwe. Jegorow jeszcze raz kazał przeszukać wszystkie pomieszczenia. Musi być jakieś inne wyjaśnienie. Gdzie jest ta płytka?

Do Marmura dotarły pogłoski o polowaniu na kreta, jak również o problemach z materiałami w Zarządzie T. Rozmawiał ze starymi kumplami i słuchał plotek w toaletach SWR. Nikt od wielu dni nie widział Nazarenki.

Wiedział, że przesłuchujący i pracownicy kontrwywiadu będą powoli zaciskać pętlę wokół jego szyi. Musiał jak najszybciej skontaktować się z Benfordem i jeszcze tego wieczoru zostawić płytkę w skrzynce kontaktowej, o ile oczywiście pozwolą mu wyjść z centrali. Zastanawiał się, czy nie za bardzo zaryzykował i czy uda mu się zorganizować podróż Dominiki do Aten, tak by mogła go zadenuncjować.

Marmur bez przeszkód opuścił Jasieniewo. Pomyślał, że to być może już ostatni raz, i po powrocie do domu przygotował depeszę. Wysłanie jej zajęło sekundę. Dwadzieścia minut później Benford przeczytał dwie linijki tekstu: „Nazarenko w potrzasku. Załadunek skrzynka DRAKON”.

Martwa skrzynka kontaktowa, pomyślał Benford. Stary lis musi mieć coś ważnego. A Nazarenko ma kłopoty, co znaczy, że Łabędź jest jedną z dwudziestu trzech osób z Waszyngtonu. Benford sięgnął po telefon, żeby zadzwonić do FBI.

Nocny deszcz zaciągnął kurtynę nad miastem, a podmuchy wiatru sprawiały, że wiał niemal poziomo. Peron i schody przystanku metra Mołodiożnaja były puste, sklepy pozamykane, a na ulicy zaledwie parę aut. Marmur postawił kołnierz prochowca, wbił dłonie w kieszenie i ruszył wolno ulicą Leninską. Przejechał już trzema różnymi składami, zrobił długi spacer wzdłuż rzeki, zanim stwierdził, że jest czysty. Nie dostrzegał wokół siebie ruchu, nie czuł też presji ze strony obserwatorów.

„Trzeba iść dalej, miarowo, spokojnie”. Ostatnia prosta z deszczem, który dotykał mokrymi palcami jego pleców. „Jestem nocnym stworzeniem, muszę przywrzeć do ściany i nasłuchiwać jeszcze, czy nikt za mną nie idzie”. I dalej Leninską przez czarny lasek, a potem skręt między drzewa, wśród których widać pojedyncze światło ze Szkoły Położnych numer 81. „A teraz szybko z chodnika i między ociekające wodą drzewa”. Marmur zadrżał. „Spokojnie, przestań się ruszać, patrz i słuchaj, zwłaszcza słuchaj, czy ktoś nie zmienia biegów, nie hamuje, nie otwiera drzwiczek...”. Tylko wiatr poruszał gałęziami drzew.

Czas działać. Słyszał bulgotanie wody w rurze biegnącej pod drogą. Marmur klęknął, wyjął z kieszeni szary pakunek. Następnie włożył go do rury i przycisnął do jej górnej części, żeby się przykleił. Liczył do dziesięciu, tak by żywica epoksydowa związała się z podłożem. Nic, żadnych odgłosów pościgu. Wszystko w porządku. Znowu się rozejrzał, starając się nie zdradzić schowka po drodze do ciepłego metra Kryłackoje.

Rzucił mokre ubrania na podłogę w kuchni, klawiatura drżała w jego dłoni, a rysik był za mały, nawet kiedy założył okulary do czytania. Do diabła, czy nie mogą zrobić tego urządzenia w wersji dla starszych osób? Nie, przecież żaden szpieg tak długo nie żyje -odpowiedział sobie i przycisnął guzik, który wydał mu się gorący, gdy wypuszczał gołębicę: ZAŁADOWAŁEM SKRZYNKĘ DRAKON.

Marmur usiadł w fotelu i zamknął oczy. Teraz niech przyjdą, wezmą małą czarną płytkę i niech Bóg ma w opiece młodego pracownika CIA, który będzie musiał sobie pobrudzić garnitur, albo żonę któregoś z pracowników ambasady, z aparatem firmy Phonak w uchu, nasłuchującą, czy w pobliżu nie zaskrzypią hamulce jakiegoś wozu.

