Do domu wróciłam smutna i zmęczona. Zapomniałam już o perspektywie pracy w trzygwiazdkowym banku i zakupach u Harrodsa. Zrozumiałam, że proza życia polega nie na jeżdżeniu taksówką po Knightsbridge ani wybieraniu walizek po tysiąc funtów, tylko na powrotach do ciasnego mieszkania przesiąkniętego zapachem curry, gdzie czeka sterta nieprzyjemnych listów z banku, z którymi nie wiadomo, co zrobić.
Właśnie przekręciłam klucz w zamku, gdy usłyszałam wołanie Zuzy:
– Bex, to ty?
– Tak, gdzie jesteś? – odkrzyknęłam z udawaną radością.
– Tutaj! – Pojawiła się w progu mojego pokoju z zaróżowioną twarzą i błyskiem w oku. – Wiesz co? Mam dla ciebie niespodziankę.
– Co takiego? – spytałam, odstawiając teczkę na podłogę. Prawdę mówiąc, nie miałam dziś nastroju na niespodzianki Zuzy. Pewnie przesunęła moje łóżko w inne miejsce lub miała jakiś inny genialny pomysł, gdy tymczasem mnie marzył się przede wszystkim odpoczynek, filiżanka herbaty i coś do jedzenia, bo w końcu nawet nie tknęłam lunchu.
– Chodź i zobacz. Albo nie… zamknij oczy, ja cię zaprowadzę.
– Dobra – zgodziłam się niechętnie. Zamknęłam oczy i pozwoliłam Zuzie wziąć się za rękę. No i proszę, im bardziej zbliżałyśmy się do drzwi pokoju – tym większe podniecenie mnie ogarniało. Zawsze dawałam się nabrać na takie chwyty.
– A kuku! Możesz już spojrzeć!
Otworzyłam oczy i rozejrzałam się po pokoju, szukając śladów kolejnego dzikiego pomysłu Zuzy. Dobrze, że nie wpadła na pomysł przemalowania ścian albo zdjęcia firanek, a komputer na wszelki wypadek zawczasu wyłączyłam.
Dopiero po chwili zorientowałam sie, że na moim łóżku piętrzą się stosy wyściełanych ramek. Wszystkie były starannie wykończone, nie rozłaziły się w narożnikach, a plecionka trzymała się prawidłowo. Musiało ich być przynajmniej…
– Skleiłam sto – oświadczyła Zuza. – Jutro zrobię resztę. Fajne, co?
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Sama to wszystko zrobiłaś?
– Tak! – odpowiedziała z dumą. – Kiedy już wpadłam w trans, szło mi jak z płatka. Równocześnie oglądałam Poranną Kawę. Szkoda, że nie widziałaś tego programu, bo tam widzowie mogą dzwonić do studia. Ostatni odcinek był o facecie, który przebierał się w babskie ciuchy…
– Poczekaj – przerwałam jej. – Czegoś tu nie rozumiem. Przecież to musiało zabrać ci kupę czasu. Po jaką cholerę…
Moje rozszerzone ze zdumienia oczy biegały niespokojnie od jednej ramki do drugiej.
– Widziałam, że coś nie za bardzo ci szło – rzekła szczerze, lecz życzliwie Zuza. – Pomyślałam sobie po prostu, że ci pomogę.
– Pomóc? – powtórzyłam słabym głosem.
– Jutro to skończę i zadzwonimy, żeby je sobie zabrali. – To bardzo wygodne, bo nie musisz wysyłać gotowych ramek pocztą, a oni ci za to wyślą czek na dwieście osiemdziesiąt cztery funty. To chyba nieźle?
– Zaraz, zaraz – przerwałam jej. – Jak to wyślą czek mnie?
– No, przecież to są twoje ramki.
– Ale ty je poskładałaś, więc ten szmal tobie się należy.
– Zrobiłam je dla ciebie! – podkreśliła Zuza. – Specjalnie po to, abyś zarobiła twoje trzysta funtów!
Przypatrywałam się jej w milczeniu, z podejrzaną suchością w gardle. A więc Zuza zrobiła te wszystkie ramki dla mnie! I mało tego – kiedy powiodłam palcem po powierzchni jednej z nich, przekonałam się, że były idealnie wykończone. Nadawały się do sprzedaży u Liberty’ego!
– Zuza, to twoje pieniądze, nie moje! – upierałam się. – Zresztą to był twój pomysł.
