Rozdział 9

Rozdział

Chyba w końcu udało mi się przekonać Liefa, ale w rezultacie stał się takim strażnikiem, jakim powinien być od początku.

– Jakieś wieści o stanie zdrowia Dorina? – próbuję przywrócić naszą przyjaźń do życia powszednimi pytaniami, ale Lief nie odwraca się nawet od paleniska, gdzie zajęty jest układaniem stosu drewna na opał.

– Jego stan pozostaje bez zmian. Uzdrowiciele robią, co w ich mocy, pani.

– Przekazał dla mnie jakąś wiadomość?

– Nie, pani.

– Powiedz służącym, by przekazali mu moje pozdrowienia. Chcę, żeby wiedział, że o nim myślę.

– Tak, pani. Coś jeszcze? – odwraca się i patrzy na mnie pustym wzrokiem. Zaprzeczam ruchem głowy i wzdrygam się, kiedy za Liefem zamykają się drzwi.

Jego zachowanie sprawia mi ból. Co gorsza czuję się jak hipokrytka za to, że kazałam mu nauczyć się kontrolować gniew, który sama ciągle odczuwam – na moją matkę, na królową, na Dorina i Tyreka. Gniewam się na siebie samą, a czasem nawet na Bóstwa. Bardzo ich potrzebuję, a nie czuję w komnacie ich obecności. Czego mogą ode mnie chcieć? Czego próbują mnie nauczyć?

– Naszą rzeczą nie jest kwestionować poczynania Bóstw – powiedziała mi kiedyś matka. – Daeg daje życie, kiedy uważa to za słuszne, a Naeht odbiera je, bo kieruje nią nieskończona zazdrość. Tylko Bóstwa znają tajemnicę równowagi naszych żywotów, a ich działania zataczają idealne kręgi. Nie mamy rozumieć ich decyzji, a jedynie przyjmować je jako wolę Bóstw.

Wielokrotnie prosiłam Bóstwa o przebaczenie za mój gniew, ale nadal myślę, że zjadaczka grzechów jeść będzie aframon nie tylko po śmierci Liefa. Wiem, że Lief musiał zrozumieć, jak działa królewski dwór, choć konsekwencje tej wiedzy są dla mnie bolesne. Nie mogę zabić drugiego przyjaciela. Nie przeżyłabym tego.

 

Stoję w komnacie i ubieram się, śpiewając Balladę o Lormere. Mój głos jest dziwnie zduszony, a widok kłębów czarnego dymu za oknem wcale mi nie pomaga. Kolejny stos pogrzebowy. Nie wiem, kto zginął i dlaczego, ale modlę się, by zaznał spokoju, który mnie ostatnio opuścił. Rozlega się pukanie do drzwi i mam nadzieję zobaczyć za nimi Liefa, ale zamiast niego staje przede mną obcy strażnik. Ma pobladłą twarz, a kąciki jego ust wyrażają odrazę. Mówi mi, że królowa rozkazała mnie przyprowadzić. Czuję nagły przypływ nadziei, że królowa przydzieliła mi w końcu nowego strażnika i moje odosobnienia wkrótce się skończy, ale wyraz jego twarzy przekonuje mnie, że się mylę. Królowa ewidentnie nie kłamała mówiąc, że nie ma już strażników gotowych mnie strzec. Zastanawiam się, co takiego zrobił ten nieszczęśnik, któremu nakazano mnie eskortować. Może wyciągnął najkrótszą słomkę albo czymś mu zagrożono? Naraz uświadamiam sobie, że jest sam i nagle wzbiera we mnie panika. To dlatego wezwała mnie królowa. Lief zrezygnował. Opuścił mnie. Zbyt wiele od niego wymagałam i w końcu go straciłam.

– Gdzie mój drugi strażnik? – pytam drżącym głosem.

– Tutaj – woła Lief, biegiem pokonując ostatnie stopnie. – Wybacz mi, pani. Ostrzyłem właśnie miecz.

Ulga, której doświadczam na jego widok bardzo mnie zaskakuje.

