Rozdział 7
Pierwszy tydzień w odosobnieniu okazuje się znośny. Mam wprawę w wynajdywaniu sobie zajęć i czas wypełnia mi śpiewanie, szkicowanie konturów kwiatów na gobelin oraz modlitwy. Dopóki siedzę plecami do okna i trzymam głowę nisko, intensywnie skupiając się na zajęciach, jestem w stanie udawać, że wszystko jest w porządku.
Ale po pierwszym tygodniu do mojej zacisznej komnaty zaczyna wkradać się nuda i zaczynam mieć trudności ze skupieniem uwagi na czymkolwiek poza światem na zewnątrz wieży. Brakuje mi spacerów w ogrodzie i po korytarzach zamku. Brakuje mi świątyni i panującego w niej spokoju, a także wrażenia oderwania od zamku. Poprosiłam, by przyniesiono mi świątynny totem, który wisi teraz na ścianie naprzeciw mojego łóżka, jednak światło w komnacie nie ożywia jego powierzchni i słońce nieustannie zasłania księżyc. Chciałabym wierzyć, że to dobry znak, ale wiem, że to jedynie gra świateł. Brak skupienia uniemożliwia mi modlitwę i boję się, że pomimo słów królowej, ściągnę na siebie gniew zaniedbywanych Bóstw.
Lief i ja osiągnęliśmy pewne porozumienie, choć nie jest to do końca właściwe słowo. Odkąd przyjęłam z jego rąk kwiat, istnieje między nami coś niewypowiedzianego. Nie tyle przyjaźń, co poczucie więzi, jakbyśmy oboje podjęli ogromne ryzyko i przeżyli. Wyobrażam sobie, że takie właśnie uczucia są udziałem towarzyszy broni.
Codziennie pytam Liefa o zdrowie Dorina i codziennie słyszę, że nie czuje się ani lepiej, ani gorzej. Uzdrowiciel jest zdania, że użądlenie pszczoły zaburzyło w nim równowagę humorów i dlatego nadal jest słaby, choć sama rana po użądleniu goi się poprawnie. Bardzo chciałabym pójść go odwiedzić, ale to oczywiście niemożliwe. Zamiast tego proszę Liefa o przekazywanie moich wiadomości, w których zapewniam Dorina o modłach za jego szybki powrót do zdrowia. Modlę się o to codziennie także dlatego, że jego powrót oznaczał będzie koniec mojego odosobnienia, ale czuję się przy tym samolubna i znów modlę się o wybaczenie.
Szybko stało się dla mnie oczywiste to, co po raz pierwszy zauważyłam, gdy Lief skarcił mnie za marnowanie jedzenia: że nigdy wcześniej nie pracował jako królewski strażnik i bez służącego mu przykładem Dorina nie miał pojęcia, jak się zachowywać. Nie ma pojęcia o dworskim protokole i zdarza mu się zapominać, że powinien zwracać się do mnie „pani”. Zdecydowanie zbyt często rozmawia też ze mną w sposób, który dla Dorina byłby nie do pomyślenia, choć starszy strażnik zna mnie przecież od czterech żniw.
– Skąd się bierze ten barwnik? Kolor jest taki żywy – dziwi się Lief, stojąc w drzwiach komnaty i wskazując jedwabne nici w kolorze indygo. Postanowiłam zaprzestać szkicowania i zacząć wyszywać bez szablonu.
– Nie wiem. Nigdy o to nie pytałam – odpowiadam z tonem zniecierpliwienia w głosie. Lief najwyraźniej go nie słyszy, bo nadal przygląda się, jak rozwijam splątaną nić. Staram się go ignorować, ale jego uparty wzrok sprawia, że igła wypada mi z palców, a nić znowu się plącze. Dopiero moje głośne westchnienie zniecierpliwienia skłania go do wyjścia z komnaty.
– Robią go z morskich ślimaków, pani – mówi później przynosząc mi kolację.
– Co? – z wrażenia upuszczam łyżkę do miski z bulionem, wywołując jego śmiech.
– Twoja fioletowa nić, pani. Barwnik pozyskiwany jest z muszli morskich ślimaków.
– Skąd to wiesz? – pytam zaciekawiona.
– Zapytałem – Lief uśmiecha się i kłania zawadiacko, wychodząc z komnaty.
