Blanszujemy liście kapusty i gotujemy ryż. Podsmażamy pokrojoną cebulę, marchewkę oraz obrane ze skórki i pozbawione nasion pomidory. Dodajemy do nich ryż i mieloną wołowinę. Wykładamy po dwie łyżki tego nadzienia na liście kapusty, które składamy w duże koperty. Smażymy na maśle, aż zbrązowieją, a następnie przez godzinę dusimy w wywarze z dodatkiem sosu pomidorowego i liści laurowych. Podajemy z zagęszczonym sosem i kwaśną śmietaną.
Nate Nash przyleciał po dwóch godzinach na lotnisko Helsinki-Vantaa. Nowoczesny budynek lśnił czystością i był doskonale oświetlony. Podobnie jak na Szeremietiewie wisiały tu reklamy wody kolońskiej, zegarków i wakacyjnych wypraw. Wzdłuż przestronnego terminalu ciągnęły się sklepy z bielizną, różnego rodzaju smakołykami i kolorowymi pismami. Brakowało jednak wszechobecnego zapachu gotowanej kapusty, wody różanej i mokrej wełny. Zamiast tego poczuł świeże bułeczki z cynamonem. Nate odebrał walizkę, przeszedł przez kontrolę celną i ruszył w kierunku postoju taksówek, nie dostrzegając niskiego mężczyzny w zwykłym garniturze, który obserwował go z drugiej strony hali przylotów. Mężczyzna powiedział coś do komórki i się odwrócił. Po półgodzinie znajdujący się dziewięćset kilometrów od tego miejsca Wania Jegorow dowiedział się, że Nash przybył do Finlandii. Gra miała się właśnie rozpocząć.
Następnego ranka Nate wszedł do pokoju Toma Forsytha, szefa rezydentury w Helsinkach. Miał on małe, ale wygodne biuro z jednym obrazem o tematyce morskiej i kanapą, która stała przy przeciwległej ścianie. Na stoliku obok znajdowało się zdjęcie jachtu na szklistych wodach oceanu, a dalej jeszcze jedno z młodszym Forsythem za sterem. Pojedyncze okno zasłaniały żaluzje.
Wysoki, chudy Forsyth dobijał do pięćdziesiątki, miał mocny podbródek i siwe, rzedniejące włosy. Para bystrych brązowych
oczu spojrzała na Nate'a znad okularów do czytania. Forsyth uśmiechnął się, rzucił jakiś papier na plastikową tacę ze sprawami do załatwienia i wstał, żeby się przywitać. Wyciągnął dłoń przez biurko i uścisnął mocno jego rękę.
- Witam w domu, Nate - powiedział i wskazał mu obite skórą krzesło po drugiej stronie.
- Dziękuję, szefie.
- Dostałeś mieszkanie? Co ci przydzielili?
Dział logistyki przeznaczył dla niego wygodne dwupokojowe mieszkanie w dzielnicy Kruununhaka, z widokiem na marinę i port oraz otwarte morze. Nate był uradowany, kiedy zobaczył je dziś rano, i nie omieszkał poinformować o tym szefa.
- To miły rejon - przyznał Forsyth. - I będziesz miał blisko do pracy. Chciałbym, żebyśmy spotkali się jeszcze z Martym Ga-ble'em, to zobaczysz, czym się zajmujemy. - Gable był zastępcą szefa rezydentury i Nate go nie znał. - Mamy parę poważnych spraw, ale możemy zrobić znacznie więcej. Zapomnij o celach wewnętrznych. Finowie to nasi sojusznicy i wiemy o nich to, co powinniśmy. Koordynujemy z Martym wspólne działania, więc nie będziesz się musiał przejmować służbą wewnętrzną. Będziemy uzgadniać wszelkie wspólnie planowane akcje. Jak wszędzie jest tu sporo Arabów: Hezbollach, Hamas, Palestyńczycy - wszyscy mają tu przedstawicieli. Może być trudno się do nich zbliżyć, więc pomyśl o agentach typujących. Irańczykach, Syryjczykach, Chińczykach. Mają tu małe ambasady i czują się bezpiecznie w neutralnej Skandynawii. Irańczycy mogą chcieć tu kupić sprzęt, na który mają embargo. Możesz ich sprawdzić kanałami dyplomatycznymi. - Forsyth odchylił się lekko do tyłu.