 

Idziemy pogrążonymi w ciszy korytarzami, ale cisza nie przynosi spokoju. Wszędzie unosi się odór palonego w ogniu ciała, który w okropny sposób kojarzy się z zapachem pieczonego na rożnie prosięcia. W powietrzu daje się wyczuć coś jeszcze, czego nie tłumi nawet odór ciałopalenia. Wzbijany moimi krokami kurz tańczy w promieniach jasno świecącego słońca, ale mam wrażenie, że cały zamek wstrzymał oddech.

Z przyzwyczajenia skręcam ku długiej galerii, ale przysłany przez królową strażnik nie skręca wraz ze mną i staje mi na drodze. Wszystko odbywa się zbyt szybko, bym miała czas się zatrzymać. Lief okazuje się jednak szybszy od nas obojga i odpycha strażnika z drogi, o włos ratując go od dotknięcia mnie. Wpadam na ścianę, w szoku i bez tchu, a strażnik dobywa miecza i wskazuje Liefa sztychem.

– Jak śmiesz... – mówi, ale Lief staje tuż przed jego twarzą.

– Chcesz umrzeć, głupcze? – syczy.

Przerażony strażnik chowa miecz do pochwy, ale Lief jeszcze nie skończył mówić. Dłonie ma zaciśnięte w pięści, a jego ramiona drżą z chęci uderzenia nieostrożnego mężczyzny.

– Jakim trzeba być idiota, by nie wiedzieć, jak eskortuje się damę? Szczególnie tę damę? Do królewskich komnat skręca się na południe. Gdybym cię nie ocalił, ten jeden błąd kosztowałby cię życie. Leżałbyś teraz na podłodze w drgawkach, zdychając jak otruty szczur.

Strażnik patrzy to na mnie, to na Liefa. Zaciskam dłonie z przerażenia i nadal nie mogę złapać tchu. Wszystko odbyło się tak szybko, tak niewiele brakowało...

– Proszę o wybaczenie – mówi strażnik słabym głosem.

– Dlaczego nie skręciłeś? – chce wiedzieć Lief.

Strażnik kręci głową.

– Ja... nie idziemy dziś do królewskich komnat, tylko do Wielkiej Sali.

– Dlaczego? – udaje mi się wykrztusić przez zaciśnięte gardło. – Mówiłeś przecież, że królowa chce mnie widzieć.

– Tak, pani, w Wielkiej Sali. Czeka tam cały dwór.

– Na co? I dlaczego nie wspomniałeś o tym wcześniej? – dopytuje się Lief.

– Myślałem, że wiesz, pani – odpowiada strażnik, a Lief kręci głową w zdumieniu. – W Wielkiej Sali odbywa się proces. Jedna z dam dworu została oskarżona o zdradę.

Mój żołądek zaciska się w węzeł i wymieniam spojrzenia z Liefem. W jego wzroku nie ma już ani odrobiny formalności. Patrzymy na siebie długo, zbyt długo, oboje zaskoczeni i wystraszeni. W końcu Lief kiwa głową i odzyskuje kontrolę, zajmując swe miejsce po mojej lewej stronie.

– W takim razie chodźmy – mówi ponuro i czeka, aż drugi strażnik stanie po mojej prawej ręce, zachowując niezręcznie dużą odległość. Uświadamiam sobie, że choć Merek mógłby mnie dotknąć bez żadnego ryzyka, zawsze zachowuje dystans i nigdy nie ryzykuje najmniejszego kontaktu. Z kolei Lief często znajduje się niebezpiecznie blisko, czasem nawet o cal lub dwa ode mnie.

Nie bez zaskoczenia uświadamiam sobie, że mi się to podoba.

 

Stoły w Wielkiej Sali odsunięto pod ściany, a w kominku nie płonie ogień. Dworzanie zasiadają na ustawionych w rzędy ławach. Tworzą galerię pobielałych jak wosk twarzy, zwróconych ku podwyższeniu, na którym król, królowa i książę zajmują swe miejsca na rzeźbionych fotelach. Rozglądając się za wolnym miejscem zauważam, że wyraźnie rozgniewany król coś mówi, a królowa powoli kręci głową. W końcu odwraca się i królowa wlepia w niego ostry wzrok, a potem przenosi spojrzenie na księcia, ale i on odwraca głowę.

