Tarquin zatrzymał taksówkę i zaprosił mnie do środka. Byłam nieco rozczarowana, że nie przyjechał limuzyną prowadzoną przez szofera w liberii, ale jeśli jeden z najbogatszych kawalerów w naszym kraju porywał mnie taksówką, to też nie najgorzej. Ciekawe, dokąd mnie zabiera. Do Savoya, Claridge’a czy na dansing w Annabel? Na razie nie powiedział, do jakiego lokalu pojedziemy.
Pewnie będzie to któraś z tych snobistycznych restauracji, gdzie wszystkie dania podają pod srebrnymi pokrywami, z całą masą widelców i noży, które nie wiadomo do czego służą, a nadęci kelnerzy tylko patrzą, żeby nas przyłapać na jakiejś gafie! Ale to nic, grunt, żeby zachować spokój i pamiętać podstawowe zasady. Zaraz, jakie one były? Aha, jeśli chodzi o sztućce, to trzeba zaczynać od tych najbardziej na zewnątrz i stopniowo zbliżać się do środka. Pieczywo – nie krajać go nożem, tylko odłamywać małe kawałki i każdy z osobna smarować masłem. Ketchup – nie prosić o niego pod żadnym pozorem.
Gorsza sprawa, jeśli podadzą homara, nie jadłam go nigdy w życiu i nie wiem, jak to się je. Dojdzie wtedy do przykrego zgrzytu, a wszystko z winy moich rodziców. Czemu, kiedy byłam mała, nie zabierali mnie do eleganckich restauracji, żebym nauczyła się prawidłowo jeść wymyślne potrawy? No, czemu?
– Myślę, że zjemy miłą kolacyjkę w jakimś przytulnym miejscu, prawda? – zaproponował Tarquin.
– O, tak, z przyjemnością! – ucieszyłam się.
Chwała Bogu, może będą mi oszczędzone homary pod srebrną pokrywą! Pewnie wdepniemy do jakiejś romantycznej dziurki, o której mało kto wie. Może będzie to ekskluzywny klub w bocznej uliczce, do którego drzwi trzeba pukać w specjalny sposób, a w środku na kanapach siedzą znakomitości naszego życia publicznego i zachowują się jak normalni ludzie? Pewnie Tarquin ich zna, jakżeby inaczej? W końcu jest multimilionerem!
Wyjrzałam przez okno i zorientowałam się, że przejeżdżaliśmy akurat obok Harrodsa. Przypomniałam sobie, kiedy byłam tu ostatni raz, i na samo wspomnienie tego głupiego Luke’a Brandona i jego pieprzonych walizek chciało mi się rzygać. Ach, żeby tak on teraz szedł po tej samej stronie ulicy! Pomachałabym mu z okna gestem oznaczającym: „Jestem teraz z piętnastym najbogatszym facetem w Anglii!”.
– O, tu może nas pan wysadzić – oznajmił nagle Tarquin kierowcy. – Podjechaliśmy pod same drzwi.
Rzeczywiście, były tam jakieś drzwi, tylko od czego? Kiedy tylko wysiadłam z taksówki, rozejrzałam się dookoła i spostrzegłam, że znajdujemy się w Hyde Parku. Ale jaki lokal jest w Hyde Parku? Po chwili zauważyłam szyld restauracji Lanesborough.
No jasne, gdzie można by udać się na pierwszą randkę, jeśli nie do Lanesborough? Od razu widać, kto ma klasę! Tymczasem przy moim boku znalazł się Tarquin.
– Przekąśmy, a potem się zobaczy – zaproponował.
– Brzmi obiecująco – wyraziłam aprobatę.
Rzeczywiście, wizja kolacji w Lanesborough, a potem spędzenie reszty nocy w jakimś czadowym klubie wydawała się czymś cudownym. Wprawdzie minęliśmy główne wejście do Lanesborough, ale się nie zdziwiłam, bo słyszałam, że ważne osobistości lubią wchodzić do lokali kuchennymi drzwiami, aby uniknąć natrętnych paparazzich. Nie widziałam co prawda żadnych dziennikarzy, ale może Tarquin postępował tak z przyzwyczajenia? Pewnie skręcimy w boczną uliczkę i wejdziemy przez kuchnię, gdzie pracownicy będą udawać, że nas nie znają. Dopiero stamtąd dostaniemy się do holu, i to dopiero będzie szpan!