– I tu się właśnie mylisz! – triumfalnie oświadczyła Zuza. – Mój projekt jest tutaj.
Pogrzebała w stosie gotowych ramek i wyciągnęła spod nich jeszcze jedną, też przeznaczoną do fotografii, lecz w zupełnie innym stylu niż wytwory firmy Piękne Ramy. Ta ramka była obita srebrnym puchatym materiałem, miała na górnej poprzeczce naszyty różowy napis „Aniołek”, a w każdym rogu małe srebrzyste pomponiki. W życiu nie widziałam czegoś bardziej uroczego, a jednocześnie kiczowatego.
– Podoba ci się? – spytała, trochę zdenerwowana.
– To jest super! – Wyrwałam jej ramkę z ręki, żeby się lepiej przyjrzeć. – Gdzieś ty ją kupiła?
– Nie kupiłam, tylko zrobiłam.
– Sama? – Wybałuszyłam na nią oczy.
– Tak, podczas oglądania Sąsiadów. Zresztą ten ostatni odcinek był okropny. Beth dowiedziała się o Joeyu i Sky…
Zamurowało mnie. Skąd u Zuzy nagle wziął się taki talent?
– No więc jak myślisz – spytała, obracając w palcach ramkę. – Mogłabym sprzedawać takie rzeczy?
Ona się jeszcze pyta!
– Zuza, ty jeszcze zostaniesz milionerką! – oświadczyłam z całą powagą.
Przez resztę wieczoru zdążyłyśmy się zalać do tego stopnia, że zaczęłyśmy już planować karierę Zuzy jako bizneswoman w stylu Anity Roddick. Pokłóciłyśmy się nawet, czy na audiencję u królowej ma się ubrać w kreację od Chanel czy od Prady. Zanim zdecydowałyśmy się na któryś wariant – poszłam spać. Tymczasem zdążyłam zapomnieć o Luke’u Brandonie, banku w Helsinkach i innych nieprzyjemnych wydarzeniach tego dnia.
Jednak nazajutrz wszystko wróciło do mnie rykoszetem. Obudziłam się blada i roztrzęsiona. Chętnie wzięłabym zwolnienie i nie poszła do pracy, tylko przez cały dzień oglądała telewizję w łóżku i snuła dalsze projekty dotyczące kariery Zuzy. Wiedziałam jednak, że nic z tego nie wyjdzie – w tym tygodniu w firmie szykowało się największe spiętrzenie roboty i Filip w życiu nie uwierzyłby w moją chorobę.
Zwlekłam się więc jakoś z łóżka, wrzuciłam coś na grzbiet i smętnie podreptałam do metra. Po drodze wstąpiłam do baru Lucia na podwójne cappuccino z bułeczką i ciasteczkiem czekoladowym. Nie obchodziło mnie, czy utyję – czułam po prostu, że mój organizm potrzebuje dużej ilości cukru, czekolady i kofeiny.
Na szczęście w nawale zajęć nikt nie miał czasu na rozmowy, więc nie musiałam nikomu się tłumaczyć, co robiłam podczas wolnego dnia. Klara wystukiwała coś na komputerze, a na moim biurku piętrzyła się sterta próbnych wydruków do korekty. Sprawdziłam najpierw pocztę elektroniczną – nie było żadnych nowych wiadomości – a potem ciężko opadłam na krzesło i wzięłam się do lektury pierwszego wydruku.
„Bilans zysków i strat przy grze na giełdzie może być ryzykowny dla początkującego inwestora…”
Ależ to nudne jak flaki z olejem!
„Oczywiście w niektórych działach rynku zyski mogą być wysokie, ale nikt nie zagwarantuje tego posiadaczowi małego pakietu akcji…”
– Rebeko! – Do mojego biurka zbliżał się Filip z jakimś papierem w ręku. Nie wyglądał na zadowolonego, więc przez myśl przemknęło mi, czy czasami nie rozmawiał z Jill Foxton i Williamem Greenem. Może dowiedział się o wszystkim i chce mi dać wymówienie? Z bliska jednak zauważyłam, że to, co niósł, było kolejnym nudnym komunikatem prasowym. – Chciałbym, żebyś tam poszła za mnie – nawiązał do treści komunikatu. – To będzie w piątek. Poszedłbym sam, ale muszę załatwiać sprawy marketingu.
– Aha – mruknęłam bez entuzjazmu i wzięłam od niego papier. – Dobra. Co to ma być?
