Rozdział 3

Rozdział

Otwieram usta ze zdziwienia. Nie mogę uwierzyć, że tak bardzo wyrósł, że wygląda jak prawdziwy książę i w niczym nie przypomina już tego niezdarnego, ponurego chłopaka, którego widywałam niegdyś w drodze do świątyni. Urosły mu ramiona, a kiedy kłania się przed matką, jego ciemne loki muskają kołnierz tuniki. Ze zdumieniem zauważam, że mój narzeczony stał się naprawdę przystojny, choć okrutny wyraz jego rysów i uważne spojrzenie brązowych oczu tak bardzo przywodzą na myśl królową.

Zalewa mnie fala gniewu. Nikt mnie nie uprzedził o jego powrocie. Na samym początku, kiedy królowa sprowadziła mnie do zamku, powiedziała mi, że Naeht ukazała jej się we śnie i oddała jej mnie, wcielenie własnej córki, bym w zastępstwie zmarłej księżniczki została żoną królewskiego potomka. Jedynie małżeństwo z księciem z woli samej Naeht mogło zakończyć moją rolę jako Daunen Wcielonej. Utraciłabym wówczas czystość i nie mogłabym już uosabiać córki Bóstw, ale pewnego dnia zasiadłabym na tronie jako królowa Lormere.

Dworzanie jak jeden mąż kłaniają się najpierw królowi, a potem księciu Merekowi. Ostatnie dwa żniwa spędził w podróży po kantonach królestwa i spędzał czas z pomniejszymi możnowładcami, ucząc się historii Lormere i trudnej sztuki władania, a także zawierając przyjaźnie i przymierza. Wiem, że na jakiś czas zatrzymał się w Tregellanie jako gość honorowy i raz podsłuchałam rozmowę służących, wedle której książę miał bawić w Tallith. Nikt jednak nie mówił mi otwarcie, gdzie przebywał ani kiedy wróci, a ja byłam zbyt dumna, by o to pytać.

Książę Merek zajmuje miejsce naprzeciw mnie i czekam z bijącym sercem, by w jakiś sposób zauważył moją obecność. Kiedy zauważam, że mnie ignoruje, węzeł mojego żołądka zaciska się i spuszczam wzrok. Czuję się zraniona, ale nie zaskoczona. Cztery żniwa temu, podczas uroczystej ceremonii, książę położył dłoń na mojej dłoni i na znak narzeczeństwa przepasano nas czerwoną wstęgą. Później już nikt mnie nie dotykał. Miałam nadzieję, że będziemy mogli spędzić razem czas i zostać przyjaciółmi przed ślubem, ale tak się nie stało. Książę nie zamienił ze mną wówczas ani słowa, a po wyjeździe nie wysłał nawet listu, by zapytać, jak się miewam. Nie mogę jednak mieć do niego pretensji. Natura mojej roli przyprawia mnie czasem o mdłości, domyślam się więc, że również dla księcia musi wydawać się odrażająca. Trudno sobie wyobrazić, by pragnął zaprowadzić do łożnicy żonę, przed której śmiercionośnym dotykiem chroniła go jedynie wola Bóstw.

– Czy polowanie się udało? – pyta królowa, zajmując wraz z królem miejsca u szczytu stołu. Siadam po jej prawej stronie, książę zaś po lewej stronie króla, naprzeciw mnie. Pozostali dworzanie zajmują miejsca uzależnione od ich majętności oraz królewskich łask.

– Istotnie – odpowiada król. – Nielichą pogoń zafundowała nam bestia. Diabelnie wielki jeleń, poroże dwa razy bardziej rozłożyste niż Merek liczy wzrostu – mówi, wskazując głową pasierba. – W końcu jednak udało się go powalić, no i psy miały używanie. – Kiedy to mówi daje się słyszeć ostry trzask od strony, gdzie ucztują psy. Wzdrygam się z odrazy.

– Bardzo mnie to cieszy – królowa odwraca się do syna i wyraz jej twarzy łagodnieje. – Jak ci się polowało, Merek?

