W głównej sali informatyków w siedzibie Sokołów sierżant Reginald „Świstak” Davids pracował intensywnie nad iPhone’em Richtera.
– Jasny gwint, Cappie – powiedział do Franka Fillandera. – Z tego Richtera to był niezły numer.
– Co masz na myśli?
– Podrywał dziewczyny na Tinderze. Wyd en syd, na prawo i lewo.
– Pokaż.
– Chwilka, Cappie, najpierw muszę ściągnąć z niego informacje. Pracujemy tu na telefonie, który się zablokuje, jeśli nie będzie aktywny.
– W porządku.
Świstak zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
– Co? – spytał Fillander.
– Nic takiego, tylko przypomniała mi się historia, którą opowiadał mi mój stary pêllie. Mówię ci, Cappie, randkowanie przez internet to same kłopoty.
– Randkowanie jakiegokolwiek rodzaju to kłopoty, jeśli mam być szczery.
– Fakt. Powiedział, że jego kumpel zna pewnego kolesia z Mitchell’s Plain. Jakiś rok temu ten koleś założył profil w esemesowym serwisie dla flirtujących i ostro zagadywał tam do lasek. Ale to wszystko można robić anonimowo, a informacje osobiste podajesz, tylko jeśli chcesz. Kumasz, Cappie?
– Jestem stary, ale nie głupi – rzucił Fillander.
– Tylko się upewniam. No więc ten koleś flirtuje tam jak szalony i sprawdza, które laski są bystre, bo jest dosyć wybredny i stara się oddzielać ziarna od plew. Nie miałby nic przeciwko, żeby trafiło mu się jakieś njaps, ale tak naprawdę to kieruje się szlachetnymi pobudkami, szuka poważnego związku.
– W esemesowym serwisie dla flirtujących?
– Co kto lubi, Cappie. Tak czy siak, po jakichś dwóch tygodniach odkrywa, że jedna laska nadaje na tych samych falach co on. Kumasz? Śmieje się z jego dowcipów, sama też rzuca niezłymi tekstami, wytwarza się między nimi pewna chemia.
– Rozumiem – powiedział Fillander.
– Zaczyna więc skupiać się coraz bardziej na tej konkretnej lasce, długo ze sobą gadają, aż w końcu on zaczyna kierować ich rozmowy na klimaty erotyczne, ale robi to powoli. Ostrożność nie zawadzi. Pamiętaj, Cappie, koleś ma dalekosiężne plany wobec niej. Szuka kandydatki do poważnego związku. Bada więc grunt, zagaja o jej upodobania seksualne, rzuca propozycje, ona wszystko podchwytuje, atmosfera robi się gorąca. W końcu pyta ją, czy chce zobaczyć jego członka, a ona na to „Ja, gooi, prześlij mi fotkę”. Spodobało jej się to, co zobaczyła, i spytała, czy i ona ma przesłać mu swoje intymne zdjęcie. On oczywiście chciał. Ale wszystko nadal rozgrywa się anonimowo, Cappie. Jedno pikantne zdjęcie za drugim, ale tylko anonimowe części ciała. To jest dla nich jak jakaś gra. Oboje chcieli uniknąć przesłania sobie zdjęcia twarzy, bo martwili się, że to będzie moerse rozczarowanie. W ich wiadomości znać już ogromne podniecenie, oboje pragną niemożliwie nawzajem swoich ciał, aż w końcu po kilku tygodniach droczenia się z nim dziewczyna mówi mu, żeby ją odwiedził. Spytał, czy ma na myśli fyndraai, specjalną wizytę, a ona odpowiedziała jis. Poprosił, żeby przesłała mu swój adres. Kiedy dostał kolejną wiadomość od niej, zorientował się, że widzi adres swojej siostry.
– Jirre – jęknął Frank Fillander.
– Właśnie, Cappie. Hy skrik sy gat af, strasznie się pokłócili. Był przekonany, że ktoś go wrabia. W końcu mówi do niej, żeby się przyznała i wyjawiła, jak ma na imię i nazwisko. Okazało się, że to było imię i nazwisko jego własnej siostry.
– Fokkit, Świstak, nieźle popieprzone.