– Targi Finansowe w Olimpii. Zawsze to obsługujemy. O rany! Nudy na pudy! – Bank Barclaya sponsoruje dla uczestników lunch z szampanem – dodał dla zachęty. To już brzmiało lepiej!
– No dobrze – wykazałam większe zainteresowanie. – A dokładnie: o co w tym chodzi?
Przyjrzałam się uważniej komunikatowi i zamarłam, bo w nagłówku widniało logo Centrum Prasowego Brandonów.
– To impreza zakrojona na wielką skalę. Reprezentowane będą wszystkie formy obsługi kont osobistych. Wybierz coś naprawdę interesującego i opisz to. Wybór pozostawiam do twojego uznania.
– Świetnie – odpowiedziałam po chwili namysłu.
Doszłam bowiem do wniosku, że nie mam powodu przejmować się obecnością Luke’a Brandona. Po prostu go zignoruję. Okażę mu akurat tyle szacunku ile on mnie, a gdyby spróbował się do mnie odezwać – zadrę podbródek, obrócę się na pięcie i…
– A jak ci leci korekta? – zmienił temat Filip.
– Och, niedługo skończę. – Wróciłam do przerwanej lektury.
Filip skinął głową i wycofał się do siebie.
„…dla drobnego inwestora ryzyko związane z grą na giełdzie może przewyższać ewentualny zysk”.
To takie ple-ple, że trudno mi się nawet skupić na znaczeniu pojedynczych słów!
„Dlatego coraz więcej inwestorów domaga się więc zwiększenia bezpieczeństwa inwestowania na giełdzie. Jedną z metod zwiększenia tego bezpieczeństwa jest przystąpienie do funduszu Tropiciel, który wyszukuje sto firm o najlepszych notowaniach w danym momencie…”
Ta tematyka nasunęła mi pomysł, aby skontaktować się z Elly. Wyciągnęłam więc komórkę i wybrałam jej nowy numer u Wetherby’ego.
– Tu mówi Eleonora Granger – doszedł mnie jej głos, brzmiący jak z daleka i z silnym pogłosem. Muszą mieć tam kiepską sieć telefoniczną.
– Cześć, Elly, z tej strony Becky – przywitałam ją. – Słuchaj, nie wiesz, czy jeszcze można dostać batoniki Tropiciel? Pamiętam, jakie były pyszne, a nie jadłam ich od niepamiętnych…
Z tamtej strony drutu dobiegł dziwny dźwięk, więc gapiłam się w słuchawkę, nic nie rozumiejąc. Z pewnego oddalenia słychać było głos Elly: „Przepraszam, zaraz przyjdę”.
Do mikrofonu zaś syknęła:
– Becky, miałam włączony zestaw głośnomówiący, a kierownik działu akurat był w moim pokoju!
– O kurczę! – przeraziłam się nie na żarty. – Przepraszam cię! Czy on tam jeszcze jest?
– Na szczęście nie, ale Bóg jeden wie, co on sobie o mnie pomyślał!
– Chyba ma poczucie humoru, prawda? – Usiłowałam ją pocieszyć, ale Elly nawet nie skomentowała tych słów. – Dobra, pal licho. To co, będziesz mogła wyskoczyć ze mną na drinka?
– Chyba nie – odpowiedziała niepewnie. – Przykro mi, Becky, ale naprawdę muszę teraz iść do szefa.
Odłożyła słuchawkę, co podziałało na mnie przygnębiająco. Od razu zrobiło mi się zimno, więc wcisnęłam się tylko głębiej w krzesło. Widocznie nikt mnie już nie lubi! A ja nie cierpię dzisiejszego dnia ani w ogóle niczego. Chcę już do domu!
W piątek humor znacznie mi się poprawił, a to z wielu przyczyn:
1. Ponieważ to już piątek.
2. Spędzę cały dzień poza biurem.
3. Wczoraj dzwoniła Elly i przeprosiła za to, że mnie tak spławiła, ale akurat ktoś niepowołany wszedł do jej pokoju, a na Targach Finansowych się spotkamy.
A oprócz tego:
4. Zdążyłam już całkowicie wyrzucić z pamięci incydent z Lukiem Brandonem. On mnie w ogóle nie obchodzi!
W miarę przygotowań do konferencji czułam w sobie coraz więcej optymizmu i energii. Włożyłam nowy popielaty sweterek, czarną minispódniczkę i ciemnoszare zamszowe kozaczki od Hobbsa, w których wyglądam piekielnie dobrze, nie da się ukryć! Nie macie pojęcia, jak uwielbiam mieć nowe ciuchy. Zresztą chyba nie ja jedna – mam wrażenie, że na świecie skończyłaby się depresja, gdyby każdy mógł codziennie ubrać się w coś nowego.