W rezydenturze dwukrotnie owinięto płytkę folią termokurczliwą, a następnie zapakowano w jutę i wsadzono do pudełka, które zabezpieczono, opieczętowano i włożono do jaskrawopomarań-czowej torby z zamkiem, który można było zablokować. Następnie - ponieważ przesyłka pochodziła od Marmura - wysłano z tym kuriera. I gołębica wróciła z gałązką w dziobie: DRAKON PRZEJĘTY, a rura w lasku wciąż pluła czarną wodą i niemal na zawsze zachowała swój sekret.

*

Benford siedział przy stole konferencyjnym w suterenie w siedzibie FBI przy Pennsylvania Avenue w Waszyngtonie. Na blacie leżały resztki lunchu zamówionego w kilku pobliskich restauracjach. Był to posiłek w trakcie pracy, a nie jakieś wystawne przyjęcie. Benford zamówił kurczaka po tajsku, czyli sałatkę larb gai z soczystego mielonego kurczaka z cebulką, papryczkami chili, bazylią i limonkami, tak ostrego, że z ukontentowaniem niemal zionął ogniem, pozostali zaś zadowolili się bardziej tradycyjnymi lunchami, złożonymi z zupy lub kanapek.

Stół był podzielony równo między CIA i FBI, a siedzieli przy nim głównie starsi oficerowie z działu technicznego i kontrwywiadu. Kiedy przybył kurier z Moskwy z przesyłką od Marmura, Benford - nawet on - zgodził się na dopuszczenie FBI do śledztwa i kryminologiczną analizę płytki. „Te federalne roboty mówią o utrzymaniu «łańcucha ewidencyjnego» w przypadku przesyłki od Marmura - zwierzył się wcześniej Nate'owi. - Jeśli rzeczywiście udało mu się odzyskać ściśle tajne materiały, przekazane Rosjanom przez Łabędzia, to według naszych kolegów może to oznaczać, że mamy dopuszczalny dowód sądowy z możliwością skazania osoby podejrzanej”. Benford wyjątkowo ustąpił tutaj agentom federalnym.

Przez dłuższy czas wpatrywał się w stojącą na stole metalową tacę z dowodem. Płytka już bez plastikowej torebki z SWR i koperty z logo Pathfindera leżała na sterylnym ręczniku, a jej powierzchnię pokrywał szary proszek. Technicy z FBI po kolei wykonywali wszystkie testy: badanie ninhydryną, by ujawnić wszystkie ukryte ślady, a potem spryskali jej powierzchnię tlenkiem wapnia, by zwiększyć kontrast. Siedzący przy stole doskonale widzieli na matowej powierzchni trzy różne odciski palców. Tylko czyje: czy tych szczurów z laboratorium SWR, czy amerykańskiego kreta? Benford wiedział, że Marmur nie otwierał plastikowej torebki. Był na to za dobry. Agenci wzięli zdjęcia i odbitki odcisków do laboratorium, żeby nad nimi jeszcze popracować. Jednocześnie szukano ich odpowiedników w archiwum.

Benford był właśnie w wozie i wracał do centrali, jadąc w stronę George Washington Memoriał Parkway, kiedy zadzwonił jego telefon. Był to zastępca szefa laboratorium FBI.

-    Powinien pan tu wrócić - powiedział. - Nie uwierzy pan, co znaleźliśmy.

-    Mam nadzieję, że to dobra wiadomość - rzucił Benford, szukając miejsca, gdzie mógłby wykonać nawrót.

-    O tak, bardzo dobra - odparł tamten.

KURCZAK PO TAJSKU BENFORDA (SAŁATKA LARB CAI)

Nożem lub tasakiem kroimy ręcznie ładne i chude piersi kurczaka. Doprawiamy je sokiem z limetek i winem ryżowym, a następnie smażymy na małej ilości tłuszczu, aż staną się kruche i zbieleją. Zostawiamy kurczaka do ostygnięcia, a następnie zawijamy w trawę cytrynową i dodajemy pokrojonego w kostkę czosnku, papryczek chili, skórkę cytrynową, sos rybny, sól i pieprz. Całość dokładnie mieszamy. Dodajemy pokrojonej kolendry, bazylii, mięty i dymki. Mieszamy lekko i podajemy z ryżem w zwiniętych liściach sałaty.