Lief wraz z pozostałym strażnikiem stają z tyłu sali. Po prawej stronie zgromadzili się służący, paziowie i podkuchenni. Zauważam też Rulfa i natychmiast ogarnia mnie poczucie winy. W Wielkiej Sali zgromadził się cały dwór.

Merek przygląda mi się ze zmarszczonymi brwiami, po czym nachyla się do królowej i szepcze coś, ale jedyną odpowiedzią jest przeczące kręcenie głową. Król znowu zaczyna coś mówić, ale królowa wyraźnie pozostaje niewzruszona. Obaj mężczyźni rezygnują, a król zagryza wargę. Nigdy dotąd nie widziałam go tak rozgniewanego. Merek patrzy na mnie przez chwilę i niemal niezauważalnie wzrusza ramionami, a potem szybko odwraca wzrok. Widzę, że królowa zauważyła moją obecność i szybko siadam na wolnym miejscu z tyłu sali, obok lady Shasty.

Shasta blednie na mój widok i odsuwa się jak najdalej, aż pomiędzy nami dałoby się zmieścić jeszcze z sześć osób. Widzę, jak chwyta za łokieć męża, który opiekuńczym gestem obejmuje ją w talii. Zamykam oczy. Nie wiem, kto staje przed królewskim sądem, ale skoro padło oskarżenie o zdradę, rola kata przypadnie mnie. Za dwa tygodnie, po następnym Zwierzeniu, przyjdzie mi znowu zabić.

Kiedy otwieram oczy, królowa już stoi i lustruje wzrokiem zebranych. Nie tylko ja opuszczam głowę i garbię ramiona. Zadowolona z inspekcji królowa lekko kiwa głową. Drzwi do Wielkiej Sali otwierają się i wchodzą dwaj strażnicy, prowadząc na łańcuchach psy. Pomiędzy nimi idzie szlochająca cicho kobieta.

Wszystkich zebranych przebiega dreszcz, lady Shasta głośno wzdycha, a jej mąż zaciska dłoń na jej talii tak mocno, że aż bieleją mu kostki palców. Szlochającą kobietą jest lady Lorelle.

Jej oczy przypominają dwie czarne dziury w bladej twarzy, a dłonie ma splecione, jakby błagała królową o łaskę. Nie jest związana, bo obecność psów wyklucza próbę ucieczki. Szukam wzrokiem jej męża, lorda Lammosa, ale nie mogę go znaleźć. Musi gdzieś tu być wraz z resztą dworzan, ale wiem, że nawet miłość do żony nie skłoni go do przeciwstawienia się królowej.

Oskarżona staje przed obliczem królowej, która przygląda jej się bez śladu litości w oczach, jakby nie rozpoznawała w niej starej przyjaciółki. Wszyscy wstrzymujemy oddech i czekamy na zarzuty.

– Stajesz dziś przede mną pod zarzutem zdrady królestwa Lormere – mówi królowa. – Jeżeli zostaniesz uznana za winną, wyrokiem będzie śmierć, a grzechy twojej duszy nie zostaną Zjedzone.

Lorelle wydaje z siebie rozdzierający jęk i jeden z psów zaczyna gardłowo warczeć. Krew ścina mi się w żyłach i patrzę na Mereka, ale zarówno książę, jak i król wpatrują się w stół.

– Uznaję cię winną – mówi cicho królowa, jak dziewczynka powierzająca tajemnicę najlepszej przyjaciółce.

Przez tłum przebiega dreszcz. Jest jak zaraźliwa choroba, roznoszona po sali spojrzeniami. Węzeł mojego żołądka zaciska się ciaśniej. Słyszę za sobą jakiś odgłos i oglądam się. Lief trzyma dłoń na rękojeści miecza.

Królowa znów się odzywa i szybko odwracam się twarzą ku niej, by nagły ruch Liefa nie przypomniał jej, że jestem na sali. Ale królowa widzi tylko swoją dawną przyjaciółkę, która dygocze przed nią ze strachu, oskarżona o straszny czyn.

– Jako zdrajczyni zginiesz śmiercią zdrajców. Po następnej...