Już zbierałam się do wyjścia, kiedy przez szparę w drzwiach wleciała najnowsza poczta. Po kopertach poznałam, że są to zarówno rachunki, jak i kolejne pismo z banku Endwich. Znalazłam już jednak sposób na te stresujące listy. Wrzuciłam je wszystkie do szuflady w toaletce i ledwo ją zatrzasnęłam – od razu zapomniałam o ich istnieniu. Wierzcie mi, to działa!
Gdy dotarłam na konferencję, szumiało już tam jak w ulu. Podałam swoje nazwisko urzędnikowi dokonującemu rejestracji uczestników i otrzymałam „wyprawkę” – dużą błyszczącą reklamówkę z logo HSBC. W środku znalazłam pakiet materiałów dla prasy z dołączonym zdjęciem organizatorów konferencji wznoszących toast szampanem (jakbyśmy chcieli zamieścić takie coś w naszym piśmie), talon na dwa drinki w stoisku Sun Alliance, los na loterię (w której główną wygraną miało być tysiąc funtów do zainwestowania w dowolnie wybranym funduszu powierniczym) oraz identyfikator dla mnie z nadrukiem „Prasa” nad moim nazwiskiem. Była tam także biała koperta z zaproszeniem na przyjęcie sponsorowane przez Barclaya. Tę od razu schowałam do torebki, identyfikator przypięłam sobie w widocznym miejscu i wkroczyłam do sali konferencyjnej.
Te identyfikatory zwykle wyrzuca się natychmiast po ich otrzymaniu, ale zalety znaczka „Prasa” polegają na tym, że wszyscy obecni prześcigają się w obdarowywaniu jego posiadacza prezentami. Najczęściej są to nudne ulotki reklamowe, ale nieraz można dostać za darmo jakiś drobiazg lub słodycze. I tak w ciągu godziny dorobiłam się dwóch długopisów, noża do rozcinania papieru, małego pudełka czekoladek Ferrero Rocher, balonika z reklamą Save & Prosper i koszulki z symbolem którejś sieci telefonii komórkowej. Oprócz tego zjadłam trochę ciasteczek czekoladowych (od Somerset Savings) i paczuszkę Smarties, wypiłam za frajer dwa cappuccino i koktajl Pimm, który mi się należał od firmy Sun Alliance. Nie zanotowałam wprawdzie ani słowa w notatniku, nie zadałam też ani jednego pytania, ale to nic – ściągnę odpowiedni materiał z pakietu, który otrzymałam w „wyprawce”.
Zauważyłam w rękach niektórych osób eleganckie posrebrzane zegarki na biurko. Przydałoby mi się coś takiego, więc zaczęłam się rozglądać, aby namierzyć, gdzie rozdają takie rzeczy. W trakcie tych poszukiwań usłyszałam, jak ktoś woła mnie po imieniu:
– Becky!
Spojrzałam w kierunku tego głosu i dostrzegłam Elly, która stała przy stoisku Wetherby’ego w towarzystwie dwóch facetów w garniturach. Machała ręką, abym do niej podeszła.
– Cześć, jak się miewasz? – powitałam ją z radością.
– Dziękuję, naprawdę świetnie. – Cała promieniała i widać było, że miała ku temu powody. W czerwonym kostiumie (oczywiście od Karen Millen), czółenkach z kwadratowymi noskami i z włosami ściągniętymi do tyłu wyglądała zupełnie jak jedna z nich. Tylko nie rozumiem, po co włożyła kolczyki z perłami? Chyba po to, żeby się nie wyróżniać ze swego towarzystwa.
– Rany boskie, nie poznaję cię! – wyszeptałam z podziwem. – Następnym razem zrobię z tobą wywiad! – Z poważną miną sparodiowałam Martina Bashira, prezentera Panoramy: „Pani Davies, co mogłaby pani powiedzieć o perspektywach i metodach działania Banku Inwestycyjnego Wetherby?”.
Elly zaśmiała się lekko i od razu sięgnęła do pudła z broszurami informacyjnymi.
– Proszę, weź to! – Podała mi folder.
– Dziękuję bardzo! – wyrecytowałam ironicznie, wpychając go do torebki. Przypuszczałam, że Elly chciała popisać się przed kolegami.