– Mówię ci, Cappie. Koleś od razu wypisał się z tego serwisu dla flirtujących i wykasował wszystkie zdjęcia ze swojego telefonu. Przez sześć tygodni nie był w stanie o tym rozmawiać, aż w końcu przyznał się kumplowi, a ten opowiedział o tym mnie. Koleś nie widział swojej siostry od tamtej pory, nie potrafi spojrzeć jej w oczy. Siostrze, która, tak przy okazji, była przynajmniej singielką.
– Dlaczego mi o tym mówisz, Świstak? Jak mam się teraz pozbyć tych obrazów z mojej głowy?
– Niech to będzie dla ciebie przestrogą. Trzymaj się jak najdalej od internetowego randkowania.
– Sugerujesz, że tego potrzebuję? Od trzydziestu jeden lat jestem szczęśliwie żonaty, a ty chcesz mnie pouczać o randkach przez internet.
– Możesz to przekazać dzieciom i wnukom.
– Jirre. Co tak się guzdrzesz z tym telefonem?
– Robię zrzuty ekranu z wszystkiego: rozmowy na Tinderze, mejle, esemesy, wiadomości z Facebooka, prywatne wiadomości z Twittera i wzmianki o innych użytkownikach, zdjęcia z Instagrama, czyli generalnie wszystko. Prześlę potem wszystkie te zrzuty sobie na mejla i przekażę wam wszystkim. To trochę potrwa.
– Jak długo?
– Daj mi jakąś godzinę albo dwie.
– Posterunek ze Stellenbosch przesłał już komputer Richtera?
– MacBook, Cappie.
– A co to za różnica?
Świstak Davids zadrżał, jakby śmierć go powąchała.
– Pracuję z jakimiś jaskiniowcami – oburzył się.
– To jest niesubordynacja – ostrzegł go Frank Fillander. – Jestem kapitanem, a ty tylko zwykłym sierżantem.
– Chyba raczej niezastąpionym geniuszem. Nie, Cappie, nie dostaliśmy jeszcze nic ze Stellenbosch.
– Zadzwonię do nich. Potem się dowiem, jak Philipowi i reszcie idzie tworzenie schematu połączeń telefonicznych.
– Spoko oko, Cappie.
Młody programista, ten, od którego Benny Griessel dostał gumę do żucia, nazywał się Vaughn Stroebel. Obserwował nerwowo, jak trzech detektywów krąży od biurka do biurka. Pomyślał, że wyglądają jak drapieżnicy, jak trzy stare lwy na afrykańskiej sawannie, które przemykają przez stado spanikowanych antylop. Dwóch białych policjantów wyglądało na prawdziwych detektywów, mieli marynarki i krawaty. Kolored sprawiał z kolei wrażenie, jakby na siłę chciał wyglądać młodo i luzacko w tych swoich tenisówkach i tej swojej koszulce. Pewnie przechodził kryzys wieku średniego, a może to była jakaś strategia detektywa, według której miał wyglądać na przygłupa, żeby ludzie bagatelizowali jego rolę.
Każdy ze śledczych rozmawiał kolejno z wszystkimi informatykami. Ten Kolored był tylko jedno biurko od niego.
Co on miał zrobić?
Ci goście byli z Sokołów.
Kurwa.
Sokoły to elita; tyle akurat wiedział. Jeśli w wiadomościach podawano, że Sokoły zaatakowały, zwykle oznaczało to koniec jakiegoś kryminalisty. Miał przerąbane. Z Sokołami się nie zadzierało.
A ten ou z nieco przekrwionymi słowiańskimi oczami, potarganą czupryną i siniakiem na policzku poprosił go o gumę do żucia. Naprawdę chciał gumę czy była to jakaś cwana sztuczka gliniarza? Widział tego sporo w telewizji: detektyw prosi, żebyś mu coś pożyczył, ale tak naprawdę zbiera twoje odciski palców albo twoje DNA, a ty nawet nie masz o tym pojęcia.
Dlaczego mieliby chcieć jego odciski palców? Podejrzewali coś?
„Wiemy, że to jeden z was. Ktoś z ekipy informatyków”. Ten detektyw oznajmił to tonem sugerującym „nie śpieszy nam się, i tak cię dorwiemy”.
Wytarł spocone dłonie w dżinsy.
Teraz do niego podszedł ten Kolored w odblaskowych tenisówkach.