– Helewys, błagam! – łka lady Lorelle. – Przecież... wychowywałyśmy się razem! Nie zrobiłam nic złego... myślałam, że jest za późno, że jestem już za stara... Nie wiedziałam...

– Po następnym Zwierzeniu zostaniesz odprowadzona do Komnaty Świtu – królowa podnosi głos, by zagłuszyć prośby skazanej. – Zostaniesz stracona za zbrodnie przeciw tronowi Lormere. Niech Bóstwa zlitują się nad twoją duszą.

– Nie – mówi czyjś zdecydowany głos.

Wszyscy się rozglądają i po sekundzie uświadamiam sobie, że głos należy do króla.

– Nie, Helewys – powtarza król i wstaje z miejsca, a oczy wszystkich dworzan spoczywają na nim. Merek przygląda się ojczymowi z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a królowa powoli odwraca się do męża.

– Śmiesz mi się przeciwstawiać? – Echo jej szeptu niesie się po całej sali.

– To nie jest zdrada, Helewys – odpowiada król. – To dar Bóstw.

Królowa wbija wzrok w jego twarz, a ja nagle rozumiem, jakiej to zbrodni dopuściła się lady Lorelle: zaszła w ciążę i urodzi dziecko lorda Lammosa. Ostatnim dzieckiem urodzonym na królewskim dworze była Alianor i od czasu jej śmierci nikt nie odważył się począć nowego życia. Niepisane porozumienie pomiędzy damami dworu głosiło, że skoro królowa nie może zajść w ciążę, żadna z nich również się na to nie zdecyduje.

Chciała, bym odebrała za to życie lady Lorelle i jej nienarodzonemu dziecku. Nie mogłabym... nie, nie mogłabym zabić dziecka.

– Ona jest zdrajczynią i skazuję ją na śmierć – powtarza królowa.

– A ja ją ułaskawiam. Lady Lorelle, zostałaś ułaskawiona – mówi król zdecydowanym tonem, a ja nie mogę oderwać wzroku od królewskiej pary. Twarz królowej poczerwieniała, a ramiona króla unoszą się ciężko, jakby przebiegł przed chwilą wiele mil. Nigdy, przenigdy nie przewidziałabym podobnego rozwoju wypadków, a twarze dworzan zdradzają mi, że nie tylko ja jestem zaskoczona.

– Nie możesz... – mówi królowa, ale mąż jej przerywa.

– Jestem królem. Mogę – odpowiada i klęka u stóp żony.

Z zaskoczenia nie potrafię stłumić gwałtownego westchnienia i widzę, że jego gest zrobił podobne wrażenie na wszystkich zebranych. Istnieje stary zwyczaj, wedle którego królowa ma prawo błagać króla o łaskę dla skazanego. Za mojej pamięci nigdy go nie stosowano, a już na pewno król nigdy nie klękał przed królową. Na moich oczach tworzona jest historia królestwa.

Król podnosi wzrok na żonę i rozkłada ramiona.

– Proszę cię, Helewys. Okaż łaskę i oszczędź jej życie.

– Sprzeciwiasz mi się? – pyta królowa, a w jej głosie brzmi autentyczne zaciekawienie.

– W tym wypadku tak. – Król pochyla głowę. – Nie zgadzam się, by karą za poczęcie dziecka miała być śmierć.

Królowa patrzy na niego z mieszaniną gniewu i odrazy, po czym wychodzi z sali królewskimi drzwiami, prowadzącymi do jej komnat. Król wstaje powoli i odwraca się twarzą do zebranych.

– Zabierz je stąd – rozkazuje Mistrzowi Psów. Mężczyzna waha się przez chwilę, patrząc w ślad za królową, po czym wyprowadza bestie. Potem król zwraca się ku lady Lorelle, w końcu bezpiecznej w ramionach męża.

– Lordzie Lammos, jeszcze dziś wieczorem zabierzesz lady Lorelle z zamku. Konie będą przygotowane. Wracajcie do Hagi, do swoich włości.

Lord Lammos wyjąkuje podziękowania, a jego żona nie przestaje szlochać i trzymać się męża drżącymi rękami. Razem opuszczają salę.