– U Wetherby’ego mamy teraz masę ciekawej roboty – opowiadała. – Może słyszałaś, że wprowadzamy na rynek cały wachlarz nowych funduszy? Chyba z pięć: Brytyjski Fundusz Rozwoju, Brytyjskie Perspektywy, Europejski Rozwój, Europejskie Perspektywy…
Ciekawe, po co jej ta wyliczanka?
– Elly…
– …i Amerykański Fundusz Rozwoju! – zakończyła z dumą, bez cienia wesołości.
– No, to rzeczywiście brzmi odlotowo! – przyznałam po chwili namysłu.
– Jeśli chcesz uzyskać więcej informacji, to mogę umówić cię z naszym rzecznikiem prasowym – zaproponowała.
Chryste, co ona chrzani?
– Dziękuję, wystarczy mi to, co mam – odpowiedziałam szybko. – A co robisz po tym wszystkim? Może byśmy wyskoczyły gdzieś na drinka?
– Nie da rady – wymówiła się. – Idę obejrzeć swoje mieszkanie.
– A co, przeprowadzasz się? – spytałam, zaskoczona. Elly wynajmowała przecież tak fajną chałupę na Camden, że na jej miejscu za Chiny nie chciałabym się stamtąd wyprowadzić.
– Chcę kupić jakieś mieszkanie – wyprowadziła mnie z błędu. – Przymierzam się do Streetham, może Tooting… Najwyższy czas, żeby zacząć inwestować w coś własnego.
– Słusznie – przyznałam beznamiętnie.
– Ty powinnaś zrobić to samo, i dobrze o tym wiesz! – udzieliła mi reprymendy. – Nie możesz przecież w nieskończoność mieszkać na stancji. Kiedyś trzeba zacząć żyć jak człowiek!
Poszukała kontaktu wzrokowego z jednym z towarzyszących jej panów w garniturach, a on zaśmiał się z aprobatą. Ja zaś pomyślałam z oburzeniem, że nie mieszkam przecież na żadnej stancji, a w ogóle co to znaczy „żyć jak człowiek”? Czy takie życie nieodłącznie ma się kojarzyć z własnościowym mieszkaniem i kolczykami z perłami? Jeśli tak, to byłoby nudne jak flaki z olejem.
– Wybierasz się na tę imprezę u Barclaya? – zagadnęłam. Żywiłam jeszcze ostatnią nadzieję, że przynajmniej napijemy się razem szampana i trochę się powygłupiamy. Ona jednak zrobiła niezdecydowaną minę i pokręciła głową.
– Może na chwilę tam zajrzę, ale raczej jestem uwiązana do tego stoiska.
– Dobra, może zobaczymy się kiedy indziej. – Dałam w końcu za wygraną.
Powoli zaczęłam posuwać się w kierunku przewidywanego przyjęcia z szampanem, ale odczuwałam pewne zniechęcenie. Głos wewnętrzny mówił mi, że kto wie, czy Elly nie ma racji. Może rzeczywiście powinnam zacząć myśleć o inwestowaniu we własną przyszłość? Czyżby brakowało mi jakiegoś ważnego genu, odpowiedzialnego za dojrzałe podejście do życia? Gdybym go miała, pewnie kupiłabym sobie mieszkanie na Streatham lub w podobnym snobistycznym punkcie, a tymczasem świat ucieka naprzód w tempie, którego nie rozumiem…
Humor poprawił mi się dopiero w bezpośredniej bliskości źródła szampana. To chyba normalne, bo każdy poczułby się lepiej na samą myśl, że będzie mógł napić się szampana na koszt sponsora. Poczęstunek szykowano w obszernym namiocie oznaczonym widocznym z daleka transparentem. Wewnątrz przygrywała kapela, a przy wejściu stała panienka przepasana szarfą i wręczała wchodzącym pamiątkowe breloczki Barclaya. Na widok mojej „prasowej” plakietki rozpromieniła się, podała mi pakiet materiałów propagandowych i poprosiła: „Pani będzie łaskawa chwileczkę zaczekać”. Oddaliła się na stronę, podeszła do jakiejś grupki osób, szepnęła coś do ucha facetowi w garniturze i wróciła do mnie.
– Ktoś się zaraz panią zajmie – obiecała. – Tymczasem pozwoli pani kieliszeczek szampana.