- Wolałbym coś większego - mruknął Nate. - Muszę się wykazać po tym, co stało się w Moskwie.
No tak, pomyślał Forsyth. Dostrzegł ślady zmartwienia w oczach Nate'a i determinację, z jaką ten zaciskał zęby. Jego podwładny siedział prosty jak struna.
- Dobrze, Nate - westchnął - ale pamiętaj, że każdy werbunek to sukces. A duże sprawy pojawiają się, kiedy jesteś cierpliwy, pracujesz ze swoją siatką i szukasz nowych kontaktów.
- Wiem, szefie - rzucił szybko Nate. - Tyle że brakuje mi czasu. Ten Gondorf ma mnie na celowniku. Gdyby nie pan, wróciłbym do centrali i wgapiał się w komputer. Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczny.
Forsyth przejrzał dokładnie teczkę Nate'a, którą przysłano mu po zatwierdzeniu jego kandydatury na nowe stanowisko. Nie miał zbyt wielu oficerów z niemal płynnym rosyjskim. No i najlepszymi ocenami ze szkolenia na Farmie, a także w rejonie pod ścisłą inwigilacją w Moskwie, gdzie ćwiczył Nate. W papierach znalazła się też bardzo dobra ocena Nate'a z jego działań w Rosji, włączając poufną sprawę, której szczegółów nie zdradzono.
Teraz jednak miał przed sobą rozkojarzonego młodego oficera, który chciał coś udowodnić. Niedobrze, w takiej sytuacji nietrudno o wypadki i brawurę, pomyślał.
- Nie chcę, żebyś przejmował się Moskwą. Rozmawiałem z paroma osobami w centrali i nikt ci nie ma nic do zarzucenia. -Zobaczył, jak twarz Nate'a zmienia się na myśl o teczce z danymi. -A teraz posłuchaj. - Urwał, czekając, aż podwładny skupi na nim uwagę. - Chcę, żebyś postępował mądrze: żadnych skrótów, tylko porządna robota. Wszyscy chcemy znaleźć coś dużego. Cholera, masz przecież teraz ważną sprawę! Nie przyjmę żadnej papraniny. Jasne? - Spojrzał mu twardo w oczy. - Jasne? - powtórzył.
- Tak jest- odparł Nate.
Zrozumiał, ale powiedział sobie, że znajdzie agentów, że nie jest skończony jako oficer operacyjny. Nie chciał wracać do domu. Przed oczami stanęły mu zwariowane obrazy z nim samym w klubie na wsi w towarzystwie Sue Ann i Mindy z buźkami w ciup i natapirowanymi włosami, z braćmi, grającymi w golfa na trawiastym dywanie, starając się trafić do dziewczęcych pantofelków w stylu Lilly Pulitzer. Tylko nie to, kurwa!
- Dobra - mruknął Forsyth. - Poszukaj swojego biura. To będzie pierwszy pokój na lewo, zaraz w korytarzu. A potem skontaktuj się z Gable'em - zakończył i sięgnął do pojemnika z dokumentami do przejrzenia.