Król ignoruje zaskoczony tłum dworzan i wychodzi z sali w ślad za królową. Jego ramiona są obwisłe jak po wielkim wysiłku i zatrzymuje się tylko po to, by uścisnąć rękę Mereka. Książę wstaje i nasze spojrzenia się spotykają. Widzę, jak pytająco unosi brwi, a potem opuszcza salę za matką i ojczymem.

Gdy tylko zamykają się za nim drzwi, na sali odzywa się szmer rozmów.

– Wybacz mi zuchwałość pani, ale powinniśmy stąd wyjść – mówi prędko Lief.

Kiwam głową, w oszołomieniu nie mogąc wykrztusić słowa i ruszam za moim strażnikiem. Król przeciwstawił się królowej i wygrał. Przyglądam się Liefowi, by spróbować odgadnąć jego myśli i zauważam w jego wzroku gorączkowy błysk. Idzie szybko i z trudem tylko dotrzymuję mu kroku.

– Co z drugim strażnikiem? – pytam.

– Zapomnij o nim, to teraz nieważne. W lewo.

Zatrzymuję się w miejscu.

– Dokąd idziemy?

– Zobaczyć się z Dorinem, póki mamy szansę.

– Nie wolno nam...

– Drugi strażnik raczej nie przyzna się królowej, że stracił cię z oczu, prawda? Jeżeli chcesz odwiedzić Dorina, teraz masz na to szansę.

Przez chwilę rozważam jego ofertę, a potem kiwam głową.

– Musimy się spieszyć.

Jesteśmy już w trzewiach zamku, gdy Lief zatrzymuje się i zamyka za nami drzwi.

– Zaczekaj. Jestem ci winien kolejne przeprosiny... Tym razem ich nie spisałem, więc będziesz musiała uwierzyć mi na słowo.

– Nie teraz, Lief...

– Proszę. Ja... chcę, żebyś wiedziała, dlaczego tak się zachowuję. Nie przywykłem do bycia służącym. Zawsze byłem panem samego siebie – wzrusza ramionami i patrzy w górę, jakby zbierał myśli. – Urodziłem się w gospodarstwie, które odziedziczyłem, gdy mój ojciec niespodziewanie zmarł. Miałem na utrzymaniu matkę i młodszą siostrę, a nie potrafiłem związać końca z końcem. Dlatego przybyłem tutaj. Zrządzenie losu sprawiło, że potrzebowałaś akurat nowego strażnika, a ja zjawiłem się w dniu, kiedy sprawdzano umiejętności kandydatów do tej roli. Wiem, że popełniam błędy, ale staram się, pani. Naprawdę się staram.

Przyglądam mu się i czuję, jak strach i litość walczą we mnie o lepsze.

– Dlaczego teraz mi o tym mówisz?

– Ponieważ zasługujesz na wyjaśnienia – odpowiada po chwili Lief, uśmiechając się wstydliwie. – Ponieważ ze mną wytrzymujesz. Poza tym skoro króla stać na odwagę, to mnie też.

– Co przez to rozumiesz?

– Zabiłaby tę kobietę, gdyby jej nie powstrzymał. Zmusiła by ciebie, żebyś ją zabiła. I za co? Za to, że zaszła w ciążę? To miała być zbrodnia przeciw tronowi Lormere? Że udało jej się coś, do czego królowa nie była zdolna?

Zakrywam dłonią usta, jakbym to ja wypowiedziała jego słowa.

– Lief, nie możesz...

– Wiem, że nie mogę! Stale mi to powtarzasz i wiem, że masz rację. Nie rozumiem, jak udaje ci się to wszystko wytrzymywać.

– Skąd wiesz, że mi się udaje?

– Nigdy o tym nie wspominasz.

– Co nie znaczy, że o tym nie myślę. Modlę się całymi godzinami, prosząc Bóstwa, by pozwoliły mi to wszystko zrozumieć.

– Próbowałaś prosić, by Bóstwa coś w tej sprawie zrobiły? – pyta Lief i nie jestem pewna, czy sobie ze mnie nie drwi.

– Co mogą zrobić?

– Sam nie wiem. Może chcą, żebyś to ty coś zrobiła. Gdyby wszyscy na raz...