– Jis, pêllie, jak się nazywasz? – spytał detektyw.
– Vaughn Stroebel? – Usłyszał pytający ton w swoich słowach i zbeształ się w myślach: „Weź się, kurwa, w garść”.
– Vaughn Stroebel? – powtórzył Kolored podejrzliwie.
– Przysięgam – przekonywał go Vaughn Stroebel. Spojrzał w kierunku drzwi.
– Coś taki katvoet?
– To nie byłem ja – wypalił Vaughn Stroebel. Gdzieś w głowie kołatała mu się myśl, że nie postępuje teraz najlepiej. Myślał, że nic mu nie grozi. Ale potem ten ou poprosił o gumę do żucia i…
– Jeśli masz na imię Vaughn, musisz być jednym z tych dobrych – odparł koloredzki detektyw z niewyraźnym uśmiechem.
Co miał na myśli? Rzucił tylko sarkastyczną uwagę, a może jednak wszystko wiedział i teraz najwyraźniej drażnił się z nim?
– W porządku?
– To nie ty to zrobiłeś?
Wiedział. Vaughn Stroebel widział to teraz wyraźnie w oczach tego detektywa.
Odwaga opuściła Stroebela.
– Ja tylko dostarczałem trawkę. – Słysząc, jak wypowiada te słowa, doznał rozczarowania samym sobą. Był strasznym cieniasem. Poczuł jednak ogromną ulgę, kiedy zrzucił z siebie ten wielki ciężar. – Przysięgam. Zrobiłem tylko to.
Mówił cicho, bo nie chciał, by inni informatycy usłyszeli, jakim jest tchórzem.
– Ernst przyszedł do mnie i spytał, czy mam trawkę. Nie wiem, dlaczego spytał o to akurat mnie. Może pytał wszystkich, tylko jak miałbym to sprawdzić? Dałem mu trawkę, a on mi za nią zapłacił. Nie chciałem brać od niego pieniędzy, ale nalegał. Powiedział potem, że jemu samemu trudno kupić towar, bo jest rozpoznawalny. Mógłbym być jego dostawcą. Zasugerował, żebym podniósł nieco cenę i trochę na tym zarobił. Nie chciałem tego, przysięgam, kompletnie mi się to nie podobało. Nie chciałem być dealerem, ale on tu jest dyrektorem, jest moim szefem. To znaczy: był, był moim szefem. Ale to wszystko. Ja mu tylko dostarczałem trawkę. Tylko jemu. Nikomu innemu. Nie jestem dealerem. Teraz nie mam przy sobie ani grama towaru. Miałem dwa skręty w plecaku dzisiaj rano. Ale spuściłem je w kiblu, jak tu przyjechaliście.
Po tych słowach się zamknął, a koloredzki detektyw przyglądał mu się przez chwilę. Widział niedowierzanie na jego twarzy.
Ten ou też miał go za cieniasa.
– Vaughn Stroebel – dziwił się detektyw. – Dasz wiarę?
– Wyobrażasz to sobie? – spytał kapitan Frank Fillander.
– Znajdziemy go – oznajmił przez telefon posterunkowy ze Stellenbosch.
– Chwila, wyjaśnijmy coś. Zarejestrowaliście ten laptop u siebie na liście dowodów?
– Zgadza się, kapitanie. W piątek dwudziestego ósmego listopada o szesnastej czterdzieści siedem. Wszystko zrobiono porządnie.
– Porządnie?
– Tak jest, panie kapitanie.
– I był tam w waszej szafce?
– Tak jest, panie kapitanie.
– Skąd to wiesz?
– Bo tak wynika z rejestru.
– Ale teraz zniknął?
– Znajdziemy go, panie kapitanie. Gdzieś przecież musi być.
– To też widać w rejestrze?
– Nie, kapitanie.
– Obaj dobrze wiemy, że ten laptop skradziono.
– Nie, kapitanie, on musi gdzieś być.
– Posłuchaj mnie uważnie. Jeśli w ciągu dziesięciu minut nie zadzwoni do mnie dowódca waszego posterunku z wiadomością, że znaleźliście ten laptop, srogo za to zapłacicie. Zrozumiano?
– Tak, kapitanie.
– Porządnie zrobione, se gat.
– Tak, kapitanie.