Ze swojej kancelarii w Suite 1604 Huguenot Chambers adwokat Susan Peires miała doskonały widok na zieloną przestrzeń historycznego parku Company’s Garden. W ten gorący dzień przed świętami Bożego Narodzenia roiło się w nim od ludzi. Czasami, kiedy chciała zastanowić się nad jakąś sprawą, otwierała rolety i wyglądała na zewnątrz. To pomagało jej uporządkować myśli. Jednak teraz cała jej uwaga skupiała się na młodym właścicielu winnicy, Francoisie du Toit.
Usiadła naprzeciwko niego przy stole konferencyjnym. Słuchała każdego słowa, zwracając szczególną uwagę na ton jego głosu, wymowę oraz rytm. Trudno było mu się rozkręcić, ale to akurat żadna niespodzianka. Czasami porównywała swoją pracę do tej, którą wykonywał lekarz pogotowia. Każdy, kto do niej trafiał, na pewno doznał jakiegoś urazu.
Analizowała język ciała du Toita, wyraz jego twarzy, przyglądała się jego oczom, które najpierw utkwił w niej, by potem przenieść je na jakiś punkt na ścianie.
Wiedziała, że wszystko to musi niezwykle ostrożnie interpretować.
Jako młoda adwokat Peires zdobyła cenną lekcję zawodową. Pod koniec burzliwego okresu apartheidu przyjęła pro bono sprawę białego mechanika samochodowego oskarżonego o zamordowanie swojej żony. Poszlaki były niezwykle mocne – dzień przed morderstwem znajomy powiedział mu, że żona go zdradza, a sąsiedzi z Goodwood, gdzie domy stoją blisko siebie, słyszeli potem podobno głośną kłótnię. Na twarzy miał ślady po zadrapaniach, a przed siedmiu laty dostał wyrok w zawieszeniu za napaść. A kiedy Peires po raz pierwszy zobaczyła go w pokoju przesłuchań na posterunku, wiedziała, że jest winny. Twarz mężczyzny była szorstka, prymitywna. Oczy osadzone pod krzaczastymi brwiami unikały jej spojrzenia. Był wysoki i silny, a ręce miał wielkie jak bochny chleba. Był opryskliwy. Mówił nieskładnie i niejasno. Peires, wraz ze śledczymi, uwierzyła, że jego alibi – zarzekał się, że noc morderstwa spędził w domu matki w Parow – to wersja, którą syn ustalił ze swoją matką.
Przesłuchała matkę, nerwową, nałogową palaczkę, która nie wywarła najlepszego wrażenia w sądzie. Dopiero kiedy przekazała kobiecie, że istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że jej syn spędzi resztę życia w więzieniu, kobieta załamała się we łzach i wyznała wszystko przestraszona. Nie byli sami w domu: jej kochanek, koloredzki oficer z Południowoafrykańskich Sił Obronnych, mógł potwierdzić alibi.
Co też ten poważny i uprzejmy mężczyzna uczynił spokojnym, ale zdecydowanym głosem.
Kiedy sprawę przeciwko mechanikowi wycofano, a policja skierowała uwagę na żonatego kochanka ofiary, spytała swojego klienta, czy tak bardzo wstydził się rasy kochanka swojej matki, że był gotowy pójść do więzienia.
– Nie – odparł.
– Usiłował pan chronić matkę? Martwił się pan, że ludzie zaczną gadać?
Pokręcił głową.
– To dlaczego pan mi tego nie powiedział?
– Bo ma pani gniewną twarz.
Susan Peires zasmuciły te słowa. Zabolało ją to, że ona, która uważała się za osobę profesjonalną, ale jednocześnie zdolną do współczucia, może być postrzegana jako kobieta przepełniona złością. Że ten wyglądający na twardziela krzepki mężczyzna bał się jej z powodu tego, jak wyglądała. Oboje mieli o sobie nawzajem pewne wyobrażenia wypaczone przez wyraz malujący się na ich twarzach.
Długo nad tym rozmyślała. Spędziła sporo czasu przed lustrem i stopniowo zrozumiała, że ostre rysy twarzy w zestawieniu z wykonywanym zawodem powodują, że nie cieszy się jakimś szczególnym powodzeniem u płci przeciwnej.
Starała się łagodzić swój wizerunek makijażem i strojem oraz bardziej rozluźnioną postawą.
Rozmyślała o tym, że ludzie często szufladkują innych na podstawie ich wyglądu, analizowała wpływ rysów twarzy na formowanie się osobowości, ale przede wszystkim doszła do wniosku, że już nigdy więcej nie popełni takiego błędu.
I właśnie dlatego zamierzała za wszelką cenę zignorować fakt, że Francois du Toit jest wysokim, opalonym i ładnie wysławiającym się mężczyzną. Słuchała i obserwowała.
A nade wszystko nie śpieszyła się z wydaniem sądu, co jest prawdą, a co nie.