– Jak w Tregellanie? – pytam i Lief blednie na twarzy. – Uważasz, że powinniśmy wszcząć wojnę, której nie zdołamy wygrać? Dokonać zamachu stanu, zebrać resztę sił i zabić królową, króla i księcia? Sugerujesz, że rozwiązaniem jest zdrada?

– Nie – odpowiada natychmiast Lief. – Nie, nie to mam na myśli. Ale może udałoby się przedstawić jej sprawę w sposób racjonalny?

– Naprawdę myślisz, że nikt dotąd na to nie wpadł? Miałam czternaście żniw kiedy lord Grevlas zaplanował uprosić królową, by odprawiła psy. Miał ponoć wielu stronników, ale w końcu poprosił o wstawiennictwo niewłaściwą osobę, która natychmiast opowiedziała o wszystkim królowej. Pozostali stronnicy zrobili to samo. Gdyby działo się to rok później, straciłabym go własnoręcznie.

Lief odwraca wzrok, a potem powoli wypuszcza powietrze i rozluźnia zaciśnięte w pięści palce.

– Nie jesteś taka, jak oni – mówi, znowu patrząc mi w oczy.

– Jestem katem królowej, Lief.

– Dlatego, że cię do tego zmusza.

– To nie ma znaczenia...

– Dla mnie ma – odpowiada cicho. – Dla mnie ma to wielkie znaczenie.

W jego spojrzeniu jest coś tak przeszywającego, że na myśl przychodzi mi Merek. Żołądek zaciska mi się w supeł i muszę odwrócić wzrok.

– Nie istnieje żaden sposób, by zmienić rzeczywistość – odzywa się po chwili, tak cicho, że nie jestem pewna, czy zamierzał wypowiedzieć swe myśli na głos.

– Żaden – odpowiadam i widzę, jak Lief przymyka oczy. – Możemy tylko robić, co w naszej mocy i milczeć. Musimy być niewidzialni jak duchy, bo tylko w ten sposób można tutaj przeżyć. Być jak duch i schodzić królowej z drogi.

– Powinnaś stąd odejść.

– Nie mogę. Wiesz, kim jestem. W moich żyłach płynie trucizna, Lief, i tylko z woli Bóstw jeszcze mnie nie zabiła. Gdybym im się sprzeciwiła, gdybym spróbowała odejść byłabym martwa, zanim zdążyłabym opuścić zamek. Wybaczają moje wątpliwości tylko dlatego, że jestem śmiertelna i chcą sprawdzić moją wolę, ale nie wybaczą mojego odejścia. A nawet gdybym nie zginęła z woli Bóstw, wyręczyłaby je królowa. Sam o tym wiesz, widziałeś przed chwilą to samo, co ja. Zemściłaby się na mnie. Skrzywdziłaby moją siostrę, ciebie... zabiłaby cię tylko za to, że nie powstrzymałeś mnie przed ucieczką. Prawdopodobnie przed zabiciem mnie kazałaby mi zabić ciebie. I być może miałaby słuszność, bo to byłaby zdrada, Lief.

– Nie słyszałem ani słowa – odpowiada cicho. – Ani słowa.

Kiwam głową, a Lief wpatruje się we mnie z zaciśniętymi ustami.

– Idź już – mówi. – Idź do Dorina, jest w komnacie na końcu korytarza. Zaczekam tutaj.

Po drodze mijam Komnatę Próby, ale nie jestem w stanie nawet spojrzeć na jej drzwi.

 

W komnacie Dorina panuje półmrok, rozświetlany jedynie przez blask świec płonących pod miedzianą misą. To z niej unosi się wypełniająca pomieszczenie woń cyprysu. Wyczuwam jeszcze coś, jakiś zapach, od którego cierpnie mi skóra. Dorin leży na sienniku w rogu i jego woskowa, wychudła twarz zdradza, że jest bardzo chory. W pierwszej chwili wydaje mi się, że śpi i odwracam się, by pozwolić mu odpoczywać.

– Co ty tu robisz, pani? – pyta ochrypłym głosem.

– Witaj, Dorin. Przyszłam sprawdzić, jak miewa się mój najbardziej zaufany strażnik.