Na tym właśnie polega potęga prasy! Gdziekolwiek człowiek zjawi się z taką plakietką, od razu jest inaczej traktowany. Wcisnęłam więc pakiet materiałów do torebki, przyjęłam oferowany mi kieliszek i pociągnęłam łyk szampana. O rany, ale pycha! Dobrze schłodzony, wytrawny i z bąbelkami! Już planowałam, żeby zaszyć się tutaj na jakieś dwie godziny i przez cały czas popijać tego nadzwyczajnego szampana. Nie ośmielą się mnie wyrzucić, bo przecież reprezentuję prasę…
– O, Rebeko, miło, że tu przyszłaś!
Podniosłam oczy i zamarłam, bo przede mną stał Luke Brandon. Nie od razu się domyśliłam, co ma oznaczać jego mina, ale i tak zrobiło mi się niedobrze. Całą taktykę chłodu i obojętności diabli wzięli, bo na widok jego gęby powróciło wspomnienie upokorzenia.
– Cześć – powiedziałam tylko, patrząc w ziemię. Żałowałam nawet tego, że w ogóle się odezwałam.
– Miałem nadzieję, że tu przyjdziesz. Tak bardzo tego pragnąłem…
– Przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać – przerwałam mu. – Przecież wiesz, że jestem tu służbowo.
W założeniu miałam wypowiedzieć te słowa z dostojną powagą, ale w moim głosie przebijała tylko wściekłość. Czułam, jak pod jego wzrokiem policzki nabiegają mi krwią, więc zanim zdążył jeszcze cokolwiek powiedzieć – odwróciłam się na pięcie i przedefilowałam w drugi koniec namiotu. Nie wiedziałam przy tym, co tam zastanę, ale chciałam znaleźć kogoś, z kim można będzie zamienić parę słów.
Problem w tym, że jak na złość nie dostrzegałam nikogo znajomego.Wokół stały tylko grupki ludzi wyglądających na bankowców, którzy głośno się śmiali i rozmawiali o golfie.
Nie pasowałam do tego towarzystwa, a czułam się jak sześciolatka, która przypadkiem znalazła się na przyjęciu dla dorosłych. W kącie namierzyłam Moirę Channing z „Daily Heralda”, która zdawała się mnie poznawać, ale nie miałam zamiaru wszczynać z nią konwersacji. Nakazałam sobie, żeby nie wpadać w panikę, tylko po prostu udawać, że dokądś zmierzam.
Z przeciwległego końca namiotu zbliżał się do mnie Luke Brandon. Musiałam więc szybko znaleźć kogoś, kto nadawałby się na partnera do rozmowy.
O, może na przykład ta para? Facet był w średnim wieku, baba wyglądała na dużo młodszą, ale oboje nie sprawiali wrażenia, jakby znali tu wiele osób. I chwała Bogu! Kimkolwiek byli, zawsze przecież mogę zapytać ich – na przykład – jak się im podobają targi i czy uważają taką inicjatywę za użyteczną. Mogę udawać, że notuję ich odpowiedzi, a kiedy Luke podejdzie do mnie – będę zbyt pochłonięta rozmową, aby go zauważyć. Tak właśnie zrobię!
Dla kurażu łyknęłam jeszcze szampana i podeszłam do faceta z zachęcającym uśmiechem.
– Dzień dobry, jestem Rebeka Bloomwood z „Korzystnych Lokat”.
– Dzień dobry. – Odwrócił się do mnie, wyciągając rękę. – Jestem Derek Smeath z banku Endwich, a to moja asystentka Erika.
O Boże! Odebrało mi nie tylko mowę, ale i zdolność ruchu. Nie mogłam ani uścisnąć jego ręki, ani uciec, jakby mnie sparaliżowało.
– Cześć, jestem Erika Parnell! – Asystentka uśmiechnęła się przyjaźnie.
– O, cześć! – wydusiłam z siebie po długiej przerwie. W duchu modliłam się tylko, żeby nie skojarzyli mojego nazwiska.
– Jesteś dziennikarką? – dociekała, przyglądając się mojemu identyfikatorowi. – Jakbym skądś znała twoje nazwisko.
– Może czytałaś moje artykuły? – strzeliłam w ciemno.
– Pewnie tak – odpowiedziała bez przekonania, pociągając łyk szampana. – Dostajemy wszystkie czasopisma poświęcone tematyce finansowej. Niektóre są nawet ciekawe.
Powoli krew zaczęła znów krążyć w moich żyłach. Wmawiałam sobie, że wszystko będzie dobrze. Przecież na razie nie mieli pojęcia, kim jestem.