– Pewnie już nieraz tu byłaś – bąknął Tarquin tytułem usprawiedliwienia. – Nie wybrałem czegoś oryginalniejszego…
– Nie wygłupiaj się! – przerwałam mu, bo akurat doszliśmy do oszklonych drzwi. – Po prostu uwielbiam…
Nie dokończyłam, bo zorientowałam się, że nie stoimy przed żadnym tylnym wejściem, ale przed… pizzerią w Hyde Parku o nazwie Pizza Express!
Nie wierzyłam własnym oczom. Piętnasty najbogatszy kawaler w kraju zaprosił mnie do byle jakiej pizzerii!
– …uwielbiam pizzę – dokończyłam bez entuzjazmu.
Tarquin wyraźnie się z tego ucieszył.
– Tak właśnie pomyślałem, że w jakimś pretensjonalnym lokalu nie będziemy czuć się dobrze.
– Nie cierpię pretensjonalnych lokali. – Zrobiłam maksymalnie przekonującą minę. – Znacznie przyjemniej zjeść pizzę we dwoje w takiej przytulnej knajpce!
– No właśnie – zaczął Tarquin, lecz kiedy spojrzał na mnie, zmienił ton. – Ale teraz mi głupio, bo widzę, że tak ładnie się ubrałaś…
Bardzo słusznie zauważył! Nie po to wydałam majątek na kieckę od Whistlesa, żeby iść w niej do Pizza Express!
– Jeśli wolisz pójść do elegantszego lokalu, to tu zaraz za rogiem jest Lanesborough…
Już chciałam wykrzyknąć „O, tak, proszę!”, gdy nagle mnie olśniło. Zorientowałam się, co jest grane. Tarquin po prostu wystawiał mnie na próbę, jak w tej bajce, w której bohaterka musi wybrać jedną z trzech szkatułek. Zasady gry są proste – pod żadnym pozorem nie wolno wybrać złotej ani srebrnej, tylko tę najbardziej niepozorną, ołowianą. Wtedy oczywiście się okazuje, że właśnie w niej znajduje się kupa klejnotów! A więc Tarquin chciał sprawdzić, czy lecę na niego, czy tylko na jego szmal. Prawdę mówiąc, taka sugestia mnie obraża. Za kogo on mnie właściwie ma?
– Nie, już lepiej zostańmy tu – wyszeptałam, dotykając przelotnie jego ramienia. – Tu będzie bardziej zabawnie i bardziej… na luzie.
To akurat była prawda. Zresztą rzeczywiście przepadam za pizzą, a czosnkowy chleb to absolutna pycha. Gdy teraz o tym myślę, to chyba zrobiłam dobry wybór.
Kiedy kelner podał nam menu, przeleciałam szybko wzrokiem po jadłospisie, ale i bez tego wiedziałam, na co mam ochotę. Moja ulubiona pizza, którą zawsze zamawiałam w tym lokalu, nazywa się Fiorentina. Zawiera szpinak i jajka, co wydaje się karkołomną kombinacją, ale naprawdę jest pyszna.
– Czy podać państwu aperitif? – zapytał kelner. Już miałam na końcu języka to, co zawsze, czyli po prostu butelkę wina. Pomyślałam sobie jednak: „A co sobie, kurde, mam żałować? W końcu przyszłam tutaj z multimilionerem!” i zadysponowałam stanowczo:
– Proszę gin z tonikiem.
Liczyłam, że zaszokuję Tarquina, ale on tylko z uśmiechem podsunął:
– Może jednak wolałabyś szampana?
– Tak? – wykrztusiłam zmieszana.
– Zawsze uważałem, że szampan i pizza to dobre połączenie – zawyrokował i zwrócił się wprost do kelnera: – Poproszę butelkę moët.
No, to już było do czegoś podobne. Szampan i pizza – to brzmiało nawet ciekawie i wskazywało, że Tarquin zachowuje się zupełnie normalnie.
Kelner przyniósł najpierw szampana, więc wznieśliśmy toast i wypiliśmy po kilka łyków. Ta zabawa zaczęła mi się nawet podobać, ale zauważyłam, że koścista dłoń Tarquina powoli, po krawędzi stołu, przysuwa się do mojej. Odruchowo oderwałam rękę, udając, że chcę się podrapać za uchem. Po twarzy przebiegł mu lekki skurcz zawodu, więc skupiłam się na wiszącym po mojej lewej stronie obrazie, symulując atak kaszlu.