Czas mija. Tydzień zamienia się w dwa tygodnie, a Lief coraz więcej czasu spędza u moich drzwi. Moje pytania o zdrowie Dorina traktuje jako okazję do zadania własnych. Pyta o kwiaty, które wyszywam i które z nich lubię najbardziej, a także o to, czy widziałam je wszystkie na własne oczy, czy jedynie na rysunkach. Mówi o metodach wyrabiania barwników i zastanawia się na głos, co by się stało, gdyby je ze sobą wymieszać. Opowiada mi o tregelliańskich kwiatach i roślinach z takimi szczegółami, że w końcu pytam, czy uczył się kiedyś zawodu zielarza. Moje pytanie go ucisza. Lief marszczy brwi i znajduje jakąś wymówkę, by opuścić komnatę. Nie popełniam drugi raz tego samego błędu i nie pytam więcej o jego przeszłość, bo cisza brzmiąca w mojej komnacie po jego wyjściu napełnia mnie niepokojem.
– Dorin kazał mi odesłać zapasowe miecza do kowala, by je naostrzył, pani – oznajmia pewnego ranka po wymianie ogarków świec na nowe, jak zwykle pozostając chwilę w drzwiach.
– To dobrze – mówię, dzieląc uwagę pomiędzy jego słowa i leżące w dole pod oknem ogrody.
– Wcale nie dobrze, pani. Nie ma już kowala.
– Jak to nie ma?
– Ponoć królowa uznała, że źle podkuł jej konia.
W duchu modlę się w intencji kowala.
– Czy moje gadanie ci przeszkadza, pani? – pyta Lief, czyszcząc paznokcie małym nożykiem.
– Ależ nie, wcale.
– Powiedz mi, jeżeli ci przeszkadza. Nie obrażę się.
– Nie przeszkadzasz mi, Lief.
– Cieszę się – uśmiecha się. – I gdzie ja mam teraz wysłać zapasowe miecze?
Spędzam dni na jedzeniu śniadania, rozmowach z Liefem, które polegają głównie na słuchaniu jego słów, śpiewaniu, jedzeniu obiadu, modlitwie, jedzeniu kolacji i pracy nad gobelinem, aż nadchodzi czas, by udać się na spoczynek. Ale nawet codzienna rutyna przestaje mi wystarczać. Popołudniami odprawiam Liefa, by się pomodlić, ale nie znajduję w modłach zwykłego ukojenia. Wieczorami biorę igłę i znowu ją odkładam, zerkając na siedzącego w drzwiach Liefa, który co dzień czyta tę samą, sfatygowaną książkę. Po dwóch tygodniach żądam, by poczytał mi ją głośno. Książka okazuje się być nieaktualnym kalendarzem rolniczym i co wieczór słucham prognoz pogody sprzed dwudziestu żniw. Co gorsza, coraz częściej orientuję się, że wieczory spędzane bezczynnie, z nieruchomą igłą w dłoni, poświęcane słuchaniu jego melodyjnego głosu szybko stają się moją ulubioną częścią dnia.
Nie opuszcza mnie paląca myśl, czy podobnie czułabym się z Tyrekiem, gdyby to on został moim strażnikiem. Lief bardzo przypomina Tyreka. Tak samo jak on zapomina, kim jestem albo też zupełnie o to nie dba. Jest podobnie nieustraszony i spontaniczny i dobrze wiem, że nie powinnam go zachęcać, opowiadać mu o Maryl ani przyjmować od niego kwiatów. Nie chcę pewnego dnia być zmuszona do dotknięcia karku Liefa tylko dlatego, że powiem za dużo. Zwłaszcza jemu, Tregellianinowi, lojalnemu czy nie.
Powtarzam sobie, że w tym, co robimy nie ma niczego złego. Dopóki nie rozmawiamy o królestwie ani o zamku, nie dopuszczam się zdrady królowej i kraju, co zapewnia nam obojgu bezpieczeństwo. Mimo tego jednak niepokój mnie nie opuszcza i nie wiem, co go powoduje. Czuję się tak, jakby coś w moim umyśle nieustannie swędziało i irytowało. Lief zastaje mnie na nerwowym przechadzaniu się po komnacie.
– Jeszcze trochę i zrobisz dziurę w podłodze, pani – mówi z rozbawieniem i uśmiecha się szeroko, a gdy przewracam oczyma spuszcza wzrok i udaje, że interesują go kamienie posadzki. Uśmiech przychodzi mu łatwo, jakby urodził się po to, by demonstrować zęby całemu światu.