– Wy, dziennikarze, pewnie musicie się znać na wszystkim – zagaił Derek, który zarzucił już daremne próby uściśnięcia mojej ręki, a zamiast tego zajął się szampanem.
– Rzeczywiście. – Zaryzykowałam uśmiech. – Zajmujemy się wszystkim, co dotyczy gospodarki pieniądzem, od kont osobistych do funduszy ubezpieczeniowych.
– I gdzie zdobywacie tę całą wiedzę?
– Przychodzi w trakcie pracy – zełgałam gładko.
Nie uwierzycie, ale poczułam się w tej chwili całkowicie wyluzowana. Moja dusza śpiewała: „Nie wiecie, kto ja jestem!”, a Derek Smeath przy bezpośrednim poznaniu nie wydawał się straszny. Przypominał raczej poczciwego wujaszka z telewizyjnych komedii sytuacyjnych.
– Zawsze myślałam, że dziennikarze powinni z ukrycia obserwować pracę banku – rzuciła Erika, patrząc na mnie wyczekująco. Z entuzjazmem podchwyciłam pomysł.
– Rzeczywiście, to byłoby niezmiernie ciekawe.
– Dopiero byś zobaczyła, z jakimi typami mamy nieraz do czynienia. Są ludzie, którzy nie mają pojęcia, jak gospodarować pieniędzmi, prawda, Derek?
– Zdziwiłaby się pani – poparł ją Derek. – Mózg staje, do jakich wybiegów uciekają się ludzie, byleby uniknąć spłaty długu! Unikają zresztą nawet rozmów z nami.
– Naprawdę? – udałam zdziwienie.
– Nie uwierzyłabyś – potwierdziła Erika. – Sama się nieraz zastanawiam…
– Rebeko! – zahuczał tubalny głos tuż obok mnie.
Z przerażeniem spostrzegłam, że nagle znalazł się tu Filip, z uśmiechem od ucha do ucha i kieliszkiem szampana w ręku. Skąd on się tu, do jasnej cholery, wziął?
– Cześć! – Promieniał cały. – Odwołali to spotkanie w sprawach marketingu, więc jakoś się wyrobiłem, żeby tu wdepnąć. Jak ci leci?
– Świetnie! – skłamałam, pociągając kolejny łyk szampana. – Poznajcie się, to Derek i Erika, a to mój redaktor naczelny, Filip Page.
– Pan jest z banku Endwich? – zainteresował się Filip, zerkając na identyfikator Dereka. – W takim razie na pewno pan zna Martina Gollingera.
– Niestety, nie pracuję w centrali naszego banku – wyraził żartobliwe ubolewanie Derek. – Jestem prezesem oddziału Fulham.
– O, tego snobistycznego Fulham? – zdziwił się Filip. W mojej głowie natomiast uruchomił się dzwonek alarmowy. Czułam, że muszę coś zrobić albo powiedzieć, żeby zmienić ten temat. W tej chwili miałam na to jednak mniej więcej taki wpływ jak obserwator ze szczytu góry na zderzenie pociągów u jej podnóża.
– Zaraz, przecież nasza Rebeka mieszka w Fulham – przypomniał sobie Filip. – W którym banku masz konto, Rebeko? A może jesteś klientką Dereka?
Roześmiał się, dumny z własnego dowcipu, a Derek przez grzeczność mu zawtórował. Mnie natomiast wcale nie było do śmiechu, zaobserwowałam bowiem zmianę wyrazu twarzy Eriki. Wyglądała, jakby stopniowo coś sobie uświadamiała, a im więcej świtało jej w głowie – tym zimniejszy dreszcz przebiegał mi po grzbiecie.
– Rebeka Bloomwood? – powtórzyła powoli, zupełnie innym tonem niż na początku. – Wydawało mi się, że skądś znam to nazwisko. Mieszkasz na Burney Road, prawda?
– Ale spryciula z ciebie. Jak na to wpadłaś? – ucieszył się Filip, a ja rozpaczliwie modliłam się, aby zamknął dziób i nie gadał nic więcej.
– Mam rację? – upewniała się Erika głosem słodziutkim, a jednocześnie ostrym jak brzytwa. Filip też czekał na moją odpowiedź, więc mogłam już tylko wydusić „tak”, czując, jak płoną mi policzki.