Marty Gable, zastępca rezydenta w Helsinkach, siedział przy komputerze w pokoju obok, zastanawiając się, jak napisać wiadomość do centrali bez używania słowa „skurwysyn”. Był starszy od Forsytha, dobiegał już sześćdziesiątki, wysoki, z potężnymi barami, ściętymi na jeża siwymi włosami, niebieskimi oczami i ostrym, prostym nosem. Opalona, rumiana twarz znamionowała kogoś, kto lubi ruch i świeże powietrze. Klawiatura komputera wydawała się mała pod jego węźlastymi, opalonymi łapami. Nienawidził wiadomości, pisania dwoma palcami i w ogóle wszelkiej biurokracji. Był człowiekiem ulicy. Nate stanął w drzwiach jego biura, które było niemal zupełnie puste, pomijając jakieś wydane przez rząd zdjęcie pomnika Waszyngtona. Na biurku też nic nie było. Zanim Nate zdążył zastukać grzecznościowo we framugę, Gable obrócił się w krześle w jego stronę i popatrzył nań krzywo.
- Ty jesteś ten nowy? Cash czy Pash, tak? - burknął. Mówił z akcentem z północnego wschodu.
- Nash. Nate Nash - przedstawił się i podszedł do biurka.
Gable nie podniósł się, ale wyciągnął wielkie jak patelnia łapsko. Nate przygotował się na potworny uścisk.
- Nie spieszyłeś się tutaj, co? Może udało ci się kogoś zwerbować po drodze z lotniska? - zaśmiał się Gable. - Nie? Dobra, będzie na to czas po lunchu. No, chodźmy. - Po drodze zaglądał jeszcze do pokojów kolejnych agentów. Wszystkie były puste. -Dobrze - mruknął. - Wszyscy na ulicy. Jak Pan Bóg przykazał.
Gable zabrał go na lunch do małego, niezbyt czystego baru, położonego w zaśnieżonej uliczce niedaleko dworca kolejowego. W jego zaparowanym wnętrzu stało parę stolików, przez otwór widać było kuchnię, a na ścianie wisiał oprawiony portret Ataturka. Kucharze wrzeszczeli coś w środku, ale umilkli, kiedy Gable podszedł do okienka i zaklaskał. Z kuchni przez zasłonę z koralików wyszedł chudy ciemny mężczyzna w fartuchu. Objął na chwilę
Gable'a i przedstawił się jako Tarik, właściciel baru. Turek potrząsnął dłonią Nate'a, nie patrząc mu w oczy. Usiedli w kącie; Gable dał znak, żeby zajął miejsce przy jednej ścianie, a sam usiadł przy drugiej.
Zaraz też zamówił po turecku dwa kebaby Adana, piwo, chleb i sałatki.
- Mam nadzieję, że lubisz ostre rzeczy - rzucił Gable. - W tej dziurze można dostać najlepsze tureckie żarcie. - Gable spojrzał w stroną kuchni i pochylił się do Nate'a. - Zwerbowałem Tarika jakiś rok temu, jako wsparcie. Wiesz, odbiera pocztę, płaci za lokal konspiracyjny, trzyma rękę na pulsie. Wystarcza mu parę stów miesięcznie. Jeśli zechcemy, będzie mógł służyć wiadomościami na temat swoich pobratymców w tym mieście.
Gable wyprostował się, kiedy pojawiło się ich zamówienie. Były to dwa długie i płaskie kebaby posypane sproszkowaną papryką i grillo wane na brązowo. Pod spodem leżała przypieczona i nasączona roztopionym masłem pita, a z boku sałatka z surowej cebuli posypana sumakiem garbarskim i polana sokiem z cytryny. Tarik postawił jeszcze obok dwie spocone butelki piwa i ze słowami: Afiyet olsun - smacznego - wrócił do kuchni.
Gable zaczął jeść, zanim jeszcze Nate wziął widelec. Pochłaniał kebab, jednocześnie mówiąc i gestykulując wielkimi łapskami.
- Niezłe, co? - rzucił z pełnymi ustami.
Odwrócił pionowo butelkę i wypił połowę jej zawartości. Kłapał przy tym paszczą jak krokodyl, który pochłania gazelę. Bez żadnych wstępów, nie siląc się na grzeczności, zapytał też Nate'a, co zaszło w Moskwie między nim i tym dupkiem Gondorfem.