– Doskonale, matko – mówi książę, ale w jego przyjemnym dla ucha, głębokim głosie nie ma ani odrobiny ciepła. Obserwuję go ukradkiem, zauważając każdy szczegół: skrzywienie ust, kiedy zwraca się do matki, ułożenie sylwetki na krześle. – Całkiem przyjemna rozrywka, którą rad bym powtórzył. W Tregellanie brałem niekiedy udział w polowaniach na dziki. Nie mają tam królewskiego dworu, ale pielęgnują dworskie rozrywki.

– Dziwi mnie, że znajdują na to czas – odpowiada sucho królowa. – Byłam przekonana, że podjęcie jakiejkolwiek decyzji zajmuje im dobry miesiąc.

Merek unosi brwi.

– To prawda. Sądzę jednak, że taka jest cena demokracji. Każdy głos zasługuje na wysłuchanie. Ich system rządzenia mógłby działać sprawniej, ale trudno odmówić mu skuteczności. W każdym razie w tamtejszych warunkach.

– W tamtejszych warunkach – powtarza królowa tonem kończącym dyskusję. Merek wlepia wzrok w talerz i znów przypomina niezdarnego chłopca, któremu przyrzekłam swą rękę. – Budowa Sali Luster wkrótce zostanie ukończona – ciągnie kojącym tonem królowa, której wyraźnie umknęła irytacja syna. – Jej projekt oparto na oryginalnym budynku z Tallith. Nie brakuje nam tu rozrywek.

– Widziałem w Tregellanie pozostałości oryginalnego budynku. Musiał w swoim czasie robić nieliche wrażenie.

– Przekonasz się, że nasz okaże się wspanialszy. Osobiście wprowadziłam kilka zmian do projektu. Nie chcieliśmy budować jakiegoś zabytku.

– To jednak nie to samo, co turnieje i polowania – mówi Merek.

– Rzeczywiście, to rozrywka bardziej cywilizowana – odpowiada królowa głosem słodkim jak miód. – Nie jesteśmy dzikusami jak Tregellanie i potrafimy czerpać przyjemność z subtelności. – Merek nie odpowiada i królowa zwraca się z kolei do dworzan. – Mój syn jest prawdziwym obieżyświatem. Mam nadzieję, że Lormere go nie znudzi. – Uśmiecha się do syna i próbuje wziąć go za rękę, ale książę odsuwa się i ostrzegawczo unosi brwi. Potem wbija nóż w pieczoną pierś bażanta i nie spuszczając oka z matki, unosi mięso do ust. Królowa odwraca wzrok, a ja idę za jej przykładem, udając, że nie zauważyłam drobnego buntu księcia. Wewnętrznie jednak cieszę się, że nie uszedł on mojej uwadze.

Królowa przenosi uwagę na dworzan i wszyscy natychmiast przejawiamy wzmożone zainteresowanie zawartością talerzy. Po chwili wydobywa zza dekoltu sukni niewielki, metalowy krążek i zaczyna się nim bawić. Merek odkłada nóż i przygląda się błyskotce.

– Kazałaś zrobić z mojej monety naszyjnik – zauważa cicho, wskazując medalion.

– Nie mogłam przecież dodać jej do skarbca – odpowiada królowa, zbliżając ozdobę do jego oczu. Merek marszczy brwi.

– Co się stało z awersem? Z flecistą i gwiazdami? – pyta, przyglądając się medalionowi zwężonymi oczyma. – Kazałaś go zeszlifować?

– Naturalnie. Dlaczego miałabym nosić na szyi starą monetę z wizerunkiem tallithiańskiego muzykanta? Teraz wygląda znacznie lepiej. Nieskazitelny dysk przypomina księżyc Naeht, a złota obwódka to słońce Daega. Zrobiłam z monety prawdziwie lormerańską ozdobę.

Merek kręci głową.

– To była prawdopodobnie ostatnia na świecie tallithiańska moneta z alchemicznego złota. Miała ponad pięćset żniw i stanowiła bezcenny kawałek historii.

– Ale nie naszej, Merek. Mnie interesuje wyłącznie lormerańska historia. Poza tym nie odgadlibyśmy przecież z bezużytecznej, wycofanej z obiegu monety sekretów alchemii.

Królowa chowa ozdobę, a z odległego krańca stołu odzywa się lord Bennel.

– Odnalazłeś Śpiącego Księcia, Wasza Miłość?

