Kavos przypuszczał szarżę na legion pandezjańskich żołnierzy, którzy zagradzali mu drogę prowadzącą w góry Kos. Nie zatrzymywał się ani na chwilę, gotów stoczyć walkę na śmierć i życie. Jak ci Pandezjanie śmieli najechać jego ojczyste ziemie, jak śmieli myśleć, że mogą pokonać go na jego własnym terytorium? Góry Kos należą do jego ludzi; zawsze tak było. I żaden najeźdźca nie zdołał nigdy ich podbić. Byli wszak teraz w krainie lodu i śniegu, krainie, która trwała samotnie w Escalonie przez tysiące lat. Nie każdy umiałby przetrwać w krainie lodu i śniegu – a mężowie z Kos mieli to we krwi.
Kavos podniósł wzrok i wiedział, że muszą dotrzeć do tych gór, jeśli mają mieć jakąkolwiek szansę, by nie pozwolić się dogonić pandezjańskiej armii, która deptała im po piętach. Ci żołnierze musieli zostać rozgromieni natychmiast.
- MĘŻOWIE KOS, DO BOJU! – krzyknął.
Za jego plecami rozbrzmiał triumfalny okrzyk bitewny i wraz ze swymi ludźmi ruszył trzykrotnie szybciej, pochylając się, gotując się, by stoczyć bój ze znacznie liczniejszymi Pandezjanami. Choć na jednego wojownika przypadało dziesięciu nieprzyjaciół, nie zwolnili ani nie zawahali się.
Ich odwaga wyraźnie zbiła Pandezjan z pantałyku. Zdawali się zaszokowani tym, że wojownicy z Kos przyspieszyli zamiast zatrzymać się i złożyć broń.
Kavos poczuł, że wzbiera w nim gniew. Wyciągnął włócznię, pochylił się i cisnął nią przed siebie. Piękna broń przecięła ze świstem powietrze, niewidoczna pośród śniegu i lodu. Utkwiła w piersi pandezjańskiego dowódcy, który schwycił ją obiema rękami. Na jego twarzy odmalował się ból i szok i zsunął się w bok z konia, martwy.
Kavos wydał z siebie głośny okrzyk bojowy i dobył miecza. Przyspieszył i rzucił się w grupę żołnierzy. Ciął jednego przez pierś, obrócił się i dźgnął innego, po czym zaskakując przeciwników zeskoczył ze swego wierzchowca i zrzucił dwu żołnierzy z koni.
Spadł z nimi na ziemię, następnie przetoczył się i ciął nogi dwu koni biegnących w jego stronę, posyłając jeźdźców na ziemię, po czym przetoczył się i ugodził obu w pierś.
Jego ludzie walczyli z równą zaciekłością. Zeskakiwali z koni, walcząc z zażartością i siłą, z których słynęli. Bramthos używał tarczy jako broni, w mgnieniu oka uderzył kilku żołnierzy, galopując przez ich szeregi, i strącił ich z koni. Następnie dobył miecza i zamachnął się obiema rękami, kładąc pół tuzina żołnierzy ciosami tak potężnymi, że przecinały ich zbroje na pół. Drugi dowódca Bramthosa, Swupol, władał wprawnie kiścieniem, miażdżąc pół tuzina żołnierzy przed nimi i tworząc duże puste pole w zawierusze.
Wokoło niego mężczyźni walczyli z furią, jakiej nie znali wcześniej, rzucając na szalę swoje życia i kładąc Pandezjan w mgnieniu oka. Przedzierali się przez niespodziewającą się niczego pandezjańską siłę zbrojną i szybko wycięli ścieżkę i niemal wyrównali szanse, kładąc pierwsze dwie setki Pandezjan, tracąc przy tym niewielu swoich ludzi.
Walczący w gęstwie żołnierzy Kavos ruszył jeszcze zażarciej do boju, przewodząc reszcie, uderzając łokciami i głową, i bijąc jednego po drugim, powalając ich, zwalając z koni, dźgając mieczami i sztyletami, zamachując się buzdyganami i toporkami, które zbierał z ziemi. Uczyni, co tylko będzie musiał, by dotrzeć do gór i utrzymać swych ludzi przy życiu.
A jednak, gdy ich pierwsza szarża straciła na sile, Kavos szybko przekonał się, że ci pandezjańscy żołnierze nie poddawali się tak łatwo. Tylne szeregi walczyły zaciekle, nie jak awangarda, a ludzie Kavosa zaczynali się męczyć.
Znaleźli się w impasie i Kavos walczył teraz obiema rękami. Ramiona mu omdlewały i wiedział, że nie pozostało im wiele czasu. Na widnokręgu za nim rozbrzmiały rogi i dobiegł go odległy tętent końskich kopyt; wiedział, że trzon armii pandezjańskiej się zbliża. Nie mógł walczyć na dwu frontach. Musiał coś zrobić, i to szybko.