Nate wyjaśnił pokrótce, przerażony i znowu zmartwiony tym, co się stało. Gable skierował weń swój widelec.
- Słuchaj no, zapamiętaj dwie rzeczy. Po pierwsze, nigdy nie staniesz się prawdziwym oficerem operacyjnym, jeśli przynajmniej raz porządnie nie nawalisz. I po drugie, mają cię oceniać na podstawie tego, co osiągniesz, informacji, ochrony agentów. Nic innego nie ma znaczenia. - Dopił piwo i zażądał następnego. - I
jeszcze jedno, Gondorf to palant. W ogóle się nim nie przejmuj.
Skończył jeść, zanim Nate doszedł do połowy.
- A ty kiedyś nawaliłeś? - spytał Gable'a, który nalegał, żeby nie mówił mu na pan.
- Chyba żartujesz! - Gable odchylił się w krześle. - Parę razy nieźle wykąpałem się w szambie. Tak też się tutaj znalazłem. To Forsyth uratował mnie po ostatniej wpadce.
Gable obijał się przez całe życie po najgorszych dziurach, głównie w krajach Trzeciego Świata, w Afryce i Azji. Niektórzy oficerowie operacyjni zdobywają szlify w restauracjach, pokojach hotelowych i kawiarniach Paryża, ale on spotykał się ze swoimi agentami na pustych gruntowych drogach w pokrytych czerwonym pyłem land-roverach. Inni oficerowie nagrywali swoje spotkania z ministrami. Gable spisywał tajemnice do zapoconego notesu, siedząc z ludźmi, którzy srali ze strachu, a on zmuszał ich, by się skoncentrowali, by nie tracili wątku. Siedzieli w skwarze z włączonym silnikiem i zasuniętymi szybami, patrząc, jak mamby przesuwają się w wysokich trawach po obu stronach wozu. Nate słyszał, że Gable jest legendą. Zawsze był lojalny wobec swoich ludzi, potem przyjaciół i CIA - właśnie w tym porządku. Widział już wszystko i wiedział, co może być ważne.
Gable rozsiadł się, wypił trochę piwa i zaczął opowiadać. Ostatnie zadanie miał w Stambule, kurewsko wielkim mieście z ważnymi operacjami, takie Dodge City. Mówił nieźle po turecku, wiedział, gdzie chodzić i z kim się spotykać. Dosyć szybko udało mu się zwerbować człowieka z PPK, lewicowej kurdyjskiej partii separatystycznej ze wschodniej Turcji. Jej członkowie podrzucali bomby w walizkach do budynków rządowych, w torbach z przyborami do czyszczenia butów na bazarach lub w papierowych torebkach do koszy na śmieci na placu Taksim.
Pewnego dnia Gable jechał taksówką z dwudziesto-, dwudziestojednoletnim Kurdem. Miał on ostry język, dobrze prowadził. Trzeba cały czas uważać! Gable polegał na swoim instynkcie i miał przeczucie, dlatego zatrzymał taksówkę i zaprosił chłopaka do restauracji. Musiał zgromić wzrokiem tłustego Turka za kontuarem, te skurwysyny nie znoszą Kurdów, mówią o nich: „Turcy z gór”.
Chłopak jadł, jakby był głodny. Opowiadał o rodzinie. Gable wyczuł członka PPK, dlatego wynajął taksówkę na cały tydzień. Przeczucie nie zawiodło. Chłopak był członkiem miejscowej komórki, ale nie dał sobie wmówić tych terrorystycznych bzdur. Trochę szacunku, pięćset euro miesięcznie; fajny mały werbunek. A wszystko dlatego, że Gable uważał w taksówce. Trzeba pamiętać o takich rzeczach.
Chłopak zaczął od jakichś głupot, ale Gable szybko sprowadził go na ziemię - w końcu miał właśnie prowadzić tego agenta - i skupili się na przywódcach komórki i ich kanałach kontaktowych. Nieźle, ale Gable jeszcze naciskał i udało im się namierzyć magazyny PPK, gdzie przechowywano semtex i inne materiały. Choćby nitrolit z Polski. Następnie chłopak zaczął przekazywać nazwiska konstruktorów bomb.