Kilku dworzan wybucha śmiechem, a ja próbuję sobie przypomnieć, kim był Śpiący Książę. Jak przez mgłę pamiętam legendę o księciu pogrążonym w zaklętym śnie. Zauważam, że wokół stołu zapadła niebezpieczna cisza. Merek siedzi z komicznie otwartymi ustami, ale królowa... Królowa wlepia w lorda Bennela spojrzenie pełne wściekłej furii. Atmosfera wokół niej aż gęstnieje od złej aury, jakby Bennel w jakiś sposób śmiertelnie obraził Mereka wzmianką o starej bajce dla dzieci. Pobladli i milczący dworzanie siedzą w bezruchu, czekając, aż coś rozproszy napięcie. Nawet król wygląda na zaniepokojonego.

– Proszę Wasze Wysokości o wybaczenie – mówi pospiesznie lord Bennel. – Nie chciałem przerywać rozmowy.

Królowa nie odpowiada i czuję gniew bijący od jej nieruchomej, gotowej do ataku postaci. Po chwili opiera się o oparcie krzesła i napięcie częściowo się rozluźnia. Dworzanie unoszą do ust kielichy i znów rozlega się odgłos drapania sztućcami talerzy, a służący zaczynają krzątać się wokół stołu. Królowa odsuwa talerz i zauważam kątem oka, że jej ruchy są sztywne i wystudiowane, a w jej oczach nadal czai się niebezpieczeństwo burzy z piorunami.

– Pora, byś nam zaśpiewała, Twyllo – mówi.

Wstaję niezwłocznie w asyście gwardzistów i tłumię w sobie instynktowną chęć ucieczki przed gniewem królowej. Zamiast tego przechodzę na drugi kraniec stołu, by królewska para mogła dobrze mnie widzieć.

– Otrzymałaś wielki dar, mała Twyllo – powiedziała mi królowa po pierwszym Zwierzeniu. – Wybrano cię, byś reprezentowała na tym świecie Daunen, i dzisiejszego dnia oddaliśmy jej twe życie. Lormere długo czekało na twoje ponowne przybycie. Od teraz jesteś namaszczonym świętością, tak jak i ja. To twoje przeznaczenie. W oczach Bóstw jesteś moją córką.

 

Śpiewam Caraca i Cedny i pozwalam, by mój głos szybował pod płachtą namiotu, przypominając wszystkim czas wojny, sprawiedliwego rozlewu krwi i chwały. W pewnym momencie dobiega mnie sykliwy szept i zauważam, że to lord Bennel mówi coś cicho do lady Lorelle, która siedzi sztywno wyprostowana i blada, rozpaczliwie starając się ignorować jego szept. Jej maż lord Lammos odchyla się na krześle najdalej, jak to możliwe. Odrywam od nich spojrzenie i staram się nie zwracać uwagi na lorda Bennela, choć i czuję, jak zalewa mnie pot. Docieram do refrenu i śpiewam głośniej, starając się zagłuszyć szept i odchylam głowę, by świetlne refleksy w moich włosach odwróciły uwagę.

Lord Bennel nachyla się bliżej do sąsiadki u stołu i mamrocze pod nosem. Widzę, jak lady Lorelle energicznie kreci głową i wskazuje mnie gestem. Policzki lorda Bennela są czerwone, a wzrok rozmazany i zdaję sobie sprawę, że jest zbyt pijany, by zachować ostrożność. Cóż innego mogłoby wytłumaczyć fakt, że ośmielił się przerwać rozmowę królowej z księciem? Znów podnoszę głos, rozrzucam ramiona i zwracam twarz ku niebu, rozpaczliwie usiłując skupić na sobie uwagę całego dworu.

Ucisza nas trzask tłuczonego szkła i pieśń zamiera mi na ustach. U szczytu stołu królowa trzyma w dłoni nóżkę pucharu, którego czaszę roztrzaskała przed chwilą na krytym złotogłowiem blacie.

– Czyżby pieśń Twylli cię nudziła, lordzie Bennel?

Wzrok wszystkich zwraca się ku lordowi, a ja czuję przyspieszone bicie serca i nagłe mdłości.

– Pytałam, czy śpiew Daunen Wcielonej cię znudził?

