Rozdział 20

Rozdział

Wszystkie okna w zamku zostaną zasłonięte, a lustra okryte czarnymi trenami. Srebrna zastawa w wielkiej sali zostanie zastąpiona cynową, a każda odbijająca światło powierzchnia zostanie albo zmatowiona, albo zakryta. Służące i pokojówki będą pracować całą noc, aby zdążyć uszyć czarne szaty, suknie i tuniki, które rankiem po pospiesznych przymiarkach założą wszyscy dworzanie.

Cały zamek przygotowuje się do żałoby po śmierci króla, a Merek siedzi w mojej komnacie i mówi o tym, co pragnie zmienić i co wspólnie możemy osiągnąć. Po kilku godzinach błagam go, by pozwolił mi odpocząć.

– Wybacz mi, ukochana, oczywiście powinnaś odpocząć – mówi, ujmując w dłonie moją twarz. – Każ strażnikowi zamknąć za mną drzwi do wieży i nie otwierać ich nikomu poza mną.

– On odszedł – mówię głuchym głosem. – Musiał wracać do domu.

– W takim razie do czasu naszego ślubu to ja będę twoim strażnikiem – Merek całuje mnie w czoło. – Zejdź ze mną na dół i zarygluj drzwi. Przyjdę po ciebie rano.

Robię, co mi każe i staram się powściągnąć dreszcz, kiedy na pożegnanie dotyka mojego policzka swą zimną dłonią. Waham się przez chwilę z ręką na ryglu wiedząc, że jeżeli go zamknę, Lief nie będzie mógł wrócić. Potem przypominam sobie wyraz jego twarzy zanim odszedł i uświadamiam sobie, że nie wróci. Zasuwam rygiel i znużonym, powolnym krokiem wracam do swojej komnaty.

 

Sen nie nadchodzi, spędzam więc noc na wspominaniu każdego słowa Liefa. Nie mogę przestać myśleć o tym, czy mnie teraz nienawidzi. Powiadają, że ludzie, którym amputowano kończynę nadal ją czują, i takiego właśnie widmowego uczucia teraz doświadczam. Głęboko w duszy wiem, że Lief odszedł nie na chwilę, ale na zawsze. Świadomość ta nie daje mi spokoju. Wiem, że zawiodłam i jego, i samą siebie, i nawet fakt, że postąpiłam słusznie nie przynosi mi żadnej pociechy. Do świtu siedzę przy oknie z twarzą przy zasłonie. O wschodzie słońca biorę kąpiel i zakładam żałobną suknię. Czekam, aż Merek przyjdzie po mnie jak obiecał, ale nikt się nie zjawia. Służące nie przynoszą mi śniadania, nikt nie czuwa nad moim bezpieczeństwem ani nie mówi mi, dokąd powinnam się udać. Czekam przy oknie i czekam, obserwując wznoszącą się coraz wyżej tarczę słońca, ale nadal nikt się nie zjawia. Przez chwilę rozważam, czy nie powinnam pozostać w komnacie, by za kilka lat ktoś znalazł przy oknie moje wyschnięte kości.

W końcu jednak ogarnia mnie gniew na samą siebie za to, że się nad sobą użalam. Wybrałam swoją drogę, więc zmuszam się by wstać, wygładzić fałdy czarnej sukni i opuścić wieżę. Po raz pierwszy od mojego przybycia do zamku nie towarzyszy mi eskorta.

 

Moja reputacja mnie wyprzedza i spodziewam się, że dworzanie wykorzystają brak strażników i powitają mnie lękiem i podejrzeniami, a może nawet okrutnymi komentarzami. Zastanawiam się nawet, czy nie powitałabym ich z ulgą, mogąc przestać myśleć o nim, o jego odejściu. Mogłabym skupić się na nowym źródle bólu. Korytarze zamku są jednak puste i wydają mi się równie rozległe, co ocean, o którym opowiadali mi bracia. Unoszę się wśród nich niczym wrak statku, z dala od lądu, od domu i bezpiecznej przystani. Nie trzyma mnie żadna kotwica, nie niesie żaden prąd. Wchodzę do królewskich komnat, zapowiedziana przez strażników. W środku czeka już Merek wraz z królową. A więc jednak zapomniał o swojej obietnicy.

– Przybyła twoja matka – mówi królowa.

– Twylla nie życzy sobie jej widzieć – mówi Merek. – Nie weźmie udziału w obrzędzie Zjadania Grzechów.

Królowa przygląda mi się przez chwilę.