Trzy tygodnie po rozpoczęciu zarządzonego przez królową odosobnienia Lief przynosi mi rankiem śniadanie. Nie wstałam jeszcze z łóżka i siedzę w pościeli, oparta o stos poduszek. Próbowałam przeczytać jego list, ale rozpoznałam tylko jedno słowo: własne imię. Powoli i mozolnie szukałam w innych słowach tych samych liter, ale frustruje mnie nieznajomość pozostałych znaków. Słysząc pukanie do drzwi chowam pergamin pod poduszkę.
– Podać dziś śniadanie do łóżka?
– Chyba zaspałam. Ubiorę się, jeżeli dasz mi chwilę.
– Wybacz, pani, ale jeżeli tylko zechcesz, możesz zjeść śniadanie w łóżku. Jeszcze przez co najmniej kilka dni nie będziesz miała żadnych pilnych obowiązków.
– Bóstwa nie byłyby zadowolone z mojej bezczynności.
– Nawet Bóstwa muszą czasami odpoczywać – uśmiecha się Lief.
Ku własnemu zaskoczeniu sama też się uśmiecham. Lief z namysłem przechyla głowę i przygląda mi się przez chwilę.
– Powinnaś częściej się uśmiechać, pani. Z uśmiechem bardzo ci do twarzy.
Mój żołądek wywija koziołka i odwracam wzrok.
– Wybacz mi, proszę, to było zbyt bezpośrednie. Nie będę się już odzywał. – Ostrożnie kładzie przede mną tacę i czekam w bezruchu, gdy ostrożnie ustawia ją na moich kolanach. Skinieniem głowy daję mu znać, że jestem zadowolona. Smaruję bułkę kremowym serem, a kiedy tylko Lief wychodzi, wyjmuję spod poduszki list i znów próbuję coś z niego zrozumieć.
Po jakimś czasie drzwi znowu się otwierają. Chowam list przekonana, że to Lief wrócił po tacę, i szybko krzyżuję ramiona na piersi.
Za zasłonę łóżka nie zagląda jednak Lief, a książę.
Jak oparzona wyskakuję z pościeli, by się ukłonić i przewracam tacę. Na domiar złego zaplątuję się w kołdrę i ląduję twarzą na podłodze.
Książę Merek stoi przede mną z lekkim uśmiechem na ustach, ale zaraz przygryza wargę, by się nie roześmiać.
– Czy mam wezwać strażnika, Twyllo? – pyta już całkiem poważnie, kłaniając się na powitanie.
– Nie – odpowiadam, zrywając się z ziemi i owijając płaszczem. – Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość, nie byłam przygotowana na twoją wizytę. – Czuję, jak policzki czerwienieją mi ze wstydu.
Książę lustruje mnie wzrokiem od stóp do głowy, a w jego oczach nadal błyszczą wesołe iskierki.
– Nie musisz mi się tak nisko kłaniać, Twyllo. Skinienie głową w zupełności wystarczy. Nie zrobiłaś sobie krzywdy?
– Nie, Wasza Wysokość – mówię stanowczo, choć wiem, że zdradza mnie wyraz twarzy. Czyżby książę właśnie zażartował? – Nic mi nie jest.
Książę odwraca się, a uśmiech znika z jego twarzy.
– Przyszedłem zobaczyć, jak postępują prace nad nowym haftem. Matka mówiła mi, że dopiero go projektujesz. Jak ci idzie?
Owijam się płaszczem ciaśniej i żałuję, że włosy mam w nieładzie, że zastał mnie w łóżku i że upadłam na twarz. Wpatruje się w rozpięte na ramie płótno z nielicznymi ściegami nici, po czym patrzy na mnie pytająco.
– Nie miałam ostatnio czasu, Wasza Wysokość – próbuję się tłumaczyć.
Jego wargi znów drgają nieznacznie, skrywając uśmiech.
– Rozumiem. Szkoda. Moje rysunki na niewiele ci się przydały?
– Bardzo się przydały, Wasza Wysokość, dziękuję – waham się przez sekundę, po czym podchodzę do biurka i podnoszę folder z jego szkicami. Kiedy mu go wręczam, marszczy brwi.
– Są twoje, Twyllo. To był prezent.
Moją skórę znów pokrywa szkarłat wstydu i kulę się w sobie, przeklinając swój brak kontroli nad własnym ciałem.
– Wasza Wysokość jest niezwykle łaskawa.