Wszystko szło świetnie, trzeba było tylko studzić zapały tureckiej policji, która chciała zgarnąć całą siatkę, „ujebać drani” - jak mawiali jej szefowie. Rezydent z Ankary był zadowolony, a szychy z centrali kiwały z aprobatą głowami. Gable'owi sodówka uderzyła do głowy i stracił czujność.
- Więc, Nate, niech to będzie dla ciebie nauka, żeby nigdy nie tracić czujności.
Ten Kurd mieszkał w Tepabasi, fundamentalistycznej dzielnicy poniżej Pery, gdzie dawniej mieszkali Europejczycy. Gable zwykle spotykał się z nim w taksówce, a potem jeździli po mieście, przede wszystkim w nocy, nigdy się nie zatrzymywali. Ale złamał zasady i spotkał się z nim w domu, poznał rodzinę. W jego domu. Chłopak go zaprosił; obraziłby go, gdyby odmówił, cholera. Takie kulturowe sprawy. Poza tym Gable chciał zobaczyć dom swojego agenta.
- Słuchaj no, zawsze wiesz, gdzie mieszkają twoi agenci. Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba ich wyciągnąć z chaty.
Ulica była stroma, stały przy niej obłażące z farby szeregowce, przygasły blask, wąskie schody, podwójne drzwi z szybkami z trawionym szkłem, boczne światła, wszystko połamane, pozabijane deskami. Dawna dzielnica Europejczyków teraz zaśmiecona i cuchnąca rynsztokiem. W Stambule można się przyzwyczaić do zapachu ścieków, który w zasadzie jest słodki. W każdym razie robiło się już ciemno i w domach zaczęły się zapalać światła. Zakończyło się właśnie wieczorne wezwanie do modlitwy.
Gable schodził w dół, obawiając się tego spotkania. Nic, tylko ukradkowe spojrzenia i niekończące się filiżanki herbaty. No ale to przecież, kurwa, jego praca. Kiedy był już blisko, usłyszał krzyki. Drzwi do domu agenta stały otworem. Ktoś stłukł coś w środku. Co gorsza, zaraz zbiorą się tu sąsiedzi. Gable pomyślał, że w ciągu dwóch minut zrobi się tam cyrk. Zaczął się powoli oddalać. Było już ciemno, nikt nie zwracał na niego uwagi.
Problem polegał na tym, że nagle dwóch facetów wyprowadziło chłopaka z domu, trzymając go pod ręce. Jego żona była drobna, z ciemną karnacją oraz oczami w kształcie migdałów. Pochodziła z południowych stoków gór Taurus. Miała na sobie podarty T-shirt i szła boso, wrzeszcząc i waląc na oślep obu napastników. W drzwiach stanęło dwuletnie na oko, zapłakane, zupełnie gołe dziecko. Tamci dwaj byli tak samo chudzi jak jego agent, ale chłopak się nie opierał, być może dlatego, że jeden z tych skurwysynów miał pistolet. Boże, to musieli być bojownicy PPK. Może wydał jakieś ich pieniądze, może pochwalił się przyjacielem ze Stanów.
- Słuchaj no, tak szybko mogą wpaść w kłopoty. Trzeba ich chronić, czasami trzeba to dla nich zrobić.
PPK była bezlitosna dla tych, których uważała za zdrajców.
Gable mógł odejść. Zobaczył w drzwiach dziewczynkę - śliczną, z gołą pupą i gilem u nosa - i pomyślał: Nie, kurwa! Podszedł do schodów i uśmiechnął się do obu sukinsynów. Ci zatrzymali się i puścili chłopaka, który wylądował na tyłku na górnym stopniu.