– Dziękuję, że przyszłaś, pani, i przepraszam za kłopot. Wiem, że cię zawiodłem.

– Nigdy mnie nie zawiodłeś. Jak się czujesz?

– Każdego dnia inaczej, raz lepiej, a raz gorzej. Zapewniam cię, że za dzień lub dwa wrócę do moich obowiązków. Mogę tylko prosić cię o wybaczenie, że się tu w ogóle znalazłem.

Dorin wcale nie wygląda, jakby co dzień czuł się inaczej. Przypomina wychudłe i zmizerowane zwłoki. Gdybym nie wiedziała, że w komnacie nie ma nikogo innego, zapewne bym go nie poznała. Co mu dolega? Jaka choroba może w ciągu trzech tygodni zamienić człowieka w żywego trupa?

– Nie wątpię, że wrócisz – kłamię, uśmiechając się do niego. – Choć muszę przyznać, że Lief świetnie sobie radzi. Zostawiłeś mnie w dobrych rękach. Modlę się o twoje wyzdrowienie.

Dorin kiwa głową, a jego powieki trzepocą i uświadamiam sobie, że zaraz straci przytomność.

– Stuan, starczy na dziś tego piwa – bełkocze.

– Co...? – Dopiero po chwili przypominam sobie, skąd znam to imię. Stuan był moim strażnikiem. Odszedł po tym, jak zabiłam Tyreka. Nie służy w zamku od ponad dwóch żniw.

I nagle wiem, jaki zapach przebija spod woni cyprysu. To makowe łzy.

Podają Dorinowi makowe łzy.

 

Kiedy miałam dziewięć lat, wezwano nas do ratusza w Monkham. Zmarła matka burmistrza. Przeżyła osiemdziesiąt żniw i od dawna chorowała, więc jej śmierć nie jest niespodziewana. Cieszyłam się, że zobaczę ratusz, bo oczekiwałam luksusu podobnego do królewskiego zamku. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Budynek był mroczny, a pomieszczenie przygotowane do obrzędu Zjadania Grzechów cuchnęło czymś słodkim, co przypominało zgniliznę. Trumnę ustawiono w samym środku sali i burmistrz przygotował zydel jedynie dla mojej matki. Stałam u jej boku i obserwowałam obrzęd. Uczta nie była obfita, ale pośrodku wieka trumny stało naczynie pełne śmietany przybrane gałązką rozmarynu. Moja matka jadła wszystko po kolei, ale starannie unikała śmietany, nie kosztując nawet łyżeczki. Zostawiła naczynie na sam koniec, gdy wszystkie inne pokarmy zostały już zjedzone. Byłam zaskoczona, gdy się do mnie odezwała.

– Wiesz, co to jest? – spytała.

Kiwnęłam głową, bojąc się powiedzieć choćby słowo. Moja matka nigdy nie odzywała się podczas obrzędu. Nigdy. Zawsze dotąd objaśniała mi szczegóły dopiero w domu, kiedy próbowałam oddychać ustami, by nie wdychać duszącego odoru jaśminu.

– To skwaśniała śmietana, Twyllo.

Zmarszczyłam brwi.

– Dlaczego?

– Oznacza ona, że kobieta straciła dziecko – padła odpowiedź.

Nie rozumiałam, o czym mówi. Utrata dziecka nie była grzechem. Wszyscy wiedzieli, że Bóstwa dają i odbierają wedle swej woli i czasem zdarzało się, że przywoływali do Wiecznego Królestw nienarodzone dzieci. Zjadaczki grzechów znają wszystkie tajemnice zmarłych. Na podstawie pokarmów przygotowanych na pośmiertną ucztę można poznać całe życie człowieka i dowiedzieć się, kim był za życia. Widywałam już, jak moja matka jadła gotowane jajka za grzechy złodziei i końską wątrobę za zrzędów. Nigdy wcześniej nie widziałam jednak skwaśniałej śmietany.

– Utrata dziecka to nie grzech – powiedziałam.