– Zjedz ze mną kolację – mówi nagle i tak szybko, że nie jestem pewna, czy się nie przesłyszałam.
– Wasza Wysokość?
– Zjedz ze mną kolację. Dziś wieczorem. Właściwie to ja przyjdę na kolację do ciebie. Wiem, że moja matka nakazała ci pozostać w komnacie do czasu, aż twój strażnik nie wyzdrowieje.
Otwieram usta ze zdziwienia i wyglądam zapewne jeszcze głupiej niż wcześniej. Staram się wykrztusić słowa podziękowania, ale całkiem straciłam mowę. Moje serce bije za to niezwykle szybko i czuję, jak uszy i palce u stóp pulsują do rytmu.
– Wrócę wieczorem – mówi książę mimo mojego milczenia. Kłania się i robi krok w tył, a wtedy i ja kłaniam się odruchowo, wdzięczna za okazję do ukrycia widocznego na twarzy wyrazu osłupienia. Stojąc już w drzwiach książę odwraca się jeszcze z psotnym błyskiem w oku.
– Nie musisz ubierać się do kolacji, jeżeli nie masz ochoty – mówi i wychodzi, ale dostrzegam jeszcze uniesiony w uśmiechu kącik jego ust.
Przez chwilę wpatruję się jeszcze w drzwi ze śmiesznie otwartymi ustami, a potem do komnaty wchodzi Lief. Patrzy na mnie przez sekundę z lekko zmarszczonymi brwiami, po czym cofa się pod drzwi.
– Wszystko w porządku, pani?
– Tak, wszystko... wszystko.
– Wyglądasz na nieco... – urywa, wykonując dłonią nieokreślony gest.
– Nie spodziewałam się wizyty księcia.
– Jestem pewien, że to zauważył – odpowiada Lief, wskazując głową mój niekompletny strój.
– Lief! – Chcę go zbesztać, ale orientuję się, że jest już drugim tego dnia mężczyzną, który ogląda mnie niemal w negliżu. – Odwróć się! Nie, odejdź. I przyślij do mnie służące. Niech przyniosą gorącą wodę. W dużych ilościach. Czy mógłbyś się też dowiedzieć, gdzie podziała się moja czerwona, brokatowa suknia? I moje srebrne grzebienie do włosów, które odesłałam do polerowania?
– Wybieramy się gdzieś, pani? – pyta Lief.
– Nie, ale jem dziś wieczorem kolację z księciem. Tutaj.
– Dorin mówił mi, że macie się pobrać.
– To prawda.
– Czy książę często jada tu kolację, pani?
– Nie – odpowiadam powoli. Uświadamiam sobie, że książę musiał wiedzieć o moim odosobnieniu, a mimo to zwlekał z wizytą ponad miesiąc. Dlaczego przyszedł do mnie właśnie teraz?
W spojrzeniu Liefa dostrzegam te same pytania.
– Książę jest zajęty – mówię, choć nie mam pojęcia, czy to prawda ani dlaczego próbuję się za niego tłumaczyć.
Lief nadal patrzy na mnie z zaciśniętymi ustami, po czym wskazuje pełne jedzenia łóżko.
– Czy mam przynieść coś innego? Jeżeli śniadanie ci nie smakowało, mogłaś mi powiedzieć. Nie było potrzeby nim rzucać – mówi i uśmiecha się, ubawiony własnym żartem. Z kolei ja przewracam tylko oczyma.
– Zaskoczyła mnie wizyta księcia – mówię. – Ale nie, dziękuję, zdążyłam zjeść trochę chleba z serem. Możesz jednak zabrać tacę i poprosić służące, by zmieniły pościel, gdy ja będę się kąpała.
– Jak sobie życzysz.
Lief zabiera tacę z uśmiechem, ale wesołość nie sięga jego oczu i patrzę w ślad za nim, nic nie rozumiejąc.
Kąpiel daje mi czas na myślenie, a słodko pachnąca woda koi moje skołatane nerwy. Zanurzam się po szyję i pozwalam, by moje włosy swobodnie pływały po powierzchni wody. Nigdy wcześniej nie jadłam z księciem kolacji ani też nie spędzałam z nim czasu sam na sam. Ale do jego dwudziestych urodzin pozostało niewiele ponad sześć miesięcy, zapewne więc przygotowuje się do naszego wesela. Na myśl o ślubie czuję się dziwnie pusta w środku, choć wiedziałam przecież, że do niego dojdzie. Zostanę jego żoną... Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to jest być czyjąś żoną, nie wspominając o roli królowej. Królowej u boku króla Mereka, matki następców tronu. Na samą myśl o tym czuję nagły skurcz żołądka i siadam wyprostowana, rozchlapując wokół wodę i ściskając krawędzie balii. Sanktuarium mojej kąpieli zostało bezpowrotnie zakłócone.