Kobieta przestała wrzeszczeć i spojrzała na Gable'a, wielkiego yabanci, cudzoziemca z łapskami jak bochny. Dookoła zebrało się kilkunastu sąsiadów, wszyscy byli Kurdami. Wokół panowała całkowita cisza, żadnego hałasu, woda spływała środkiem ulicy. Sukinsyn z pistoletem krzyknął coś po kurdyjsku, coś, co zabrzmiało jak dźwięk metalu w wannie.
Krzykacz zaczął wymachiwać pistoletem, kierował go na dziecko, żonę chłopaka, groził nim jak palcem. Chłopak na pewno zginie, jeśli Gable czegoś zaraz nie zrobi. Zresztą, pierdolić wszystko!, bo chłopak był już spalony; musi wyjechać z Turcji, jeśli chce przeżyć. Facet z PPK zszedł ze schodów, wciąż wrzeszcząc na Gable'a. On nie zwracał uwagi na jego oczka i skupił się na pistolecie. Knykcie sukinsyna zbielały od ściskania go, wiadomo było, że zostały ze trzy sekundy. Lufa zaczęła unosić się w górę.
Gable miał ze sobą browninga HP przy pasie firmy Bianchi. Wyjął go i zastrzelił Kurda - bach-bach-bach. Procedura z Mozambiku: dwa strzały w tułów, w środek ciężkości przeciwnika, i jeden w czoło. Nie wiadomo, skąd nazwa, może tam to wymyślili albo coś takiego. Sukinsyn otworzył oczy; poleciał prosto przed siebie, głową w dół schodów. Pistolet spadł za nim, Gable podniósł go i wyrzucił do rynsztoku, metal zastukał o metal. W rynsztokach Stambułu musi być z milion takich pistoletów. Łuski nie zdążyły jeszcze upaść na ziemię, kiedy sąsiedzi zaczęli zmykać niczym oszalałe wiewiórki. Rozbiegli się we wszystkich kierunkach, wokół słychać było tylko trzaski okiennic.
Chłopak objął żonę. Gable zastanawiał się, czy wie, że zaczęło się jego nowe życie. Żona pewnie się domyślała, wyglądała na sprytną, jej sutki odciskały się na T-shircie. Gable spojrzał na drugiego faceta z PPK, który zobaczył Jezusa czy Mahometa, wszystko jedno, więc wyciągnął w jego stronę puste dłonie, zszedł po schodach i pobiegł w ciemność.
Gable dał chłopakowi pięć tysięcy, żeby ten się zmył. Nie mógł wydusić więcej z centrali. Nie wie, gdzie pojechali - może są w Niemczech albo we Francji. Pięcioro kurdyjskich dzieciaków, które uczą się teraz niemieckiego. Kiedy dojdą do dwudziestki, syn Nate'a będzie mógł je odnaleźć i zwerbować. Prawdziwy czad. A teraz jeszcze morał tej pierdolonej historii.
- Po tym wszystkim rozpętała się prawdziwa burza, nie kłamię - powiedział Gable. - Najpierw odezwał się konsul, który jęczał coś cienkim głosikiem, jakby z pozytywki, potem ambasada z Ankary, na koniec przyjemniaczki z Departamentu Stanu. Dyplomata zamieszany w takie zdarzenie, ile łez, ile płaczu, wszyscy byli bardzo zmartwieni. Poważne reperkusje. Musiałem wyjechać ze Stambułu. Tureccy policjanci wydali na moją cześć kolację, byli uszczęśliwieni. Tureckie gliny lubią strzelaninę, ale wszyscy pozostali byli mocno wkurwieni, a nawet się jeszcze nie zaczęło oficjalne śledztwo CIA.