– W-wybacz, Wasza Wysokość – bełkocze lord Bennel, a jego tłusty kark pokrywają czerwone plamy. – Mówiłem właśnie lady Lorelle, jakie mamy szczęście, że przyszło nam żyć w tak szczęśliwych czasach, kiedy to Daunen Wcielona znów jest wśród nas i... To miał być komplement... – lord wskazuje mnie ręką, przewracając przy tym puchar i rozlewając na obrus czerwone wino.

– Dziwny komplement. Zapewne komplementem o wiele stosowniejszym byłoby wysłuchanie pieśni i docenienie głosu śpiewaczki, co zresztą wyraźnie rozumieją wszyscy poza tobą. Lorelle udało się nie zagłuszać śpiewu.

Widzę, jak lady Lorelle zaciska dłonie w fałdach sukni tak mocno, że bieleją jej kostki palców, a potem orientuję się, że sama robię to samo, plamiąc potem jedwab sukni.

– To prawda, Wasza Wysokość – odpowiada lord Bennel.

– Być może więc to, co nazywasz komplementem było źle obliczone w czasie?

– Tak, Wasza Wysokość.

– Być może lepiej by było, byś opuścił nasze towarzystwo, byśmy mogli cieszyć się darami Bóstw bez ciebie?

– Helewys... – odzywa się król, ale królowa natychmiast ucisza go szorstkim ruchem ręki. Król wlepia w nią ostre spojrzenie i zaciska szczęki, ale nie mówi nic więcej. Zamiast tego odwraca się i patrzy na drzewa.

– W-wasza Wysokość...? – nie rozumie lord Bennel.

– Odejdź. Zagłuszyłeś gadaniną pieśń Daunen Wcielonej i przerwałeś moją prywatną rozmowę z synem niedorzecznym pytaniem. Nie próbuj pokazywać się w moim otoczeniu dopóki nie nabierzesz manier. – Królowa upuszcza resztki pucharu na ziemię i gestem nakazuje przynieść sobie nowy.

Napięcie częściowo mnie opuszcza. Przez jedną, straszną chwilę myślałam, że królowa uzna zachowanie lorda Bennela za zdradę i zażąda, bym go dotknęła. Podnoszę wzrok w oczekiwaniu znaku nakazującego mi kontynuowanie pieśni i widzę, jak lord Bennel przyzywa pazia, by ten przyprowadził jego konia.

– Nie, lordzie Bennel. Pójdziesz piechotą. Da ci to czas na przemyślenie własnej ignorancji.

Czuję, jak serce łomocze mi w piersi. Na oczach całego dworu lord Bennel wstaje sztywno, a potem niezdarnie zdejmuje pantofle i zakłada buty do jazdy konnej. Jeden z nich nie daje się łatwo naciągnąć i policzki lorda powleka barwa purpury.

– Śpiewaj dalej, Twyllo – mówi królowa.

– Wśród Zachodniego Lasu stanęła piękna Cedany, okrzyk wznosząc... – Przerywam śpiew, widząc, jak królowa przyzywa mistrza psów.

– Śpiewaj dalej – powtarza gniewnie i staram się śpiewać, ale głos mi drży i widzę, że moja publiczność oddałaby wszystko, by znaleźć się teraz gdzie indziej.

– Wśród Zachodniego Lasu stanęła piękna Cedany, okrzyk wznosząc: Za Lormere! Niech zginą poganie!... – Staram się nie patrzeć, gdy Mistrz Psów odciąga dwie mniejsze bestie od resztek posiłku i prowadzi je ku krzesłu zajmowanemu przed chwilą przez lorda Bennela. Lorelle truchleje ze strachu, a szorstka sierść psów ociera się o jedwab jej sukni. Bestie zapamiętują woń ofiary i rzucają się w pościg. Cały świat wydaje się wstrzymywać oddech.

– Do boju ruszył Carac z mieczem krwi złaknionym i runął w gruzy Tregellan, jak przepowiedziała...

Mija zaledwie chwila i rozlega się wrzask. I ujadanie.

– Zacznij od początku, Twyllo. – Uśmiecha się królowa. – Zagłuszyły cię odgłosy lasu. Tylko tym razem mniej teatralnie, proszę. Jesteś w końcu Daunen Wcieloną, a nie wiejską śpiewaczką.

Zabijam tylko zdrajców, a lord Bennel nim nie był. Zginął jednak za to, że mnie obraził i równie dobrze mogłabym zgładzić go własnoręcznie. Jedno spojrzenie na twarze dworzan zdradza mi, że są tego samego zdania.

 

Na koniec występu dworzanie nagradzają mnie boleśnie entuzjastycznym aplauzem. Nikt nie chce, by królowa podejrzewała go o brak zaangażowania. Znowu ogarniają mnie mdłości.

– Możesz usiąść, Twyllo – zezwala uprzejmie królowa. Kłaniam się i wtedy zauważam księcia.

Patrzy z przechyloną głową, jakby widział mnie po raz pierwszy. Jego nieodgadniona dotąd twarz nabrała emocji. Czuję, jak miękną mi kolana, jakby palący wzrok księcia wysysał ze mnie siły. Jeszcze przed chwilą pragnęłam jego uwagi, a teraz jego spojrzenie mnie paraliżuje.

Z coraz bardziej czerwieniejącymi policzkami wracam na miejsce i czuję, jak książę śledzi wzrokiem każdy mój krok. Nikt inny nie odważyłby się tak uporczywie na mnie patrzeć, by królowa nie wzięła przypadkiem spojrzenia za obrazę jej osoby. Książę nie musi się jednak obawiać utraty życia. Dobrze wie, że jest jedyną osobą na świecie, której królowa nie poświęciłaby w imię własnych celów.

Służący podają na deser różany pudding, ale nie jestem w stanie przełknąć nawet odrobiny. Zakrywam tylko słodką masą krwistoczerwone płatki. Atmosfera sposępniała i uczta zaczyna przypominać obrzęd Zjadania Grzechów, podczas którego wszyscy musimy zjeść grzechy Bennela w nadziei, że uda nam się w ten sposób ugłaskać królową.

Książę nadal patrzy na mnie kiedy odkładam łyżeczkę. Mam wrażenie, że od chwili, gdy usłyszał mój śpiew, ani razu nie spuścił ze mnie oka. Co gorsza, królowa dostrzega jego spojrzenie i patrzy na syna ponuro, z zaciśniętymi ustami, nieustannie bawiąc się medalionem. Słońce znika za chmurą i soczysta zieleń lasu ustępuje miejsca szarości. Królowa wstaje z miejsca i wszyscy natychmiast wstajemy razem z nią.

– Przygotować konie – rozkazuje. – Wracamy.

Zmieniamy pantofle na buty do konnej jazdy, a szybkość, z jaką służący przyprowadzają wierzchowce, każe się domyślać, że przewidywali pospieszny odjazd. W milczeniu dosiadamy koni i ruszamy w drogę powrotną do zamku. Jestem wdzięczna losowi, że jadę w szyku za królewską para i nie muszę się martwić o to, że ktoś zwróci na mnie uwagę. Wplatam palce w końską grzywę, starając się jak najdłużej cieszyć dotykiem żywej istoty.

Królowa, wraz z całą świtą, jedzie szybko, choć nie mam pojęcia, jak udaje jej się wytrzymać podobne tempo w damskim siodle. Cieszę się jednak, że nie wymaga, bym za nią nadążała. Kiedy docieram na dziedziniec i zatrzymuję klacz pośród spoconych koni, królowa żwawym krokiem wchodzi już po schodach do zamku, a jej mąż i syn zeskakują z siodeł, by podążyć za nią.

Tuż przed przekroczeniem progu książę odwraca się i patrzy na mnie, a jego spojrzenie odbiera mi władzę w nogach. Patrzymy na siebie przez trzy boleśnie silne uderzenia serca, a potem książę wchodzi do zamku i zostawia mnie na zewnątrz, rozdygotaną i drżącą.

Dorin podchodzi do mnie w asyście nieznajomego mężczyzny. Biorę się w garść i czuję, jak paznokcie żłobią głębokie półksiężyce w skórze zaciśniętych w pięści dłoni.

– Witaj, pani – kłania się Dorin. – Pozwól, że przedstawię ci Liefa, który od dziś należał będzie do twych osobistych strażników.

– Witaj, Lief – mówię, poświęcając strażnikowi szybkie spojrzenie.

– Pani. – Jego głos jest niski i melodyjny. Pobrzmiewa w nim obcy akcent, lekko wznosząca intonacja na końcu słów, która przykuwa moją uwagę i zmusza, bym przyjrzała mu się bliżej. Oczy Liefa mają barwę zieleni i są ciemniejsze od moich, a jasnobrązowe włosy nosi związane wstążką na karku, wbrew panującej modzie. Gdyby je rozpuścił sięgałyby zapewne ramion. Wygląda na niewiele starszego ode mnie. Odczuwam nagłą chęć, by kazać mu odejść póki jeszcze ma szansę. Zamiast tego kiwam tylko głową i odwracam głowę.

Podążam za wzrokiem Dorina, który patrzy, jak paziowie przyprowadzają konia lorda Bennela. Stary strażnik odwraca sie do mnie z zaciśniętymi wargami.

– Do świątyni, pani? – pyta, odganiając krążącą nas naszymi głowami pszczołę.

– Tak. Czy możemy chwilę porozmawiać? Sami?

– Zaczekaj tam – nakazuje Dorin nowemu strażnikowi, który kłania się, a następnie obdarza mnie szerokim uśmiechem, łobuzersko ukazując między zębami koniuszek języka. Jego uśmiech jest zarazem rozbrajający i zaraźliwy i orientuję sie, że sama również się uśmiecham. Potem Dorin znacząco chrząka i Lief odchodzi.

Upewniam się, że jest wystarczająco daleko i odwracam się do najstarszego z moich strażników.

– On nie jest Lormeraninem – zauważam cicho.

Dorin kręci głowa i patrzy na mnie wzrokiem, w którym dostrzec można coś przypominającego ojcowską dumę.

– Jesteś spostrzegawcza, pani. Pochodzi z Tregellanu.

– Królowa zrobiła Tregellanina moim strażnikiem? – nie próbuję maskować zdziwienia. Królestwo Lormere wygrało wprawdzie wojnę i żyje obecnie z Tregellanem w pokoju, ale królowa znana jest z niechęci do tamtejszych ludzi. Sama słyszałam, jak nazywa ich leniwymi, chytrymi i umysłowo niewydolnymi.

– Istotnie. Jest dobry... – Dorin znów próbuje odpędzić pszczołę, która w odpowiedzi rzuca się do ataku. Jej żądło sięga ramienia Dorina, który syczy z bólu i zagryza wargę, by głośno nie zakląć.

– Nic ci nie jest? – pytam.

Dorin wzrusza ramionami i ogląda miejsce użądlenia.

– Nie martw się tym, pani.

– Żądło pozostało w skórze? Jeżeli tak, musisz je natychmiast wyciągnąć.

Dorin przygląda się ranie otoczonej zaczerwienioną skórą, a potem wyciąga żądło paznokciami i z odrazą strząsa je na ziemię.

– Powinieneś zrobić sobie okład – mówię.

– Nic mi nie będzie, pani. Będę miał oko na pszczoły.

Już mam się odezwać, kiedy Dorin ciągnie przerwany watek.

– Jak już mówiłem, jest dobry – mówi z rozmysłem i powagą. – Pomimo swego pochodzenia pokonał wszystkich gwardzistów królowej. – Dorin przerywa. – Pokonał również i mnie, pani. Jest szybki i twierdzi, że nie żywi żadnych ciepłych uczuć wobec Tregellanu. Królowa powiedziała, że jako strażnikowi nie brakuje mu umiejętności i że sama będzie spała spokojniej wiedząc, że nad tobą czuwa, bez względu na jego pochodzenie.

– Ja śpię spokojnie dlatego, że to ty czuwasz u moich drzwi – mówię naburmuszona i Dorin uśmiecha się, by natychmiast na powrót przybrać wyraz twarzy służbisty.

– Dziękuję, pani. – Kłania się i nieświadomie rozciera przedramię. – Lief, idziemy – woła młodszego strażnika, który podąża za nim jak gorliwe szczenię. Na ten widok ogarnia mnie smutek. Kiedy tu przybyłam sama, z początku zachowywałam się bardzo podobnie.