Resztę popołudnia spędzam na klęczkach, bezmyślnie wpatrując się w totem. Gdy zachodzi słońce zakładam czerwoną suknię i wpinam we włosy srebrne grzebienie. Nie mam czym się zająć do czasu przybycia księcia, więc wracam do wyszywania i tym razem, o dziwo, skupienie na pracy przychodzi bez wysiłku.
Kiedy służba anonsuje przybycie księcia jestem już prawie spokojna.
– Twyllo – książę wita mnie ukłonem. – Mam nadzieję, że zastaję cię w dobrym zdrowiu. Królowa wydała specjalne zezwolenie, bym eskortował cię podczas przechadzki po galerii. Służba przygotuje w tym czasie twoją komnatę. Twój strażnik pozostanie na miejscu, by doglądać przygotowań.
Otwieram usta ze zdziwienia, a książę przygryza wykrzywioną w półuśmiechu wargę. Moje powieki trzepoczą z zaskoczenia i nie jestem pewna, czy dobrze go zrozumiałam.
– Jesteś gotowa, Twyllo? – pyta, kiedy po chwili nadal wlepiam w niego zaskoczony wzrok.
– Tak – niepewnie kiwam głową i biorę się w garść. Książę nie podaje mi ramienia, a jedynie wskazuje gestem, bym szła przodem. Waham się, nie chcąc nieelegancko odwrócić się do niego plecami, ale książę zachęcająco kiwa głową.
– Chodźmy, Twyllo.
Tylko on jeden miał szansę przekonać królową, by pozwoliła mi opuścić komnatę bez straży.
Czuję lekki zawrót głowy, zdając sobie sprawę z jego obecności za moimi plecami. Napotykam spojrzenie Liefa i jestem pewna, że zauważam jego mrugnięcie, ale po sekundzie strażnik patrzy na wprost, sztywno wyprostowany, a Merek wychodzi z komnaty w ślad za mną. Zatrzymuję się pod drzwiami u stóp schodów i uświadamiam sobie, że boję się wyjść. Oglądam się przez ramię i książę znów zachęca mnie gestem.
– Śmiało, Twyllo. Królowa wyraziła zgodę.
Otwieram drzwi i wchodzę do zachodniego skrzydła zamku, sam na sam z księciem.
Merek zajmuje miejsce Dorina po mojej prawej stronie, a brak strażnika po lewej sprawia, że czuję się odsłonięta, prawie naga. Nawet kiedy nie muszę przebywać w odosobnieniu, rzadko odwiedzam zamek i niezwykłość spaceru wzmaga wrażenie jego nierealności. Wzrokiem omiatam każdy kąt, szukając oznak jakichś zmian, które mogłyby zajść w otoczeniu podczas mojej nieobecności. Ale mogłabym przysiąc, że stojące w wazonach białe róże nie zostały zmienione od dnia, gdy Dorina użądliła pszczoła. Mam wrażenie, że czas się zatrzymał, jakby cały zamek zapadł w zaklęty sen. Na myśl przychodzi mi Śpiący Książę i zainteresowanie, które Merek zaczął mi okazywać od czasu polowania. Potem usłyszał mój śpiew podczas wizyty u króla i zaczął mnie ignorować. Czy dlatego właśnie tak długo nie próbował się ze mną zobaczyć?
Zerkam na księcia i zauważam dumny profil, który odziedziczył po matce. Merek wbija wzrok w drzwi na końcu korytarza i w milczeniu przemierzamy galerię pełną portretów. Idąc, zastanawiam się, co skłoniło go do zaproszenia mnie dzisiaj na kolację i czy pomysł wyszedł od niego, czy też od królowej.
Dopiero po chwili zauważam, że nie tylko mnie nie towarzyszy tego wieczora eskorta. Książę jest jedynym naturalnym następcą tronu i jego bezpieczeństwo jest kluczowe dla królestwa, dlatego też zazwyczaj towarzyszy mu straż. Dwukrotnie oglądam się do tyłu, próbując zauważyć jakiś ślad ukrytych strażników, ale niczego nie dostrzegam. Mam chęć zapytać księcia, gdzie podziała się jego eskorta i za jakie sznurki musiał pociągnąć, by nikt nie zakłócał naszego spotkania.