Gable walczył przez miesiąc z Departamentem Bezpieczeństwa Krajowego i centralą. Po czterdziestu godzinach rozmów ustalili wersję typu „błędy w sztuce”. Rezydent z Ankary nie wsparł Ga-ble'a, bo bał się politycznych konsekwencji. Czy nie przypomina to Gondorfa? W tej robocie spotyka się wielu dupków. Wyglądało na to, że Gable nie ma co liczyć na pracę za granicą i że utknie gdzieś w jakiejś klitce w centrali i będzie słuchał przez przepierzenie, jak jakiś nowo zatrudniony dwudziestotrzylatek gada z dziewczyną o tym, czy odważy się ona w sobotę zrobić loda swojemu chłopakowi. Żaden z młodych oficerów, do cholery!, nawet nie nosił zegarka - sprawdzali czas na tych swoich pierdolonych komórkach, tabletach czy czymś tam jeszcze.
Gable nie miał do nikogo żalu, tak się pracowało przy operacjach. Zachował się tak, jak powinien.
- Słuchaj no, twój agent, jego bezpieczeństwo i życie to najważniejsze sprawy. Jedyne, o które warto się troszczyć.
Mniej więcej w tym samym czasie zakończyła się burza, która rozpętała się nad głową Forsytha. On jednak przeżył ją i wylądował w Helsinkach. Dowiedział się o kłopotach Gable'a - nic nowego - i zaproponował jego kandydaturę na swego zastępcę, jak za starych dobrych czasów. Tyle że nie ma nic takiego jak stare dobre czasy, to tylko legenda. Gogusie w centrali byli zachwyceni, bo żaden z rezydentów go nie chciał, a oni woleli, żeby zniknął im z oczu, bo miał zły wpływ na innych.
- Tak więc siedzimy tu, trzej popaprańcy, tuż pod kołem podbiegunowym, a my dwaj pijemy sobie piwo w tureckim barze. -Gable dopił piwo i wrzasnął: - Hesap! - Kiedy Tarik wyszedł z kuchni, Gable wskazał Nate'a. - On płaci.
Nate zaśmiał się.
- Chwileczkę - powiedział. - O co chodzi z tą burzą Forsytha? Co się stało? - Wyjął parę euro i podał Tarikowi. - Reszty nie trzeba. - Tamten uśmiechnął się blado, skinął głową w stronę Ga-ble'a i się wycofał.
- Dałeś mu za duży napiwek - zauważył Gable. - Nie przyzwyczajaj ich do tego. Trzeba ich trzymać na głodzie. - Wstał i włożył kurtkę.
- Bzdura. Dałeś temu Kurdowi pięć kawałków, żeby wyjechał z tego, jak powiedziałeś, Dodge City, ale sam przyznałeś, że był już bezużyteczny. Wcale nie musiałeś mu płacić. - Nate spojrzał na Gable'a.
Wyszli właśnie z uliczki i skręcili w stronę dworca. Gable unikał jego spojrzenia i Nate zrozumiał, że wcale nie jest takim twardzielem, jakim chce się wydawać. Nie zamierzał jednak sprawdzać tego, na ile jest twardy. Było zimno i Nate postawił kołnierz palta.
- Nie powiedziałeś mi o Forsycie - rzucił.
Gable szedł przed siebie, jakby nie usłyszał pytania.
- Wiesz, gdzie jest rosyjska ambasada? - spytał. - A chińska? Irańska? Syryjska? Powinieneś móc wsiąść do auta i pojechać prosto do każdej z nich. Być może będziesz musiał kiedyś kogoś wycofać. Dam ci tydzień na odszukanie ich wszystkich.
- Tak, jasne. Ale co z Forsythem? Co się stało?
Nate musiał wymijać przechodniów na zaśnieżonym chodniku, bo Gable pruł jak gdyby nigdy nic przez popołudniowy tłum. Dotarli do skrzyżowania i czekali na zielone światło. Nate zauważył kawiarnię po drugiej stronie ulicy.
- Może napijemy się szybko kawy, co? Ja stawiam.
Gable popatrzył na niego z ukosa i skinął głową. Opowiedział mu historię Forsytha przy kawie i małej brandy. Szefostwo uważało Forsytha za jednego z najlepszych czynnych rezydentów. W czasie swojej dwudziestopięcioletniej kariery awansował bez większej wpadki. Zaraz na początku udało mu się zwerbować pierwszego w historii Koreańczyka z Północy. Przed upadkiem muru berlińskiego prowadził polskiego pułkownika, który dostarczył mu pełne plany wojenne dowództwa Południowej Grupy Wojsk Układu Warszawskiego. Parę lat później zwerbował ministra obrony Gruzji, który w zamian za konto w Szwajcarii wysłał czołg T-80 z nowym pancerzem reaktywnym o trzeciej w nocy na łupkową plażę w Batumi, wprost na pokład amfibii desantowej, którą CIA wypożyczyło na tę okazję od Rumunów.
Forsyth awansował, a jednocześnie był jednym z niewielu kierowników, którzy wiedzieli, na czym polega gra. Oficerowie op e-racyjni po prostu go uwielbiali. Ambasadorowie przychodzili po radę. Ważniacy z siódmego piętra z centrali ufali mu i, kiedy Forsyth miał czterdzieści siedem lat, nagrodzili go fajną rezydenturą w Rzymie. Jak należało się spodziewać, pierwszy rok jego pracy w tym mieście obfitował w sukcesy.
Nikt jednak nie spodziewał się, że politycznie obyty Tom Forsyth powie butnej doradczyni senatora, która odwiedziła Rzym wraz z delegacją senatu, żeby się zamknęła i posłuchała, co inni mają do powiedzenia w czasie odprawy w rezydenturze. Zakwestionowała ona „słuszność racji” kontrowersyjnej i poufnej akcji rzymskiej rezydentury. Dwudziestotrzyletnia magister nauk politycznych, która przepracowała niewiele ponad półtora roku w senacie, skrytykowała w dodatku samego Forsytha i powiedziała, że „metody i środki operacyjne nie spełniają oczekiwanych standardów”, na co flegmatyczny zazwyczaj Forsyth zareagował słowami: „Odpierdol się, dziwko!”. To z kolei zaowocowało notą z centrali na temat zażalenia senatora i zwolnieniem Forsytha z rezydentury w Rzymie.
Po załączeniu zwykłej nagany do akt Forsytha siódme piętro cichutko zaproponowało mu rezydenturę w Helsinkach. Chodziło o to, by pokazać Kongresowi, że centrala stoi po stronie ciężko pracujących oficerów wywiadu, a nie pracowników Kongresu na zakupach, którzy tylko udają zainteresowanych pracą ambasad. Ta oferta nie była też do końca szczera, bo nikt nie sądził, że Forsyth ją przyjmie. Rezydentura była sześć razy mniejsza od rzymskiej, znajdowała się w najbardziej sennym ze skandynawskich krajów i nadawała się dla kogoś, kto dopiero zaczynał karierę. Spodziewano się więc, że Forsyth odmówi, coś sobie znajdzie i za dwa lata, kiedy osiągnie odpowiedni wiek, odejdzie na emeryturę.
- Przyjęcie tej propozycji było jak powiedzenie tym facetom z siódmego piętra, żeby się walili - zakonkludował Gable. - Pół roku później zostałem jego zastępcą, a teraz ty przyjechałeś. Nie twierdzę, że jesteś popaprańcem, tyle że za takiego cię mają.
Gable dostrzegł minę Nate'a. Dobra, pomyślał, to jasne, że coś zżera tego chłopaka. Widział już wcześniej utalentowanych oficerów operacyjnych, którzy tak się przejmowali swoją reputacją i przyszłością, że nie potrafili sobie odpuścić. Ten bladolicy Gondorf powinien się wstydzić, że tak go załatwił, i teraz oni z Forsythem muszą to naprawić. Pomyślał, że będzie musiał pogadać o tym z szefem. Wcale nie potrzebowali tu kogoś, kto nie umie czekać z werbunkiem na odpowiedni moment.