– Grzechem jest wypić napar z ziół, który wywoła utratę dziecka – odparła matka. – Napar z poleju, krwawnika, berberysu... i rozmarynu. Skwaśniała śmietana oznacza skwaśniałe mleko życia. Jedynie Naeht ma prawo decydować, kiedy nadszedł kres życia. Nie może tego robić żaden człowiek.

Byłam zbyt mała, by ją zrozumieć i nadal jeszcze wpatrywałam się w trumnę, gdy moja matka wstała i ruszyła do wyjścia, nie tknąwszy skwaśniałej śmietany i nie wypowiedziawszy słów, które dopełniają obrzędu Zjadania Grzechów. Ruszyłam za nią, ale wtedy właśnie ktoś złapał mnie za nadgarstek.

Z mrocznego kąta sali wyzierała trupia twarz mężczyzny, którego nos i usta pokrywały otwarte rany. Jego puste, czarne oczy były bezrozumne, a kościste palce ściskały mój nadgarstek z zaskakującą siłą. Cuchnął czymś ciężkim i słodkawym.

– Nie ma jej tam, tej wiedźmy – powiedział bełkotliwie, sącząc ślinę z kącików ust. – To wiedźma. Muszą ją spalić, inaczej wróci. Zabiła dziecko. Powtarzała „nie, nie, nie...”, ale i tak zrobiłem jej dziecko, a ona zabiła je magią.

Zaczęłam krzyczeć i do sali wbiegł burmistrz wraz z moją matką.

– Zostaw ją, tato – powiedział, ale stary człowiek trzymał mnie mocno.

– To wiedźma! – ryknął, a potem osunął się na podłogę i uwolnił mój nadgarstek. Burmistrz wyprowadził mnie z sali.

– Choruje na narośla – tłumaczył się przed moją matką, przepraszająco wykręcając dłonie. – Dajemy mu makowe łzy na ból. On nie wie, co mówi. Chciał tu być, żeby się pożegnać. Myślałem, że będzie milczał. Wybacz, wielmożna Zjadaczko...

– Co ci powiedział? – zapytała mnie matka.

– Że... że powtarzała „nie, nie”, ale on zrobił jej dziecko. I że była wiedźmą – powtórzyłam drżącym głosem.

Matka zmierzyła burmistrza wzrokiem, jakby oceniała pośmiertną ucztę, a potem cofnęła się do sali. Wróciła po chwili z miską skwaśniałej śmietany, którą wlała sobie do ust. Upuściła naczynie, które roztrzaskało się na ziemi.

– Odpoczywaj w pokoju, pani. Nie wracaj do nas drogami, nie wracaj łąkami. Za twój spokój zastawiam własną duszę – wypluła sakramentalne słowa, ani na chwilę nie spuszczając burmistrza z oka. – Na uczcie po twoim ojcu mają być oczy byka – powiedziała, a burmistrz gwałtownie wciągnął powietrze. – Nie zamierzam ich Zjadać. Nie wezmę na siebie tego grzechu.

Burmistrz chciał wręczyć jej srebrną monetę, ale moja matka jej nie przyjęła. Tylko ten jeden raz nie przyjęła zapłaty.

 

– Musimy iść, pani – mówi Lief i wracam myślami do teraźniejszości, nadal czując na przedramieniu uścisk starca.

Lief zagląda do komnaty Dorina. Jedno spojrzenie na moją twarz wystarcza, by do połowy dobył miecza z pochwy.

– Pani...?

– Nic mi nie jest, Lief – uspokajam go, ale głos mi drży. – Ja tylko...

Lief przygląda się blademu Dorinowi, leżącemu niezgrabnie na sienniku.

– Zaczekaj na zewnątrz, pani. Spróbuję go wygodnie ułożyć.

Kiwam głową i z ulgą wychodzę z komnaty. Opieram się o wilgotną, kamienną ścianę i głęboko oddycham czystym powietrzem. Makowe łzy. Utracone dzieci i czające się w ciemności potwory. I grzech, którego moja matka nie zgodziła się przyjąć... Przeszywa mnie dreszcz i mam nadzieję, że uda mi się otrząsnąć ze wspomnień.

W komnacie Lief wprawnymi ruchami układa głowę Dorina na sienniku. Jest delikatny i zręczny i zastanawiam się, jak umarł jego ojciec.