– Obawiam się, że będziesz musiała się zjawić, Twyllo. Taka jest cena wejścia do rodziny królewskiej. Czasami musimy robić rzeczy, które są dla nas bolesne i dla większego dobra zapominać o własnych potrzebach.

Myślę o tym, co z powodu królowej poświęciłam dla większego dobra i moje serce obraca się w kamień.

– Rozumiem, Wasza Wysokość – mówię z kamienną twarzą.

– To dobrze. Musze się przebrać, powinniśmy zacząć jak najwcześniej. Kuchnia przygotowała już ucztę żałobną, po której zajmiemy się znalezieniem tych, którzy odpowiadają za tę tragedię oraz ich egzekucją.

– Domyślasz się, kto mógł to zrobić? – pyta spokojnym tonem Merek, choć wyraz jego oczu jest twardy i bezlitosny.

– Tregellańczyk – odpowiada królowa i moje serce na chwilę przestaje bić. – Któż inny mógłby pragnąć śmierci króla Lormere? Od dłuższego czasu podejrzewam, że Tregellańczycy wcale nie są tak pokojowo nastawieni, jak sami twierdzą, a teraz moje podejrzenia się potwierdziły. Sam mówiłeś, Merek, że ich wiedza z zakresu nauk i medycyny dalece wykracza poza naszą. Teraz wiemy, dlaczego nigdy nie chcieli się nią dzielić. Wszystko wskazuje na to, że zamierzają wykorzystać ją ku zgubie Lormere. To wypowiedzenie wojny, Merek. Nie będziemy tolerowali zamachu na życie rodziny królewskiej. Jeżeli Tregellan chce wojny, to będzie ją miał

Przypominam sobie, jak Lief wyjaśnił mi, że porannica jest zwykłym wymysłem. Wiedział o tym właśnie dlatego, że Tregellańczycy znają się na truciznach. Wszyscy o tym wiedzą, i w świetle tej wiedzy podejrzenia nabierają znamion prawdopodobieństwa.

– Nie stać nas na wojnę, matko – mówi Merek. – Nie mamy też żadnych dowodów, że Tregellan maczał palce w śmierci króla.

– Trucizna sama w sobie stanowi wystarczający dowód – mówi królowa, niemal wypluwając słowa. – Tregellańczycy wiedzą o truciznach wszystko. To w końcu broń tchórzy.

Merek zerka na mnie i marszczy brwi.

– Być może lepiej by było porozmawiać o tym później – mówi. Królowa uśmiecha się posępnie.

– Nie zamierzam mówić o niczym innym, dopóki w Lormere nie zostanie przywrócony porządek – mówi i opuszcza komnatę, podkreślając groźbę złowieszczym szelestem sukni.

Patrzę w ślad za królową, a potem zauważam spojrzenie Mereka.

– Dobrze się spisałaś – mówi. – Niczego się nie domyśla.

– Nawet nie udaje żałoby po królu.

Uśmiech Mereka przechodzi w otwarty śmiech, stłumiony przez grube kotary w oknach.

– Dlaczego miałaby udawać? Jest przekonana, że stoi u progu własnego Złotego Wieku. Obchodzą ją jedynie korona oraz chwała.

– Myślisz, że ludzie uwierzą, że to Tregellańczycy zabili króla?

– Tak sądzę. Czy ty wątpiłabyś w jej słowa, gdybym nie powiedział ci, co podsłuchałem? – jego słowa boleśnie przypominają mi o Liefie. – Lepiej dla nas, by była przekonana, że daliśmy się jej omamić. Niech wierzy, że jej plan się powiedzie. Później pomścimy śmierć mojego ojczyma.

Nadal nie do końca mogę uwierzyć, że królowa zabiła własnego męża i zamierza poślubić swego syna, by nie stracić korony.

– Po wszystkim odeślemy ją daleko stąd – mówi cicho Merek. – U stóp Gór Wschodnich działa zamknięty klasztor dla kobiet, gdzie będzie mogła spędzić resztę swego życia z dala od nas.

Merek wstaje i nalewa sobie wina i czekamy na królową, oboje zamyśleni i milczący. Królowa wraca po chwili w woalce z czarnych koronek, która nie skrywa jednak widocznego w jej oczach błysku. Merek podaje mi ramię i odwraca się do matki dopiero wtedy, gdy odmawiam. Królowa z akceptacją kiwa mi głową i wychodzimy z komnaty.