– Derek, załapałeś już, kto to jest? – Erika zaalarmowała swego szefa. – To Rebeka Bloomwood, nasza klientka. Chyba nawet w tych dniach z nią rozmawiałeś. To ta, której zdechł pies! – dodała już ostrzejszym tonem.
Zapanowała cisza, bo nie miałam odwagi spojrzeć w oczy Derekowi Smeathowi ani komukolwiek innemu.
– Co za zbieg okoliczności! – zapalił się Filip. – Komu dolać szampana?
– Rzeczywiście, Rebeka Bloomwood! – skojarzył w końcu Derek Smeath. – Własnym uszom nie wierzę!
– Ale ten Londyn to wielka wioska, prawda? – zebrałam się na odwagę, wysączając ostatnie krople szampana. – Przepraszam, ale muszę już iść, żeby przeprowadzić jeszcze kilka rozmów…
– Zaraz, zaraz… – zatrzymała mnie Erika, tym razem głosem ostrym jak sztylet. – My też chcielibyśmy z tobą przeprowadzić małą rozmówkę, prawda, Derek?
– Rzeczywiście – zgodził się Derek, a kiedy podniosłam oczy i napotkałam jego spojrzenie, zlękłam się, bo nie przypominał już poczciwego wujaszka. Teraz patrzył wzrokiem oficera śledczego, który właśnie przyłapał mnie na fałszywych zeznaniach. – Jeśli oczywiście, ma pani zdrowe nogi i nie cierpi na żadną złośliwą chorobę.
– O co chodzi? – zainteresował się żywo Filip.
– A przy okazji, jak twoja noga? – dodała Erika słodziutkim głosem.
– Dziękuję, już w porządku – mruknęłam, a w duchu pomyślałam: „Ty głupia małpo!”.
– Dobrze – podsumował Derek Smeath. – No więc spotkajmy się, dajmy na to, w poniedziałek o 9.30, może być?
Spojrzał na Filipa i dodał:
– Pan, oczywiście, nie ma nic przeciwko temu, żeby Rebeka przyszła do nas w poniedziałek rano na krótką rozmowę?
– Ależ skąd! – zapewnił go Filip.
– No a jeśli się nie pojawi, to już teraz wiemy, gdzie jej szukać. – Derek przeszył mnie spojrzeniem, od którego skurczył mi się żołądek.
– Niech spróbuje się nie pojawić, a będzie miała ze mną do czynienia! – Filip roześmiał się dobrodusznie. Zasalutował nam kieliszkiem i odszedł w swoją stronę, a ja rozpaczałam, jak mógł zostawić mnie samą na pastwę tych dwojga!
– No więc do zobaczenia w poniedziałek. – Derek przeszył mnie przenikliwym spojrzeniem. – Aha, jeśli dobrze pamiętam naszą rozmowę telefoniczną sprzed paru dni, spodziewa się pani większego przypływu gotówki?
Cholera, a już myślałam, że o tym zapomniał!
– Rzeczywiście, dobrze pan zapamiętał. – Usiłowałam nie wychodzić z roli. – Odziedziczyłam pewną sumę po mojej zmarłej ciotce.
To ostatnie zdanie skierowałam do Eriki Parnell, ale nie zrobiło to na niej specjalnego wrażenia.
– A zatem czekam na panią w poniedziałek – podkreślił z naciskiem Derek Smeath.
– Świetnie. – Uśmiechnęłam się do niego z jeszcze większą pewnością siebie. – Już się nie mogę doczekać!
20.03.2000
Octagon
talent – styl – wizja
Dział Kredytów Gotówkowych
8. piętro Tower House
London Road
Winchester SO44 3DR
Sz.P.
Rebeka Bloomwood
Burney Rd 4 m. 2
London SW6 8FD
Nr karty kredytowej
7854 4567
OSTATNIE UPOMNIENIE
Szanowna Pani!
W nawiązaniu do treści mojego listu z 3 marca br. uprzejmie powiadamiam, że przekroczyła Pani limit kredytowy o 245 funtów 57 pensów. W razie nieuregulowania tej płatności w ciągu najbliższych siedmiu dni będziemy zmuszeni zablokować Pani konto i podjąć dalsze działania.
Miło mi słyszeć, że uważa Pani Jezusa Chrystusa za swojego Zbawiciela; niestety, fakt ten nie ma znaczenia w przedmiotowej sprawie.
Oczekuję niezwłocznego uregulowania należności.
Z poważaniem –
Grant Ellesmore
Kierownik Działu
Kredytów