W 2005 roku napisano, przedstawiono i przedyskutowano w Senackiej Komisji Sądowniczej Kongresu ustawę na temat genetycznych odcisków palców, ale z wielu politycznych, niezwiązanych z bezpieczeństwem narodowym powodów dwukrotnie zdejmowano ją z porządku obrad. Jej celem było utworzenie ogólnopaństwowego archiwum DNA i odcisków palców, by móc sprawdzać nie tylko przestępców i imigrantów, ale też pracowników państwowych mających dostęp do tajnych materiałów. Wiodąca grupa w senacie delikatnie zasugerowała wtedy świeżo upieczonej pani senator Stephanie Boucher, by dołączyła do ponadpartyjnej grupy demokratów i republikanów, popierających tę ustawę. I chociaż osobiście uważała takie archiwum za potworne naruszenie prywatności, to jednak wykalkulowała sobie, że jeśli zagłosuje na tak, to zwiększy swoją wiarygodność i zrobi dobre wrażenie na szefach wielu firm zajmujących się techniką kosmiczną z Kalifornii. Wzięła nawet udział w jakimś głupim programie telewizyjnym, w którym prawodawcy godzili się na pobranie ich DNA w obecności reporterów. Pani senator uśmiechała się do kamery, kiedy laborant pobierał próbkę z jej ust, a jeden z kamerzystów zastanawiał się przy tym, ile oddzielnych cząstek DNA można na przykład w tej chwili znaleźć w jej ustach.

Ten ponadpartyjny kabaret sprzed prawie dziesięciu lat - o którym sama pani senator zapomniała, a jej rosyjscy mocodawcy

nic nie wiedzieli - spowodował, że jej materiał genetyczny i odciski palców znalazły się w systemie IAFIS FBI. Kiedy więc z przywiezionej z Moskwy płytki zawierającej tajne informacje zdjęto częściowy odcisk kciuka, odcisk palca serdecznego i niewyraźną smugę po palcu wskazującym, komputer już po dziesięciu minutach wyodrębnił dane pani Boucher spośród ponad dwudziestu pięciu tysięcy innych cywilów.

Przez następnych kilka dni Benford zmagał się z szefami kontrwywiadu FBI w pomieszczeniach po obu stronach Potomacu. Nie tyle chodziło o to, kto ma w tej sprawie pierwszeństwo, czy o ustalenie szczegółów przesłuchania pani senator, ile o to, jak zapobiec przeciekom informacji na ten temat z Białego Domu, Rady Bezpieczeństwa Narodowego, policji Kongresu, senatu, kalifornijskiej legislatury stanowej, rady miejskiej Los Angeles czy Stowarzyszenia Kalifornijskich Hodowców Rodzynek.

-    Nie możemy pozwolić, żeby Boucher wpadła w panikę i uciekła do Rosji - przekonywał Charles „Chaz” Montgomery, szef oddziału bezpieczeństwa narodowego FBI.

-    Bzdura - mruknął Benford, który zbierał mapy po długiej rozmowie na temat obserwacji. - Wysłanie Boucher do Moskwy byłoby lepsze niż spuszczenie bomby neutronowej na plac Czerwony.

CIA i FBI ustaliły plany całkowitej obserwacji, co obejmowało śledzenie pani senator, podsłuch, sprawdzanie poczty i wyrzucanych przez nią śmieci. Boucher nie zdawała sobie z tego sprawy, ale stała się jasnowłosą dojarką idącą samotnie po szarym wrzosowisku przy wyciu psów, dochodzącym gdzieś z zamglonych wąwozów położonych nad skalnymi półkami. Nie miała już dokąd uciec.

Należący do senator Boucher niski dom z pięcioma sypialniami, położony w Brentwood w stanie Kalifornia przy Mandeville Can-yon Road, przykucnął na zboczu, skąd widać było po jednej stronie Pacyfik, a po drugiej choinkowe światełka Los Angeles. Budynek w kształcie litery U okalał rozsłoneczniony basen z czarnym dnem i taras. Rozsuwane szklane drzwi sypialni były otwarte, a z wnętrza dochodziła beztroska, leniwa, czarująca Miss Chatelaine w wykonaniu k, d, lang.

Stephanie Boucher leżała w pościeli na wielkim łożu z imponującym, choć po skandynawsku surowym wezgłowiem z jesionu czarnego. Ta czerń kontrastowała z beżowymi i kremowymi barwami wystroju sypialni. Pani senator była naga, a włosy związała sobie ciasno z tyłu. Obok leżał dwa razy od niej młodszy mężczyzna. Miał dwadzieścia parę lat i grał na środkowej pozycji w drużynie Dodgers albo Angels, Stephanie nie pamiętała dokładnie w której. Spał teraz, jego hebanowe ciało lśniło od porannego potu, a zwarte muskuły na barkach i plecach przypominały głazy na dnie potoku łóżka. Chłopak leżał na brzuchu ze skrzyżowanymi w kostkach nogami.