 

Nie odwiedzałam tej części zamku od czasu obrzędu Zjadania Grzechów starego króla, a wówczas byłam jeszcze dzieckiem. Sala żałobna znajduje się za koszarami, w krypcie niedaleko północnej wieży zamku. Panuje w niej nastrój spokoju i grobowej zadumy, która kłóci się z burzą targających mną emocji. Ból złamanego serca walczy we mnie z lękiem, a poczucie straty z grozą. Żadne z tych uczuć nie ma nic wspólnego ze śmiercią nieszczęsnego króla.

Moja matka czeka przy trumnie, a jej olbrzymia sylwetka emanuje spokojem. Zawsze potrafiła wypełniać swoją obecnością każde pomieszczenie, i to wcale nie tylko ze względu na swoją tuszę. Ma w sobie coś, co nakazuje zwrócić na nią uwagę i nawet w obecności królowej i księcia to właśnie ona kontroluje sytuację. Stoi na szeroko rozstawionych nogach, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, odziana w czarną szatę swej profesji. Zdążyłam już zapomnieć, jak bardzo jest wysoka. Przyglądam się jej twarzy, próbując odnaleźć w niej ślad rodzinnego podobieństwa. Niczego takiego nie zauważam. Matka wpatruje się w trumnę i nie podnosi na mnie wzroku, gdy wchodzę do sali razem z Merekiem i królową. Wieko trumny ozdobione jest królewskim herbem i zastawione niewielką liczbą dań. Jest ich znacznie mniej niż na uczcie pogrzebowej starego króla i Alianor. Matce się to nie spodoba.

Zajmujemy przygotowane miejsca i obrzęd Zajadania rozpoczyna się. Matka jak zwykle działa niespiesznie i metodycznie. Trzy kęsy chleba i łyk piwa, potem kęs szynki i znowu piwo. Jako Zjadaczka Grzechów jest niezłomna jak koń pociągowy ciągnący pług przez pole. Fałdy tłuszczu na jej ramieniu trzęsą się, gdy sięga po jabłko. Wgryza się w nie z trzaskiem, który w ciszy krypty brzmi wręcz ogłuszająco, ale wydaje się nie zwracać na to uwagi. Nieustannie planuje kolejność Zjadania, taksując wzrokiem przygotowane potrawy.

Zawsze zaczyna od najmniejszych grzechów, jak pospolite kłamstwa, oszustwa czy gniewne słowa, by z czasem przejść do najcięższych i najbardziej obfitych. W dzieciństwie podczas szczególnie ekstrawaganckich uczt pogrzebowych zdarzało mi się martwić, że jej żołądek zapełni się, zanim dotrze do najpoważniejszych grzechów, ale nie zdarzyło się to ani razu. Często miałam wrażenie, że smak drobnych grzechów zaostrza jej tylko apetyt na najcięższe. Król nie popełnił w życiu niczego strasznego i jego grzechy są pospolite. Moja matka zdecydowanie woli grzeszników o bardziej różnorodnych życiorysach

Przyglądając się jej pracy, czuję, jak ogarnia mnie spokój, jak mimo upływu lat znajomy obrzęd Zjadania przynosi mi ukojenie. Jest czymś, co nie może się zmienić i zawsze pozostanie taki sam. Siedząca po mojej prawej ręce królowa wierci się i niespokojnie wykręca ruchliwymi jak węgorze palcami. Moja matka z kolei wydaje się poruszać coraz wolniej i nagle uderza mnie myśl, że tak właśnie jest. Królowa chce przyspieszyć obrzęd i oznajmia to mową ciała, a moja matka celowo go opóźnia. Nie zamierza pozwolić, by królowa kontrolowała Zjadanie. Śmierć jest dziedziną mojej matki i obrzęd ma postępować wedle jej tempa. Ze zdumieniem po raz pierwszy zdaję sobie sprawę z władzy, jaką posiada moja matka, a która pozwala jej sprawić, by pod dachem królowej czas płynął tempem narzuconym tylko przez nią, mistrzynię ceremonii. Jedyne prawa, jakim jest posłuszna, są prawa Zjadania. Choćby wokół rozgrywały się epokowe wydarzenia i szalały ukryte bitwy, moja matka zwycięży, póki stosownie wypełni swoją rolę. A rola mojej matki jest jej życiem. W otchłani rozpaczy dostrzegam maleńki okruch nadziei. Czy mi się to podoba czy też nie, jestem córką mojej matki. A skoro moja matka potrafi zwycięsko wyjść z konfrontacji z królową, być może mnie uda się to samo. Wyciągnę naukę z jej zachowania i postaram się ją naśladować. Bez względu na koszty pozostanę wierna mojej roli i dzięki temu nigdy nie poniosę porażki.

Merek przygląda mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a potem wraca do obserwowania mojej matki przy pracy. Czas w niewielkim stopniu zmienił jej wygląd, wplatając w jej włosy zaledwie kilka nitek siwizny i ryjąc zmarszczki wokół oczu, które stają się wyraźniejsze, kiedy mruży oczy i zaglądając do kufla sprawdza, ile zostało w nim jeszcze piwa.

Zastanawiam się, jak wygląda teraz moja siostra i nagle zauważam jej nieobecność. Jako córka Zjadaczki Grzechów powinna być tutaj z matką i przyuczać się do swej przyszłej roli, obserwując obrzęd. Spoglądam na Mereka, ale ten nie odrywa oczu od trumny ojczyma.

Pomimo celowej powolności mojej matki obrzęd Zjadania dobiega końca w ciągu godziny. Zaraz po jego zakończeniu królowa wstaje i wychodzi, nie odzywając się choćby słowem.

Moja matka i wypowiada słowa kończące obrzęd.

– Odpoczywaj w pokoju, panie. Nie wracaj do nas drogami, nie wracaj łąkami. Za twój spokój zastawiam własną duszę.

Sakramentalne słowa jak zwykle wywołują u mnie dreszcz, a Merek wyjmuje z sakiewki srebrną monetę i wręcza ją mojej matce, która chowa zapłatę w fałdach sukni. Potem kłania się księciu i odwraca się, by odejść.

– Nie przywitasz się z córką? – Jego słowa zaskakują mnie i odbijają się bolesnym echem wśród ścian krypty.

Matka zatrzymuje się i powoli lustruje mnie wzrokiem.

– Ona nie jest moją córką, Najjaśniejszy Panie. Wasza matka zadecydowała o tym w dniu, kiedy ją zabrała. Jak to ją teraz nazywają...? Daunen Wcielona? – Na jej wargach pojawia się cień lekceważącego uśmiechu.

– Gdzie jest Maryl? – Pytanie samo wyrywa mi się z ust.

Matka przygląda mi się takim wzrokiem, jakby potrafiła dostrzec wszystkie moje grzechy i ślady rąk Liefa na moim ciele.

– Umarła. Zachorowała i zabrała ją gorączka – mówi bez śladu smutku w głosie.

– Kiedy to się stało?

– Dwa żniwa temu – odpowiada i zwraca się do Mereka. – Czy to wszystko? Najjaśniejszy Panie?

Wiem, że nie tylko ja usłyszałam w jej głosie wzgardę, bo Merek mocno ściska moją dłoń.

– Możesz odejść.

Dwa żniwa temu. Maryl nie żyje od dwóch lat i nikt mi o tym nie powiedział.

Kiedy tylko moja matka opuszcza kryptę, odwracam się do Mereka.

– Wiedziałeś o tym? – pytam.

– Oczywiście, że nie – odpowiada. – Byłem wtedy w podróży, Twyllo, przecież wiesz.

– Ale twoja matka musiała wiedzieć, prawda? – syczę przez zęby.

Merek powoli kiwa głową.

– Owszem, musiała. Proszę cię, Twyllo – mówi, widząc, że otwieram usta. – Nie dziś. Straciłem jedynego ojca, jakiego znałem i nie możemy sobie pozwolić na to, by ją rozzłościć. Jesteśmy już tak blisko celu, moja kochana. Będziemy mieli dość czasu, by ukarać ją za wszystkie jej grzechy. – Niepewnie ściska moją dłoń, po czym wychodzi.

Patrzę w ślad za nim, nie mogąc wykrztusić słowa. Nie rozumiem, jak może być tak bezduszny i lekceważyć fakt, że straciłam siostrę? Szczególnie teraz, kiedy sam stracił ojczyma? Próbuję przywołać w pamięci twarz Maryl i uświadamiam sobie, że nie potrafię, że i jej wspomnienie straciłam na zawsze. Jak niewolnica znosiłam wszystko, co mi nakazano, wierząc, że robię to dla dobra siostry, a ona od dwóch lat nie potrzebowała mojego poświęcenia. Nikt mi nie powiedział. Nikt nawet nie pomyślał, że chciałabym wiedzieć o jej śmierci.

I co w tym dziwnego? Czy choćby raz dałam komukolwiek do zrozumienia, że los Maryl mnie interesuje?

Nigdy tak naprawdę nie próbowałam o nią walczyć. Mogłam domagać się prawa do odwiedzin, mogłam prosić o nie Mereka i króla. Nie próbowałam dowiadywać się o jej los, nie próbowałam zdobyć wieści na jej temat ani groźbami, ani przekupstwem. Wykorzystałam swoją reputację na dworze, by zapewnić sobie dodatkowe porcje ciastek, ale nie po to, by dowiedzieć się choćby o zdrowie młodszej siostry. Nigdy nie próbowałam się z nią skontaktować. Użalałam się nad swoim losem i tęskniłam za Maryl, ale nie zrobiłam kompletnie nic, żeby jeszcze raz ją zobaczyć.

Tak bardzo chciałam opuścić dom matki i umknąć od przeznaczonej mi roli zjadaczki grzechów, że pozostawiłam to brzemię mojej siedmioletniej siostrze, a sama zamieszkałam w królewskim zamku. Skazałam ją na życie, którego sama nienawidziłam i powtarzałam sobie w duchu, że to nic złego, bo dzięki mnie moja rodzina regularnie otrzymuje od królowej pieniądze. Oszukiwałam samą siebie, udając, że robię to dla dobra Maryl i opłakiwałam naszą rozłąkę, litując się nad własną niedolą. Nawet dziś przypomniałam sobie o niej dopiero w ostatniej chwili.

Poświęciłam własną siostrę w zamian za szansę zostania księżniczką. Byłam chciwa i samolubna, i ukrywałam to za maską pobożnej powinności oraz wyznaczonej mi roli.

O tak, naprawdę jestem córką mojej matki i córką królowej. Nigdy wcześniej tak wyraźnie nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Po raz pierwszy uderza mnie myśl, że zasłużyłam na to, by zostać żoną Mereka. Zasługuję na to, by zostać w zamku na zawsze. Teraz rozumiem, jakie jest moje przeznaczenie. Nadeszła pora, bym przestała marzyć o rzeczach, których mieć nie mogę i skupiła się na swojej powinności. Wyjdę za Mereka i zostanę królową. Nie zasługuję na nic innego.

 

Trumna z ciałem króla płonie na stosie. Merek pije wino, a królowa robi niekończące się notatki w oprawnej w skórę księdze. Wpatruję się w nią i z trudem powstrzymuję chęć uderzenia jej i wykrzyczenia w twarz całej mojej nienawiści. Musiała świetnie się bawić, widząc, jak snuję się po zamku z melancholijną miną i niewinnym spojrzeniem, jak ginę wśród cieni niczym zjawa i chowam się za spódnicami Bóstw, tęskniąc za czymś, co nie istnieje. Wiedziała, że jestem tchórzem i pielęgnowała we mnie tę cechę. Za to nienawidzę jej najbardziej.

Dlatego właśnie wyobrażam sobie wyraz jej twarzy, kiedy Merek będzie zakładał mi na głowę koronę, jej koronę. Moja siostra nie żyje, a Lief odszedł. Zabrała mi wszystko, a teraz ja to samo zrobię jej. Odbiorę jej to, co ceni najbardziej i dowie się, co to znaczy cierpieć.

Kiedy bicie w dzwony oznajmia, że stos pogrzebowy się wypalił, królowa wzrusza ramionami, jakby uwalniała się spod ciężaru płaszcza i nalewa sobie wina. Bez pośpiechu opróżnia puchar, po czym wstaje.

– Muszę wysłać kilka listów – mówi do Mereka. – Będziesz musiał przystawić na nich pieczęć obok mojej. Rozkazałam aresztować wszystkich Tregellan w królestwie.

Z wrażenia prawie tracę równowagę, a Merek podnosi wzrok znad pucharu. Lief... Nie, Lief odszedł zeszłej nocy. Musi być już za granicą królestwa i poza zasięgiem królowej.

– Zamierzam znaleźć mordercę i pomścić króla – ciągnie królowa, nie zauważając mojego przerażenia lub tylko je ignorując. – Obawiam się, Twyllo, że w najbliższej przyszłości będziesz miała wiele pracy.

Dopiero po chwili dociera do mnie, że mówi o obowiązkach Daunen. Merek nie powiedział jej, że wiem, iż porannica jest fikcją. Królowa chce, bym dotknęła zatrutych, niewinnych ludzi.

– Z radością ukarzę osobę, która zabiła króla – mówię zimno. – Sprawi mi to ogromną przyjemność.

Królowa kiwa głową, przyglądając mi się dziwnym wzrokiem.

– Przykro mi, że dopiero po śmierci mego męża zrozumiałaś, jak bardzo jesteś tu ceniona – mówi i nie jestem pewna, czy naprawdę usłyszałam w jej głosie groźbę, czy też tylko popadam w paranoję. – A teraz wybaczcie mi oboje, mam wiele do zrobienia. – Wstaje i rusza do wyjścia, ale zatrzymuje się pod drzwiami. – Twyllo, twój strażnik jest Tregellaninem, prawda? Gdzie jest teraz?

– Musiał wracać do rodzinnego domu – odpowiada za mnie Merek. – Sam zapewnię Twylli bezpieczeństwo. Nie powierzyłbym nikomu opieki nad nią, skoro więzień jest na wolności.

– Odszedł? Dziwne – mówi królowa. – Dziwne, że jedyny Tregellanin w zamku odszedł zaraz po śmierci króla. – Opuszcza komnatę, nie poświęcając mi choćby jednego spojrzenia i muszę zacisnąć zęby, żeby nie zacząć krzyczeć. Po raz kolejny dziękuję w duchu wszelkim istniejącym i nieistniejącym Bóstwom za to, że Lief jest już daleko stąd.

– Jestem ci wdzięczny – mówi Merek, przyglądając mi się z przechyloną głową.

– Za co?

– Za to, że zrobiłaś to, o co prosiłem. Wiem, ile musiało cię to kosztować.

– Sam powiedziałeś, że teraz nie pora...

– Ale po dzisiejszym wieczorze będziemy mieli przed sobą całe życie – uśmiecha się Merek.

Choć nic dzisiaj nie jadłam, nagle robi mi się niedobrze.

– Chyba pójdę trochę odpocząć – mówię. – Wczorajsza noc była długa, a chcę przygotować się na wieczór.

– Rzeczywiście powinnaś odpocząć. Odprowadzę cię do komnaty. Myślę, że najlepiej będzie, jeżeli tam zostaniesz, z dala od mojej matki. Posłałem już po znajomego kapłana z Hagi, mam się z nim spotkać przy Bramie Wodnej dziś wieczorem. Zawiadomię cię o wszystkim. Już niedługo, Twyllo.

Merek bierze mnie za rękę i prowadzi do zachodniej wieży, przyjmując po drodze kondolencje z ust nielicznych dworzan. Sam prawie się nie odzywa i tylko delikatnie ściska moje palce.

Wchodzi do komnaty w ślad za mną i zagląda pod łóżko oraz za zasłony, jakby spodziewał się, że może się tam czaić królowa z nożem w zębach.

– Zarygluj drzwi – przypomina mi Merek. Zasuwam rygiel, ale kiedy tylko odgłos jego kroków cichnie w oddali, podnoszę go z powrotem. Będę gotowa, jeżeli królowa zechce mnie zaatakować. Po drodze zaglądam jeszcze do komnaty Dorina i Liefa. Na skrzyni obok pryczy Dorina nadal stoją jego rzeczy: mały żołnierzyk z cyny oraz nóż.

Nóż zabieram ze sobą.

Tak, niech królowa po mnie przyjdzie. Mam z nią rachunki do wyrównania. Za Maryl. I za mnie.

 

Wchodzę do swojej komnaty i na moich ustach zaciska się czyjaś dłoń. Brawura natychmiast mnie opuszcza, a napastnik wciąga mnie do środka i zatrzaskuje drzwi. Na oślep wymachuję nożem, krzycząc głucho w jego dławiącą dłoń. Potem puszcza mnie, a kiedy się odwracam, widzę przed sobą mojego strażnika. Przygląda mi się rozpalonym wzrokiem, zagryzając wargę. Upuszczam nóż na ziemię i wszelkie szlachetne myśli o tym, by dumnie wyjść na spotkanie przeznaczenia natychmiast mnie opuszczają.

Patrzymy na siebie, ostrożnie próbując odczytać swe intencje.

A potem wpadamy na siebie, nie wiedząc i nie dbając o to, kto wykonał pierwszy ruch, świadomi jedynie palącego nas pożądania i tego, że nasze ciała pasują do siebie tak naturalnie.

Gdzieś daleko dusza króla odchodzi tam, gdzie trafiają wszystkie dusze. Do Wiecznego Królestwa albo całkiem donikąd.