25

Adwokat Susan Peires poprosiła Francoisa du Toit, by przerwał.

– Chcę na chwilę zatrzymać dyktafon. Nasze pliki nie powinny być zbyt długie.

Stał, opierając się o regał z książkami, i uniósł dłonie w przepraszającym geście.

– Proszę mi wybaczyć. Trochę się rozgadałem.

Przypominał Peires lekarza, który zalecał się do niej jakieś sześć czy siedem lat temu, rozwiedziony lekarz rodzinny szukający towarzystwa, partnerki do podróżowania i do rozmów. Sposób, w jaki ten mężczyzna okazywał jej względy, był raczej pragmatyczny niż romantyczny. „Uwielbiam twój umysł” – usłyszała od niego kilkakrotnie. Wychodzili dwa lub trzy razy w tygodniu na kolacje, podczas których tamten lekarz ciągle opowiadał jej jakieś historie – długie, lecz interesujące anegdoty.

Podobało jej się to przez kilka miesięcy do momentu, kiedy zaczął sugerować, że chce czegoś poważniejszego. Musiała wtedy dyplomatycznie dać mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana. Wytłumaczyła się względami zawodowymi, ale tak naprawdę była spragniona miłości i namiętności: chciała, by ktoś pociągał ją intelektualnie, emocjonalnie i seksualnie. Nie zależało jej na koleżeństwie. A nigdy nie należała do kobiet skłonnych do kompromisów – nie była aż tak zdesperowana.

– Proszę nie przepraszać. Muszę usłyszeć wszystko – wyjaśniła du Toitowi, manipulując przyciskami dyktafonu.

Spojrzała na niego i skinieniem głowy zachęciła, by kontynuował swoją opowieść. Miała przed sobą mężczyznę w szarych spodniach, białej koszuli i grafitowej marynarce tweedowej, mężczyznę o inteligentnym spojrzeniu, dużych dłoniach i zmysłowych ustach, z których z ogromną pasją wypływała opowieść. Tak bardzo pragnął, by go zrozumiała i mu uwierzyła.

Gdyby tylko była o trzydzieści lat młodsza, a on nie był żonaty… I niezaplątany w jakiś sposób w sprawę morderstwa. Rozbudziłby w niej emocje na wielu poziomach.

Kontynuował opowieść, a ona z trudem powstrzymała się od uśmiechu. Miała pięćdziesiąt sześć lat i tak naprawdę w ogóle się nie zmieniła.