Stephanie przesunęła się na brzeg pościeli, starając się nie zbudzić tego, jak mu tam... Nie była to delikatność z jej strony, ale nie miała ochoty na poranną gimnastykę. Dzisiejsza noc zupełnie jej wystarczyła - trwało to godzinami i było dość bolesne. Nogi nie powinny wyginać się aż tak mocno i nie we wszystkich możliwych kierunkach. Ale to jedyny sposób, by odlecieć, pomyślała, czując mrowienie ud, brzucha i pleców, kiedy oddalała się od łóżka.

Spojrzała w lustro w łazience i zaczęła rozczesywać włosy. Jednocześnie zobaczyła nabrzmiałą i obwisłą twarz matki w pokoiku małego domku w Hermosa. Siedziała ona na łóżku i paliła papierosa na spółkę z różnymi facetami, czasami starymi i grubymi, to znów młodymi i chudymi, z tatuażami, wąsami, włosami ściętymi na jeża albo z kucykami, a Stephanie zamykała drzwi, patrzyła na zegar w kuchni i myślała o tym, że jej nieśmiały ojciec chociaż raz mógłby wrócić wcześniej z pracy. Po pogrzebie i procesie Stephanie spojrzała w inne lustro i powiedziała sobie, że nikt jej nie pomoże, jeśli sama tego nie zrobi. To dlatego zadzwoniła do ojca tamtego wieczoru.

Pani senator usadowiła się wygodnie na wyściełanym leżaku przy basenie i wzięła do ręki sałatkę z krewetek z kminkiem i koperkiem. Włożyła biały bawełniany szlafroczek, żeby nie krępować asystentki. Ta ostatnia o imieniu Missy była dosyć pełna, nerwowa, a teraz obgryzała paznokcie, siedząc przy pokrytym papierami stoliku. Była trzecią z kolei asystentką Stephanie w ciągu tego roku. Zbielałe kości innych jej pomocnic znaczyły szlak od Waszyngtonu aż po Los Angeles. Missy czytała na głos, starając się uzupełnić kalendarz swojej pracodawczyni, która miała w planach dwa wystąpienia w San Diego i Sacramento, spotkanie w sprawie tajnych dokumentów w Pathfinder Satellite w Los Angeles i dobroczynną kolację w San Francisco. Ale pani Boucher musiała wrócić do Waszyngtonu nie później niż we wtorek, by móc zagłosować w kwestii dodatkowych środków dla Pentagonu. Powiedziała też Missy, by przypomniała jej o tym, że chce zamówić dokładne sprawozdanie dotyczące budżetu CIA. W ciągu paru następnych miesięcy miała zamiar porządnie dokopać jej szefom.

Myśl o kopaniu sprawiła, że spojrzała w stronę otwartych drzwi sypialni. Jej zawodnik jeszcze spał. Bogu dzięki. Powie zaraz kierowcy, żeby zawiózł go na boisko czy do Malibu, czy też...

Nagły ruch. I to spory. Jej gospodyni prowadziła od głównego wejścia jakichś czterech mężczyzn. Trzech było w garniturach, białych koszulach i przeciwsłonecznych goglach, czwarty niósł aktówkę. Tym czwartym był ciemnowłosy, szczupły Nathaniel Nash. Miał na sobie lekką marynarkę narzuconą na koszulkę, dżinsy oraz półbuty. Pani senator popatrzyła, jak zbliżają się do tarasu, i wyczuła niebezpieczeństwo, choć jej mózg był przegrzany i zagubiony. Niezależnie od tego, kim byli ci urzędnicy, miała zamiar zagrać wkurzoną ich nagłym wtargnięciem. Nie dali jej jednak czasu na to, by mogła złapać wiatr w żagle.

- Pani senator, nazywam się Charles Montgomery i jestem agentem specjalnym FBI - powiedział najstarszy. - Otworzył portfel, by pokazać jej swój identyfikator. Dwaj pozostali ludzie w garniturach zrobili to samo i tylko młody Tab Hunter z tyłu nawet się nie ruszył. - Jest pani aresztowana za szpiegowanie na rzecz innego kraju, na podstawie Kodeksu Stanów Zjednoczonych z tytułu osiemnastego, sekcje siedemset dziewięćdziesiąta czwarta a i b Ustawy o Szpiegostwie z 1917 roku.