Kavos wiedział, że nadszedł czas, by zwołać rezerwę. Podniósł wzrok ku górze i spostrzegł błysk światła. Wiedział, że jego ludzie wysoko w górze czekają na jego powrót – i na jego rozkazy – i to napawało go otuchą. Mężowie Kos mieli zasadę, dla której żyli i dla której ginęli: gdy wyruszali toczyć bój, równa ilość mężczyzn musiała pozostać w górach Kos, by ich chronić. Był to święty obowiązek, z którego przyrzekli się wywiązywać, i na tym właśnie polegało bycie mężem Kos. Błyski światła były znakiem, że pozostali żołnierze są wysoko w górze, obserwując, gotowi, chętni i zdolni przyjść im z pomocą.
Kavos wiedział, że nadszedł już czas.
Chwycił róg i trzy razy krótko zadął. Był to znak zrozumiały jedynie dla jego ludzi.
- ODWRÓT! – wrzasnął Kavos do swych ludzi.
Jego ludzie zdawali się skołowani, lecz jako posłuszni żołnierze usłuchali. Odwrócili się i rzucili do ucieczki. Wtedy ośmieleni Pandezjanie zakrzyknęli entuzjastycznie. Kavos czuł, że ruszyli za nimi, z pewnością sądzili, że mają ich w garści.
Nie znali jednak mężów z Kos. Mężowie z Kos nigdy się nie wycofywali – z żadnego powodu.
Gdy jechali, za nimi, wysoko w górze, podniósł się głośny huk. Coraz bardziej przybierał na sile. Kavos uśmiechnął się, wiedząc co to – Pandezjanie jednak byli zbyt skupieni na pogoni za wrogiem, by mogło im przyjść do głowy, że mężowie Kos mogą mieć inny plan. Nie wzięli pod uwagę, że mogą zostać zaatakowani z góry.
Kavos obrócił się, gdy rozległ się huk i podniósłszy wzrok ujrzał ogromne głazy staczające się ze stromych zboczy Kos, wielkie, toczące się z prędkością, na którą pozwoliłyby jedynie nieliczne łańcuchy górskie. Mężowie Pandezji wreszcie zatrzymali się i spojrzeli w górę. Na ich twarzach odmalowała się panika – było już jednak zbyt późno.
Lawina głazów opadła z hukiem, którego Kavos nigdy nie zapomni – runęła w dół, aż zatrzęsła się ziemia, jak gdyby cały świat pękał. W kilka chwil zmiażdżyły setki Pandezjan i przetoczyły się po kolejnych setkach. Krzyki miażdżonych i rannych, którzy nie mieli dokąd uciec, poniosły się w powietrzu.
Kavos zatrzymał się, a jego ludzie odwrócili się i wznieśli wiwaty. Ich przeciwnicy byli martwi, nie zagradzali więc już drogi prowadzącej w góry. I to w sam czas: zbliżała się do nich pandezjańska armia, znajdująca się już ledwie kilka setek jardów od nich.
- W GÓRY! – zawołał Kavos.
Mężczyźni zakrzyknęli entuzjastycznie i razem ruszyli co tchu. Galopowali coraz szybciej, omijając głazy, umykając pandezjańskiej armii, aż dotarli do podnóża urwiska. Gdy dotarli do miejsca, w którym było zbyt stromo dla koni, zsiedli i biegli dalej.
Następnie zaczęli się wspinać. Zbocze szybko stało się bardzo strome. Nie zawahawszy się, wyciągnęli szpikulce z butów i odgłos narzędzi wbijanych w lód poniósł się w powietrzu, gdy wspinali się po stromej ścianie, wdrapując się po urwisku jak kozice.
Kavos usłyszał za sobą jakiś hałas i zerknął przez ramię. Ujrzał zbliżających się Pandezjan, docierających do podnóża urwiska. Byli ledwie pięćdziesiąt jardów od nich.
Pięćdziesiąt jardów stanowiło jednak zasadniczą różnicę. W tych górach pięćdziesięciojardowa wspinaczka pozwalała odróżnić mężów Kos i każdego innego, odróżnić tych, którzy potrafili wspinać się po lodzie i tych, którzy tego nie potrafili. Kavos patrzył, jak Pandezjanie żałośnie próbują się wspinać, po czym osuwają się, raz za razem spadając po stromej ścianie klifu. Byli ledwie pięćdziesiąt jardów od nich – lecz równie dobrze mogła to być mila.
Znaleźli się poza ich zasięgiem i wiedzieli, że są teraz bezpieczni. Mężowie Kos zakrzyknęli entuzjastycznie. Wspinali się coraz wyżej, pomagając sobie szpikulcami, z powrotem do swej ojczyzny, w opiekuńcze góry Kos, poza zasięgiem armii – i gotując się do największej obrony swego życia.