Skręcamy do zamkowej galerii i dwaj strażnicy stojący na końcu korytarza natychmiast wychodzą. Nie mogę dłużej powstrzymywać ciekawości i odwracam się do księcia z pytająco uniesionymi brwiami.
– Poprosiłem o prywatność – mówi Merek i zatrzymuje się, by podziwiać wiszące na ścianie portrety.
Poprosił o prywatność i po prostu mu ją zapewniono... Przez chwilę czuję zazdrość, ale uczucie mija, gdy spoglądam na ścianę pełną portretów.
Dla księcia widok przodków, których tak bardzo przypomina, musi być nieco upiorny, podobnie zresztą jak portrety kobiet, do których podobna byłaby dziś jego zmarła siostra. Byłam już kiedyś w galerii, tylko raz, na samym początku pobytu w zamku. Wówczas sam król objaśnił mi, kim są postacie na wszystkich portretach po kolei. Rozpoznaję twarze Ceraca i Cedany z ballady. Oboje mają surowe oblicza i dumnie uniesione podbródki.
Na przeciwnej ścianie wisi największy portret ze wszystkich, przedstawiający ojca księcia, zmarłego króla Rohese’a. Merek podchodzi do portretu i zostawia mnie samą, zajętą studiowaniem twarzy przedstawicieli jego rodu. Jeżeli za życia znaczyły je jakiekolwiek deformacje, malarze roztropnie je zignorowali. Z każdej spośród podobizn wprost bije wrażenie dumy i elegancji. Po chwili dołączam do księcia przed portretem jego ojca.
– Pamiętasz mojego ojca? – pyta.
– Nie, Wasza Wysokość. Nigdy nie miałam przyjemności go poznać. – Pamiętam przyprawione wino, pomarańcza nabijane goździkami, aframon i pstrąga. Pamiętam grzechy króla, które Zjadła moja matka – dumę, próżność, gniew i zazdrość – ale samego króla nigdy nie poznałam. – Byłam jednak tutaj z matką po jego śmierci, podczas obrzędu Zjadania Grzechów.
Merek kiwa głową.
– Tak, pamiętam. Śpiewałaś... – urywa i odwraca się do mnie. – Śpiewałaś, a mój ojciec leżał martwy.
– Bardzo przepraszam, Wasza Wysokość – mamroczę zażenowana.
– Byłaś wtedy bardzo mała – ciągnie Merek. – Pamiętam, że zastanawiałem się wtedy, czy Alianor byłaby w twoim wieku równie niska, czy też wysoka, jak ja i moi rodzice. Twoje włosy wyglądały jak ogień. Nigdy wcześniej nie widziałem niczego podobnego. Nigdy nie widziałem innego dziecka poza moją siostrą.
Nagle rozumiem, co chce powiedzieć. Nie miałam o tym pojęcia, ale musiał widzieć mnie wtedy ze swoim ojczymem.
– Matka nie zauważyła, że się wymknąłem. Nie sądzę, by cię wtedy słyszała. Ale ja cię słyszałem i widziałem. Byłaś zupełnie inna niż ja – mówi dalej, zanim mam czas się odezwać. – Byłaś wolna. Mogłaś śpiewać i tańczyć, a ja musiałem zachować królewską powagę żałoby. Miałem wtedy osiem lat, a już spędziłem dwa miesiące w żałobie po siostrze. Chciałem się bawić i biegać, może nawet śpiewać, ale nie chciałem znów być w żałobie. Prawie nie znałem ojca. Sprawy królestwa nie pozwalały mu spędzać czasu z dziećmi. Trudno jest opłakiwać ideę.
Jego potrzeba zwierzeń i otwartości po czterech latach milczenia wydaje mi się zastraszająco silna i nie wiem, co odpowiedzieć i czy w ogóle powinnam się odzywać. Chcę, by wiedział, że wcale nie byłam wolna, że drogo zapłaciłam za moje zniknięcie jeszcze tego samego dnia, po powrocie do domu. Merek nie daje mi jednak szansy, by się odezwać i zamiast tego odwraca się do portretu ojca.