Stephanie Boucher spojrzała na nich, mrużąc oczy. Specjalnie nie związała szlafroka, który wisiał luźno na jej ramionach, odsłaniając krzywiznę jej piersi.

-    O czym pan mówi? - spytała. - Zwariował pan? Myśli pan, że można tak wtargnąć bez zapowiedzenia do mojego domu?

Missy siedziała w milczeniu przy stoliku, patrząc to na mężczyzn, to znów na szefową.

-    Proszę wstać, pani senator - powiedział Montgomery. - Musi się pani ubrać. - Zaczął recytować listę jej praw i wziął ją delikatnie pod ramię, by pomóc wstać z leżaka.

-    Zabieraj te łapska! - prychnęła. - Jestem senatorem i wara wam, kurwa, ode mnie! - Obróciła się do pulchnej, zastygłej przy stoliku Missy. Dziewczyna wciąż myślała o tym, jak zaczął się jej ranek (od półgodzinnych synkopowanych pochrząkiwań i jęków, dobiegających z sypialni) i jak się kończy (tym, że FBI aresztuje jej szefową). Zastanawiała się, co będzie dalej. - Missy, weź telefon. Chcę, żebyś zadzwoniła do trzech osób - rzuciła Boucher w jej kierunku.

Montgomery uprzejmie pomagał jej wstać.

-    Najpierw do tego pieprzonego prokuratora generalnego. Wszystko jedno, gdzie jest i co robi. Chcę z nim natychmiast rozmawiać. Potem do przewodniczącego Senackiej Komisji do spraw Wywiadu. To samo, powiedz, że będę z nim rozmawiać za pięć minut. Na koniec zadzwoń do mojego prawnika i natychmiast go tu ściągnij. - Pani senator obróciła się w stronę stojących półkolem wokół niej mężczyzn. - Wasz szef nadzieje was na długie drągi, a mój prawnik upiecze na wolnym ogniu.

Missy zaczęła pospiesznie zbierać papiery, ale jeden z agentów

ją powstrzymał.

-    Przykro mi, ale będziemy ich potrzebowali.

Dziewczyna spojrzała najpierw na mężczyzn, a potem na szefową i pobiegła do domu. Agenci poprowadzili panią Boucher przez taras do głównego wejścia. Kiedy znaleźli się w salonie, pani senator wyrwała się z uścisku.

-    Mówiłam, barany, żebyście zabrali łapy! - fuknęła znowu. -To niesłychane! Nie macie prawa. Gdzie są dowody? - Podeszła sztywno do kanapy i usiadła.

Na jej tarczy utkanej z arogancji i pewności siebie pojawiła się niewielka rysa. Chciała zyskać trochę czasu, tak by mógł tu dotrzeć jej prawnik. Przypomniała sobie niekończące się uwagi Gołowa o bezpieczeństwie. Może powinna była jednak bardziej uważać? Ale FBI i tak nie mogło nic wiedzieć.

Gołow to profesjonalista, na pewno go nie przyłapali. Nie dopuszczała do siebie myśli, że to ona sama mogła popełnić błąd.

-    Zaczekam tu na mojego prawnika - powiedziała, krzyżując ramiona na piersiach.

-    Pani senator, pokazaliśmy pani nasze identyfikatory i przeczytaliśmy listę praw. Czy rozumie je pani? - Boucher patrzyła na niego i uporczywie milczała. - Jeśli nie, mogę je powtórzyć. A jeśli tak, to proszę to potwierdzić i o nich pamiętać. Czy ma nam pani coś do powiedzenia?

Pani senator uznała, że czas działa na jej korzyść. Telefony do Waszyngtonu i prawnika spowodują, że cała sprawa przeciągnie się o ładnych parę miesięcy, jeśli nie lat. Była przekonana, że jeżeli nie przyłapali jej na gorącym uczynku, nic jej nie mogą zrobić. To tylko bezpodstawne oskarżenia, podejrzenia bez pokrycia, jakieś mrzonki. Wiedziała wszystko o takiej wojnie podjazdowej. Mogła się ścierać z najlepszymi z nich. Teraz popatrzyła na zgromadzonych wokół niej agentów i powiedziała: