Ojciec wsadził mnie do taksówki na dworcu autobusowym w El Monte. Zapłacił kierowcy i kazał mu wysadzić mnie na rogu Bryant i Maple.
Nie chciałem wracać. Nie chciałem rozstawać się z ojcem. Chciałem, by El Monte przestało istnieć na zawsze.
Było gorąco – pewnie o jakieś pięć stopni więcej niż w L.A. Taksówkarz pojechał wzdłuż Tyler na północ aż do Bryant i skręcił na wschód. Wjechał w Maple i zatrzymał się.
Ujrzałem policyjne radiowozy i inne służbowe samochody zaparkowane przy ulicy. Ujrzałem ludzi w mundurach i garniturach na naszym podwórku.
Wiedziałem, że ona nie żyje. Nie jest to żadne skorygowane wspomnienie ani przeczucie przypisane po czasie. Wiedziałem to w tamtej chwili – w wieku dziesięciu lat – w niedzielę 22.06.1958.
Wszedłem na podwórko. Ktoś powiedział: „Jest chłopiec”. Zobaczyłem państwa Kryckich przy tylnych drzwiach ich domu.
Jakiś mężczyzna wziął mnie na bok i przyklęknął, żeby się ze mną zrównać. Powiedział:
„Chłopcze, twoja mama została zabita”.
Wiedziałem, że miał na myśli „zamordowana”. Pewnie skuliłem się albo zadrżałem, może lekko się zachwiałem.
Mężczyzna zapytał, gdzie jest mój ojciec. Powiedziałem, że został na dworcu autobusowym. Stłoczyło się wokół mnie chyba z pół tuzina osób. Kucali i uważnie mi się przyglądali.
Mieli przed sobą małego szczęściarza.
Jeden z policjantów pojechał na dworzec. Mężczyzna z aparatem fotograficznym odprowadził mnie do warsztatu pana Kryckiego.
Włożył mi do ręki przebijak i postawił przy stole warsztatowym. Chwyciłem kawałek drewna i udawałem, że go piłuję. Patrzyłem prosto w obiektyw – nawet nie mrugnąłem, nie uśmiechnąłem się ani nie zapłakałem, ani też nie zdradziłem w żaden sposób mego wewnętrznego spokoju.
Fotograf stał w drzwiach. Policjanci stali za nim. Miałem oddaną widownię.
Fotograf zrobił parę zdjęć i poprosił, żebym coś zaimprowizował. Schyliłem się nad drewienkiem i piłowałem je z półuśmiechem / półgrymasem. Policjanci roześmiali się. Ja też. Błysnął flesz.
Fotograf stwierdził, że jestem dzielny.
Dwaj gliniarze zaprowadzili mnie do radiowozu i posadzili na tylnej kanapie. Przesunąłem się do okna po lewej stronie i wyjrzałem. Skręciliśmy z Maple w boczną ulicę, a potem w Peck Road na południe. Wystawiłem głowę przez okno i zapamiętywałem różne rzeczy.
Skręciliśmy na zachód w Valley Boulevard i zatrzymaliśmy się przed posterunkiem policji w El Monte. Gliniarze wprowadzili mnie do środka i posadzili w małym pokoiku.
Chciałem zobaczyć ojca. Nie chciałem, żeby gliniarze coś mu zrobili.
Jacyś mundurowi dotrzymywali mi towarzystwa. Byli delikatni i ostrożni przez wzgląd na mój status świeżo osieroconego dziecka. Przez cały czas przyjaźnie mnie zagadywali.
Ojciec przyjechał po mnie w sobotę rano. Pojechaliśmy autobusem do L.A. i poszliśmy na film pod tytułem Wikingowie. Tony’emu Curtisowi coś odrąbało rękę i musiał nosić ochraniacz z czarnej skóry. Śnił mi się potem koszmar z tego powodu.
Gliniarze przychodzili do pokoju i wychodzili. Co rusz podawali mi kubki z wodą. Piłem wszystko. Przynajmniej miałem co zrobić z rękami.
Do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Przyjacielscy gliniarze wyszli. Jeden mężczyzna był krępy i prawie łysy. Drugi miał falowane białe włosy i jasnoniebieskie oczy. Ubrani byli w sportowe marynarki i wizytowe spodnie.
Zadawali mi pytania i zapisywali odpowiedzi w małych kieszonkowych notesach. Kazali mi opowiedzieć o weekendzie z ojcem i poprosili, żebym wymienił facetów mojej matki.
Wspomniałem Hanka Harta i Petera Tubiola. Matka chodziła z Hankiem jeszcze w Santa Monica. Tubiolo był nauczycielem z mojej szkoły. Umówił się z matką co najmniej kilka razy.
Zapytałem tych mężczyzn, czy mój ojciec ma kłopoty. Odpowiedzieli, że nie. Powiedzieli, że trafię teraz pod jego opiekę.
Białowłosy dał mi batona i powiedział, że mogę iść do taty. Wypuścili mnie z tego małego kwadratowego pokoiku.
Ujrzałem stojącego na korytarzu ojca. Spostrzegł mnie i się uśmiechnął.
Podbiegłem natychmiast. Wpadłem na niego z taką siłą, że aż się lekko zachwiał. Wziął mnie, jak zwykle, w niedźwiedzi uścisk, co zawsze miało mi pokazywać, jaki jest silny.
Jeden z policjantów odwiózł nas na dworzec w El Monte. Złapaliśmy wieczorny autobus do Los Angeles.
Siedziałem przy oknie. Ojciec obejmował mnie ramieniem. Autostrada San Berdoo była ciemna i pełna migoczących tylnych świateł.
Wiedziałem, że powinienem płakać. Śmierć mojej matki była darem – i wiedziałem, że powinienem za to zapłacić. Gliniarze pewnie osądzili mnie na podstawie tego, że nie płakałem jeszcze w domu. Skoro nie płakałem, to znaczyło, że nie jestem normalny. Miałem takie właśnie pokręcone myśli.
Pozwoliłem, by moje napięte jak postronki nerwy puściły. Uwolniłem w cholerę trwogę, która wypełniała mnie od wielu godzin.
Podziałało.
Rozpłakałem się. Lałem łzy przez całą drogę do L.A.
Nienawidziłem jej. Nienawidziłem El Monte. Jakiś nieznany zabójca załatwił mi właśnie zupełnie nowe, piękne życie.
Była córką farmera z Tunnel City w Wisconsin. Była dla mnie ważna tylko ze względu na związek z ojcem. Rozbijając małżeństwo, uczyniła mnie swoim synem na wyłączność.
Zacząłem jej nienawidzić, by dowieść swej miłości do ojca. Bałem się przyjąć do wiadomości jej niezłomność i odwagę.
W 1956 roku u ojca omyłkowo zdiagnozowano raka. Matka przekazała mi wiadomość o diagnozie, ale dla lepszego efektu powstrzymała się przed dodaniem „nic mu nie będzie”. Szlochałem i biłem pięściami w naszą sofę w salonie. Matka uspokoiła mnie i powiedziała, że to wrzody, nie rak – potrzebowałem małej wycieczki, żeby wyjść z szoku.
Pojechaliśmy do Meksyku. Wynajęliśmy pokój hotelowy w Ensenadzie, a na kolację zjedliśmy homara w przyjemnej restauracji. Matka miała na sobie sukienkę odsłaniającą jedno ramię. Wyglądała oszałamiająco ze swoją jasną cerą i rudymi włosami. Miałem świadomość, że cały czas gra.
Nazajutrz rano poszedłem popływać w hotelowym basenie. Woda była wyraźnie brudna. Wyszedłem z niej z zatkanymi uszami i pulsującym bólem głowy.
Ból głowy przeniósł się do lewego ucha. Coraz wyraźniej się tam koncentrował i stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Matka zbadała mnie i stwierdziła, że mam ostre zapalenie ucha.
Ból był straszliwy. Płakałem i zaciskałem zęby, aż zaczęły mi krwawić dziąsła.
Matka zapakowała mnie na tylne siedzenie samochodu i zawiozła na północ do Tijuany. Tamtejsze apteki sprzedawały bez recepty leki i twarde narkotyki. Matka znalazła odpowiednie miejsce i kupiła opakowanie pigułek, fiolkę narkotyku i strzykawkę z igłą.
Podała mi wodę i pigułki. Przygotowała strzykawkę i zrobiła mi zastrzyk jeszcze w samochodzie. Ból minął natychmiast.
Pojechaliśmy prosto do L.A. Narkotyk rozgrzał mnie i uśpił. Obudziłem się w swoim pokoju i ujrzałem dziwne, nieznane kolory spływające z tapety.
Zataiłem to zdarzenie przed ojcem. Działałem instynktownie i na wyrost. Motywację swoim poczynaniom przypisałem dopiero czterdzieści lat później.
Matka zajęła się mną wtedy w naprawdę wielkim stylu. Wiedziałem, że ojciec nie będzie chciał słuchać pochwał na jej temat. Zagrałem pod niego. Nie powiedziałem mu, że naprawdę ładnie wyglądała w tej sukience. Nie powiedziałem, jak dobrze czułem się po narkotyku. Nie powiedziałem, że przez chwilę to do niej należało moje serce.
Moi rodzice byli mistrzami pozorów. Stanowili doskonale wyglądającą, zwyczajną parę w stylu Roberta Mitchuma i Jane Russell w Macao. Wytrwali razem piętnaście lat. Musiał ich łączyć seks.
On był od niej o siedemnaście lat starszy. Był wysoki i zbudowany jak bokser wagi półciężkiej. Był zabójczo przystojny i miał wielgachnego kutasa.
Był nieudacznikiem, który na pierwszy rzut oka mógł wydawać się niebezpieczny. Ona kupiła tę jego fizyczność i urok, który się z nią wiązał. Nie wiem, jak długo trwała sielanka. Nie wiem, ile czasu minęło, nim obydwoje wyzbyli się złudzeń i spisali to małżeństwo na straty.
Oboje przenieśli się na zachód pod koniec lat trzydziestych. Poznali się, zadurzyli się w sobie, wzięli ślub i osiedli w L.A. Ona była dyplomowaną pielęgniarką. On – niedyplomowanym księgowym. Prowadził inwentaryzacje w aptekach i sporządzał deklaracje podatkowe dla ludzi z Hollywood. Przez trzy czy cztery lata prowadził interesy Rity Hayworth i w 1949 zorganizował jej ślub z Alym Khanem. Jego powojennym życiem władały rudowłose kobiety.
Ja pojawiłem się w ich życiu w 1948 roku. Nowa atrakcja, jaką byłem, sprawiła, że na chwilę znaleźli się w siódmym niebie. Wyprowadzili się z Beverly Hills i znaleźli większe mieszkanie w zachodnim Hollywood. Był tam tynk strukturalny na ścianach i łuki nad drzwiami. Tam rodziła się moja wypaczona świadomość.
Rita Hayworth wylała mego ojca jakoś w 1952. Od czasu do czasu łapał potem fuchy w aptekach, a większość roboczych dni spędzał, wałkoniąc się na kanapie. Uwielbiał czytać i spać. Uwielbiał palić papierosy i oglądać sport na wypukłym jak bańka ekranie naszego telewizora. Kanapa stanowiła jego wielofunkcyjne forum.
Matka ciągle była w biegu z pracy i do pracy. Miała cały etat w Szpitalu św. Jana, a na boku niańczyła cierpiącą na dypsomanię aktorkę o nazwisku ZaSu Pitts. To ona przynosiła do domu niezłe pieniądze i wierciła ojcu dziurę w brzuchu, żeby znalazł stałe zatrudnienie.
Zbywał ją mglistymi obietnicami i przypominał o swoich powiązaniach w Hollywood. Kumplował się z Mickeyem Rooneyem i marnym producentem o nazwisku Sam Stiefel. Znał wpływowych ludzi. Mógł zamienić swoje znajomości w coś lukratywnego.
Spędzałem z ojcem na kanapie mnóstwo czasu. Rysował dla mnie i uczył mnie czytać, gdy miałem trzy i pół roku. Siedzieliśmy obok siebie i czytaliśmy każdy swoją książkę.
Ojciec bardzo lubił powieści historyczne. Ja uwielbiałem opowiadania dla dzieci o zwierzętach. Ojciec wiedział, że nie zniósłbym maltretowania czy zabijania zwierzęcia. Przeglądał książki, które mi kupił, i odrzucał te, które mogły zburzyć mój spokój.
Ojciec wychowywał się w sierocińcu. Nie miał żadnych krewnych. Matka miała młodszą siostrę w Wisconsin. Ojciec nie znosił swojej szwagierki ani jej męża, dilera Buicka o nazwisku Ed Wagner. Ojciec mówił, że wujek Ed to dekownik i szkop. A on zabił wielu szkopów podczas pierwszej wojny światowej i nie widział dla nich miejsca na tym świecie.
Wagnerowie uważali mojego ojca za obiboka. Ojciec mówił, że moja kuzynka Jeannie próbowała kiedyś wydrapać mi oczy. Nie pamiętam takiego zdarzenia.
Wszyscy znajomi rodziców byli do siebie podobni: starsi ludzie naiwnie ulegający ich urokowi. Rodzice dobrze wyglądali i trzymali się z hollywoodzkimi hulakami. Na krótką metę byli czarujący, a kłócili się, czepiali siebie nawzajem i walczyli ze sobą tylko w zaciszu własnego domu. Przed obcymi trzymali sztamę, a obraźliwe ataki przypuszczali na siebie w obecności tylko jednego świadka – mnie.
Ich wspólne życie było niekończącą się bitwą. Ona czepiała się jego lenistwa, on – jej nocnego pijaństwa. Walczyli wyłącznie na słowa, ale brak przemocy fizycznej sprawiał, że sprzeczki bardzo się przedłużały. Kłócili się wyważonym tonem, rzadko krzyczeli czy choćby podnosili głos. Nie tłukli doniczek ani nie ciskali naczyniami. Brak teatralnych scen stanowił przykrywkę dla faktu, że nieobecna w nich była wola rzeczowej rozmowy i pojednania. Uwikłali się w skrytą wojnę. Doprowadzili się do podłego stanu ludzi wiecznie niezadowolonych. Ich nienawiść wzmagała się przez lata, aż osiągnęła poziom niemej furii.
Był rok 1954. Miałem sześć lat i chodziłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej w zachodnim Hollywood. Matka posadziła mnie na kanapie w naszym salonie i oznajmiła, że rozwodzi się z ojcem.
Dotknęło mnie to bardzo. Wściekałem się przez wiele tygodni. Sceny, które urządzałem, były skumulowaną, gorączkową reakcją na całe lata bezsensownej walki rodziców. Telewizja nauczyła mnie, że rozwód jest czymś trwałym i wiążącym. Rozwód stygmatyzował małe dzieci i rozpieprzał im życie. To matki dostawały opiekę nad wszystkimi nieletnimi.
Matka wywaliła ojca z mieszkania. Przez kilka tygodni znosiła moje fochy zranionego dziecka, po czym pacnęła mnie w głowę i kazała przestać.
Przestałem. Wpadł mi do głowy dziecinny pomysł, żeby zawiązać wszechpotężne przymierze z ojcem.
Matka wynajęła adwokata i wniosła o rozwód. Sędzia tymczasowo przyznał jej opiekę i pozwolił mi spędzać weekendy z ojcem. Ojciec wynajął kawalerkę niedaleko swego dawnego mieszkania.
Mieszkałem u niego zawsze od piątku do niedzieli. Robiliśmy sobie burgery na elektrycznym grillu i przyrządzaliśmy posiłki z sosu serowego Cheez Whiz i krakersów. Czytaliśmy książki, siedząc obok siebie na kanapie, i śledziliśmy w telewizji wiadomości o walkach bokserskich. Ojciec zaczął systematycznie sączyć w mój mózg jad przeciw matce.
Mówił mi, że jest pijaczką i dziwką. Mówił, że pieprzy się ze swoim adwokatem. Powiedział, że mógłby zdobyć prawo do opieki nade mną – gdyby zdołał udowodnić, że matka niemoralnie się prowadzi. Namówił mnie, żebym ją szpiegował. Zgodziłem się donosić o wszystkich grzeszkach matki.
Ojciec znalazł zatrudnienie w śródmieściu Los Angeles. Wymykałem się i spotykałem z nim, gdy wracał z pracy, kiedy tylko trafiła się okazja. Chodziliśmy do drogerii na rogu Burton Way i Doheny. Jedliśmy lody i trochę rozmawialiśmy.
Matka odkryła moją zdradę. Zadzwoniła do ojca i postraszyła go sądowym zakazem kontaktów. Zatrudniła nianię, która miała mnie pilnować po szkole.
Nazajutrz rano nie wsiadłem do szkolnego autobusu. Ukryłem się na podwórzu w pobliżu mieszkania ojca. Bardzo chciałem się z nim zobaczyć. Bałem się zaplanowanego na ten dzień szczepienia przeciwko polio.
Matka mnie znalazła. Zawiozła mnie do szkoły, pogadała, z kim trzeba, i podała mi szczepionkę sama.
Zrobiła mi zastrzyk w pielęgniarskim fartuchu. Posługiwała się igłą bardzo sprawnie – w ogóle nie bolało. Nieźle wyglądała w bieli. Kusząco wybijały się na tym tle jej rude włosy.
Sprawa rozwodowa trafiła do sądu. Musiałem zeznawać podczas rozprawy przy drzwiach zamkniętych. Od dłuższego czasu nie widziałem się wtedy z ojcem. Zobaczyłem go na korytarzu i podbiegłem.
Matka próbowała nam przeszkodzić.
Ojciec zwinął mnie do toalety dla panów i przykucnął, żeby porozmawiać. Matka wpadła jak burza i mnie wywlokła. Ojciec nic nie zrobił. Mężczyzna stojący przy pisuarze z wackiem w ręku patrzył, co się dzieje.
Złożyłem zeznanie. Powiedziałem miłemu sędziemu, że chcę mieszkać z ojcem. Postanowił inaczej. Jego orzeczenie przewidywało podział na dni powszednie i weekendy: pięć dni z nią i dwa z nim. Skazał mnie na podwójne życie dzielone pomiędzy dwoje ludzi trwających we wzajemnej niezłomnej nienawiści.
Z obu stron zbierałem pokłosie tej nasyconej pogardą i dobitnie wyrażanej nienawiści. Matka przedstawiała ojca jako człowieka słabego, niechlujnego, leniwego, kapryśnego i dwulicowego na miarę swoich skromnych możliwości. Ojciec opisywał matkę bardziej zwięźle: była Pijaczką i Dziwką.
Moje życie toczyło się zgodnie z orzeczeniem sądu. Dni powszednie oznaczały więzienie i nudę. Weekendy oznaczały wolność.
Ojciec smacznie mnie karmił i zabierał na filmy o kowbojach. Opowiadał mi o pierwszej wojnie światowej i pozwalał przeglądać pisemka z panienkami. Powiedział, że szykuje mu się kilka niezłych kontraktów. Przekonywał mnie, że dosłownie chwile dzielą nas od wielkiego bogactwa. Wielkie bogactwo oznaczało wielkich prawników i działanie na wielką skalę. Ci prawnicy mieli detektywów, którzy mogliby wykopać trochę brudu na Pijaczkę i Dziwkę. Mogliby załatwić mu sprawowanie opieki nade mną w pełnym wymiarze.
Matka przeniosła nas do mniejszego mieszkania w Santa Monica. Rzuciła pracę u Świętego Jana i zatrudniła się jako pielęgniarka zakładowa w Packard-Bell Electronics. Ojciec przeprowadził się do dwupokojowego mieszkania na granicy Hollywood i Wilshire. Nie miał samochodu i woził mnie autobusami. Był już dobrze po pięćdziesiątce i zaczynał wyglądać jak podstarzały żigolak. Ludzie pewnie brali go za mojego dziadka.
Zostałem przeniesiony do prywatnej szkoły o nazwie Dziecięcy Raj. Kosztowało to moją matkę pięćdziesiąt dolców miesięcznie. Dziecięcy Raj był przechowalnią dla dzieci z rozbitych rodzin.
Pozytywne oceny były gwarantowane, ale godziny pozbawienia wolności ciągnęły się od 7.30 do 17.00. Nauczyciele byli albo bardzo surowi, albo wypaleni i bierni. Ojciec miał swoją teorię na temat długich godzin pracy szkoły. Twierdził, że są tak wyliczone, by dać samotnym mamuśkom czas na bzykanie się z nowymi facetami po pracy. Twierdził, że nie jest to takie złe.
Dziecięcy Raj graniczył z najbardziej eleganckimi nieruchomościami w okolicy. Nieutwardzone boisko zagracone sprzętami do zabawy wychodziło na Wilshire Boulevard. Teren był trzy razy większy niż sam szkolny budynek. Po zachodniej stronie działki znajdował się basen.
Śniąc na jawie, skończyłem tam drugą i trzecią klasę. Moja umiejętność płynnego czytania odwróciła uwagę od trudności w zrozumieniu matematyki. Byłem dużym dzieckiem. Pyszniłem się swoim wzrostem i pakowałem się we wszystkie dziecięce konfrontacje. Stąd wzięła się moja niezwykle skuteczna „Gra Wariata”.
Bałem się wszystkich dziewcząt, większości chłopców, a także wybranych dorosłych kobiet i mężczyzn. Mój strach brał się z apokaliptycznie nastawionej wyobraźni. Wiedziałem, że wszystko idzie źle i zmierza w stronę chaosu. Niemałą rolę odegrały w tym moje doświadczenie i zaprawa w chaosie.
„Gra Wariata” zapewniała mi uwagę, której tak pragnąłem, i stanowiła ostrzeżenie dla potencjalnych napastników, by lepiej ze mną nie zadzierali. Śmiałem się, gdy nie działo się nic śmiesznego, dłubałem w nosie i zjadałem gile, w zeszytach rysowałem swastyki. Byłem modelowym chłopcem do zilustrowania rozdziału „Jeśli nie możesz mnie pokochać, to przynajmniej mnie zauważ” w każdym podręczniku dziecięcej psychologii.
Matka piła coraz więcej. Wieczorami przyrządzała sobie drinki i albo się po nich wściekała, albo rozklejała, albo robiła się strasznie wylewna. Parę razy zastałem ją w łóżku z jakimiś facetami. Goście przeważnie wyglądali na typowych bawidamków z lat pięćdziesiątych.
Powiedziałem o tych mężczyznach memu ojcu. Odrzekł, że wynajął prywatnego detektywa, by śledził matkę. Zacząłem oglądać się za siebie, gdy tylko dokądś z nią szedłem.
Matka rzuciła pracę w Packard-Bell i zatrudniła się w Airtek Dynamics. Ojciec łapał fuchy w aptekach. Ja kontynuowałem naukę w Dziecięcym Raju. „Gra Wariata” sprawiała, że jakoś się trzymałem.
Rodzicie nie umieli się komunikować w cywilizowany sposób. Nie rozmawiali ze sobą w żadnych okolicznościach. Ich nienawistne wywody zarezerwowane były wyłącznie dla mnie: twój ojciec to mięczak; twoja matka to pijaczka i dziwka. Wierzyłem jemu – jej oskarżenia uważałem za bzdury. Ślepy byłem na fakt, że jej ataki bardziej opierały się na prawdzie niż jego.
Rok 1957 dobiegał końca. Poleciałem z matką na Gwiazdkę do Wisconsin. Wujek Ed Wagner sprzedał jej kapitalnego czerwono-białego buicka. Przyjechaliśmy nim do domu w pierwszym tygodniu 1958 roku. Powróciliśmy do naszej szkolnej i zawodowej rutyny.
Pod koniec stycznia matka posadziła mnie i przygotowała na wielkie kłamstwo. Powiedziała, że potrzebujemy zmiany otoczenia. Miałem prawie dziesięć lat i nigdy nie mieszkałem w domu. Powiedziała, że zna ładną okolicę zwaną El Monte.
Matka nie umiała kłamać. Przeważnie nadawała swoim kłamstwom formalny charakter, wyolbrzymiała je i często upiększała wyrazami rodzicielskiej troski. Te najważniejsze zawsze sprzedawała mi lekko pijana.
A ja byłem świetnym wykrywaczem kłamstw. Matka nawet się nie domyślała, że mam ten dar.
Powiedziałem o przeprowadzce ojcu. Uznał, że to kiepski pomysł. Stwierdził, że El Monte pełne jest meksykańskich wieśniaków. Według niego było to miejsce paskudne pod każdym względem. Doszedł do wniosku, że matka ucieka przed jakimś gachem z zachodniego L.A. – albo chce być bliżej jakiegoś dupka z El Monte. Nie porzuca się domu i nie przenosi prawie pięćdziesiąt kilometrów dalej bez żadnego, kurwa, powodu.
Kazał mi zachować czujność. Kazał mi mówić sobie o każdym bara-bara matki.
Matka chciała pokazać mi wspaniałość El Monte. Pojechaliśmy tam w pewne niedzielne popołudnie.
Ojciec nastawił mnie wobec tego miejsca tak, że z góry nienawidziłem go i się bałem. Jego opis okazał się bardzo trafny.
El Monte było tonącą w smogu dziurą. Ludzie parkowali na własnych trawnikach i w samej bieliźnie wodą z węża myli samochody. Niebo miało kancerogenny bury kolor. Zauważyłem mnóstwo podle wyglądających pachuco.
Zajechaliśmy do naszego nowego domu. Z zewnątrz wyglądał ładnie – ale był mniejszy niż mieszkanie w Santa Monica.
Porozmawialiśmy z właścicielką, Anną May Krycki. Była nerwowa, gadatliwa i miała rozbiegane spojrzenie. Pozwoliła mi się pobawić ze swoim terierem.
Na działce stał nasz dom i dom Kryckich. Matka stwierdziła, że możemy sprawić sobie własnego psa. Powiedziałem jej, że chcę beagle’a. Odpowiedziała, że dostanę go na urodziny.
Poznaliśmy męża pani Krycki i jej syna z poprzedniego małżeństwa. Obejrzeliśmy nasz nowy dom.
Mój pokój był o połowę mniejszy od tego w Santa Monica. W kuchni ledwo można się było poruszyć. Łazienka była wąska i ciasna.
Dom stanowił pretekst do przeprowadzki. Kosmetycznie uwiarygodniał Wielkie Kłamstwo mojej matki.
Wiedziałem to już wtedy.
Przeprowadziliśmy się na początku lutego. Zostałem zapisany do Szkoły Podstawowej im. Anne LeGore i stałem się pełnoetatowym szpiegiem ojca.
Matka piła coraz więcej. W kuchni cuchnęło jej bourbonem Early Times i papierosami L&M. Wąchałem szklanki, które zostawiała w zlewie – chciałem się przekonać, co w tym takiego dobrego. Słodkawy zapach przyprawiał mnie o mdłości.
Nie sprowadzała do domu mężczyzn. Ojciec stwierdził, że pewnie pieprzy się w weekendy. Zaczął mówić na El Monte „Wypierdowo, USA”.
Starałem się urządzić w tym paskudnym miejscu jak najlepiej.
Chodziłem do szkoły. Zaprzyjaźniłem się z dwoma Meksykanami, chłopcami o imionach Reyes i Danny. Poczęstowali mnie raz skrętem. Zakołowało mi się w głowie, ogarnęła mnie głupkowata radość, poszedłem do domu i zjadłem całą paczkę ciastek. Zasnąłem i obudziłem się z przekonaniem, że tylko patrzeć, jak uzależnię się od heroiny.
Szkoła mnie nużyła. Moje zdolności matematyczne sięgały dna, a kompetencje społeczne plasowały się niewiele wyżej. Moimi jedynymi kumplami byli Reyes i Danny.
Ojciec odwiedził mnie raz podczas długiej przerwy – naruszenie orzeczenia rozwodowego. Jakiś dzieciak popchnął mnie bez powodu. Skopałem mu tyłek na oczach mojego rodzica.
Ojciec był ze mnie dumny. Dzieciak podkablował mnie panu Tubiolowi, wicedyrektorowi. Tubiolo zadzwonił do mojej matki i zaproponował spotkanie.
Spotkali się i rozmawiali. Poszli na kilka randek. O wszystkim doniosłem ojcu.
Matka kupiła mi na dziesiąte urodziny małą suczkę beagle. Nazwałem ją Minna i omal nie udusiłem z miłości.
Matka zrobiła mi w związku z tym prezentem pranie mózgu. Powiedziała, że jestem teraz młodym mężczyzną. Że jestem dostatecznie duży, by zdecydować, z kim chcę mieszkać.
Powiedziałem jej, że chcę mieszkać z ojcem.
Dała mi w twarz i zrzuciła z kanapy w salonie. Uderzyłem głową o stolik kawowy.
Nazwałem ją pijaczką i dziwką. Znowu mnie uderzyła. Postanowiłem, że następnym razem jej oddam.
Mógłbym rozwalić jej głowę popielniczką – nic by jej nie pomogło to, że była większa. Mógłbym podrapać i oszpecić jej twarz, a wtedy żaden facet nie chciałby się z nią pieprzyć. Mógłbym zdzielić ją butelką bourbona.
Przez to, co zrobiła, przekroczyłem pewną granicę.
Wcześniej nienawidziłem jej, bo nienawidził jej mój ojciec. Nienawidziłem jej, żeby dowieść swojej do niego miłości.
Teraz kupiła sobie moją nienawiść w pełnym wymiarze.
El Monte było więzieniem. Weekendy w L.A. były krótkimi okresami zwolnienia warunkowego.
Ojciec zabierał mnie do kina na Hollywood Boulevard. Widzieliśmy Zawrót głowy i całą serię westernów z Randolphem Scottem. Mój ojciec zdradził mi na temat Randolpha Scotta pewną tajemnicę: to znany pedzio.
Zabrał mnie do Hollywood Ranch Market i udzielił szybkiej lekcji na temat pedalstwa. Powiedział, że cioty noszą lustrzane okulary, żeby skrycie mierzyć wypukłości krocza. Cioty miały jedną wielką zaletę: ich istnienie zwiększało pulę babek do wzięcia.
Spytał, czy podobają mi się już dziewczyny.
Powiedziałem, że tak. Nie powiedziałem, że bardziej kręcą mnie w pełni dojrzałe kobiety. Rozwiedzione matki trafiały w mój gust idealnie.
Ich ciała cechowały wszystkie te cudne niedoskonałości. Obrzmiałe nogi i wrzynające się paski od stanika doprowadzały mnie do szaleństwa. Szczególnie podobały mi się rudowłose kobiety o bladej skórze.
Podniecała mnie myśl o macierzyństwie. Byłem na bieżąco z tym, skąd się bierze życie, i wyobraźnię moją rozpalał fakt, że macierzyństwo zaczynało się od rżnięcia. Kobiety posiadające dzieci musiały być w tym dobre. Miały doświadczenie. Rozbudziły w sobie apetyt na seks, trwając w świętych związkach małżeńskich, i nie mogły bez niego żyć, kiedy ich uświęcone więzy trafił szlag. Ich potrzeby były takie sprośne, wstydliwe i ekscytujące.
Podobnie jak moja ciekawość.
Nasza łazienka w El Monte była maleńka. Wanna stała pod kątem prostym do toalety. Któregoś wieczoru zobaczyłem matkę, jak wyciera się po kąpieli.
Zauważyła, że patrzę na jej piersi. Powiedziała, że po moich narodzinach dostała infekcji prawej brodawki i musiała ją usunąć. W tonie jej głosu nie usłyszałem niczego prowokującego. Była dyplomowaną pielęgniarką wyjaśniającą przypadek medyczny.
W mojej głowie pojawiły się obrazy. Chciałem widzieć więcej.
Całymi godzinami przesiadywałem w wannie, udając zainteresowanie zabawkową łodzią podwodną. Widziałem matkę półnagą, nagą i w samej tylko halce. Widziałem, jak kołyszą się jej piersi. Widziałem, jak zdrowa brodawka sterczy od zimna. Widziałem czerwień pomiędzy jej nogami i widziałem, jak pod wpływem pary rumieni się jej skóra.
Nienawidziłem jej i pożądałem.
A potem ona była martwa.