– Jestem do niego podobny, prawda? Oczywiście wszyscy w mojej rodzinie są do siebie podobni. Wiesz, dlaczego tak jest. Moja siostra Alianor wyglądałaby dziś jak nasza matka – mówi wskazuje gestem portret małej dziewczynki, patrzącej z portretu niewidzącym wzrokiem.
Książę milknie i porównuje ze sobą twarze z portretów ojca i siostry, a ja odzyskuję w końcu głos.
– Wasza Wysokość na pewno bardzo tęskni za siostrą.
– Prawda jest taka, że prawie jej nie znałem. Była chorowitym dzieckiem i spędzała większość czasu z dala od wszystkiego, co mogłoby pogorszyć jej stan. Moje dzieciństwo było raczej samotne. Ile miałaś wtedy żniw, Twyllo?
– Skończyłam sześć, Wasza Wysokość.
– A teraz skończyłaś siedemnaście?
– Tak, Wasza Wysokość.
– Twyllo... – książę przygląda mi się. – Możesz coś dla mnie zrobić?
– Oczywiście, Wasza Wysokość.
– Przestań zwracać się do mnie „Wasza Wysokość” kiedy jesteśmy sami. Jesteśmy zaręczeni – uśmiecha się lekko, a moje serce zaczyna bić szybciej. – Na imię mi Merek. Czasem boję się, że zapomnę własnego imienia, bo tak rzadko je słyszę. Proszę cię, mów mi po imieniu.
Kiwam głową, a książę wyczekująco unosi brwi.
– Merek – mówię na próbę. Słowo przypomina w smaku brzoskwinie, które kradłam w dzieciństwie i wyjadany ukradkiem krem do ciasta. Smakuje jak zakazany owoc.
– Od razu lepiej. Jak wiesz, w przyszłym roku skończę dwadzieścia żniw, choć żniwa mają w zamku nikłe znaczenie. W osiemnastym roku życia nie pomagałem przy żniwach, co oznacza, że tak naprawdę nie jestem jeszcze mężczyzną.
Merek odwraca się i rusza korytarzem galerii, a ja po chwili idę jego śladem. Tym razem zatrzymuje się przed małym portretem młodej kobiety, niezwykle podobnej do Alianor.
– To moja babka, córka sławnego Ceraca i Cedany. Miała wiele szczęścia, że przeżyła dzieciństwo. Nie dawano jej na to wielkich szans.
– Dobrze ją znałeś, Wasza... Merek?
– W ogóle jej nie znałem, zmarła przed moim urodzeniem. Pomimo naszej pozycji członkowie mojej rodziny nie żyją długo. Nie mam pojęcia, dlaczego – mówi gorzko. – To ona sprowadziła psy na królewski dwór. Usłyszała gdzieś o ich istnieniu i zażyczyła sobie ujrzeć je w akcji. Pomysł polowania na wrogów królestwa też wyszedł od niej. Moja babcia była uroczą osobą.
Przypominam sobie, jak mąż starej królowej znalazł jej palec i zastanawiam się, czy żałował wówczas sprowadzenia psów na zamek.
Merek marszczy brwi i krzywi wargi, a potem kiwa głową.
– Powinniśmy już iść. Zapewne przygotowano już kolację, a to miejsce nie należy do moich ulubionych.
Wychodzi z galerii bez słowa i muszę przyspieszyć kroku, by za nim nadążyć. Gdy Merek przekracza próg słyszę za plecami, jak do galerii wracają strażnicy.
W drodze powrotnej nie odzywa się ani słowem. Idzie szybko, stawiając długie kroki i zmuszając mnie do uniesienia rąbków spódnicy, by nie potknąć się w biegu. Korytarze są teraz znacznie bardziej zatłoczone. Pogłoska o naszym wspólnym spacerze musiała szybko się roznieść i wszyscy dworzanie chcą zobaczyć nas na własne oczy. Merek idzie przez tłum bez słowa, nie odpowiadając nawet na pozdrowienia. Dworzanie pozdrawiają również mnie, ale odsuwają się przy tym jak najdalej, przyciskając plecy do ściany. Nie poświęcam im wiele uwagi. Jestem zajęta rozmyślaniem nad tym, dlaczego książę zabrał mnie na spacer po galerii, choć wyraźnie nie lubi tam przebywać. Wydaje mi się dziwne, że poprosił o prywatność tylko po to, by udać się do znienawidzonego miejsca. Co mogło go do tego skłonić?