W duchu zastanawiałam się, co ja właściwie robię i po co. Jeśli wyjdę za tego osobnika, to przecież muszę mu pozwolić nie tylko na trzymanie ręki. Wmówiłam sobie jednak, że przystałabym i na to, bylebym panowała nad sobą i wypiła dostateczną ilość alkoholu. Czym prędzej pociągnęłam więcej szampana, czując, jak bąbelki uderzają mi do głowy i podśpiewują przy tym radośnie: „Jestem żoną milionera! Jestem żoną milionera!”. Od razu i Tarquin wydał mi się atrakcyjniejszy, choć wciąż za bardzo przypominał gronostaja. Wynikało stąd, że kluczem do naszego szczęścia małżeńskiego może być tylko alkohol.
Pławiłam się już w wyobrażeniach przyszłego ślubu. Mam na sobie suknię z dobrego magazynu mód, rodzice promienieją z dumy, a kłopoty finansowe skończyły się raz na zawsze. Nie może być inaczej, skoro poślubiłam piętnastego na liście najbogatszych kawalerów Wielkiej Brytanii. Mieszkamy w szykownym domu w Belgravii, przedstawiam się jako pani Cleath-Stuart… Nie mogłam już się tego doczekać i omdlewałam na samą myśl o licznych dobrach, które staną się moim udziałem. Na początek uśmiechnęłam się więc ciepło do Tarquina, który nieco się zawahał, ale odwzajemnił ten uśmiech. Oznaczało to, że jeszcze nic nie jest stracone i wszystko przede mną. Teraz powinniśmy znaleźć jakieś wspólne upodobania, aby dowieść, że w istocie rzeczy jesteśmy pokrewnymi duszami.
– Strasznie… – zaczęłam.
– Czy… – spytał Tarquin w tej samej chwili.
– Och, przepraszam, dokończ!
– Nie, najpierw ty dokończ.
– No więc strasznie mi się podoba ten obraz, który dałeś Zuzie. – Co szkodzi pochwalić jego gust. Dla większego efektu dodałam: – W ogóle uwielbiam konie.
– W takim razie musimy wybrać się kiedyś na przejażdżkę! – podchwycił. – Znam taką dobrą stajnię niedaleko Hyde Parku. Oczywiście to nie to samo co w terenie…
– Świetny pomysł – udałam zachwyt. – Będziemy mieli pyszną zabawę!
Wprawdzie za żadne skarby świata nie wsiadłabym na konia, nawet w Hyde Parku, ale co szkodzi zrobić dobre wrażenie? W ostatniej chwili mogę zawsze udać, że skręciłam nogę.
– A psy lubisz? – badał dalej Tarquin.
– Och, przepadam za psami! – odpowiedziałam bez zająknięcia. Zresztą tak całkiem nie skłamałam. Wprawdzie nigdy nie chciałam trzymać psa, bo za dużo przy tym roboty i wszędzie pełno sierści, ale lubię patrzyć, jak labradory biegają po parku. Podobają mi się też słodkie szczeniaczki z telewizyjnych reklam, więc coś w tym jest.
Na chwilę rozmowa umilkła, więc w przerwie wypiliśmy po kilka łyków szampana.
– Lubisz oglądać EastEndersów czy może jesteś fanem Coronation Street! – podrzuciłam inny temat.
– Obawiam się, że nigdy nie oglądałem żadnego z tych seriali – wyznał ze skruchą Tarquin. – No, ale wierzę ci, że są dobre.
– Są zupełnie w porządku – rzuciłam luźno. – Niektóre odcinki lepsze, a inne… sam wiesz!
– Oczywiście! – wykrzyknął Tarquin z takim zapałem, jakbym powiedziała coś niezwykle ciekawego.
Znów zapadła niezręczna cisza. Rozmowa najwyraźniej się nie kleiła.
– Czy tam w Szkocji, gdzie mieszkasz, są jakieś dobre sklepy? – spróbowałam z innej beczki.
Tarquin zrobił dość głupią minę.
– Nie mam pojęcia, bo jeśli nie muszę, staram się unikać sklepów.
– To zupełnie jak ja. Nie cierpię chodzenia po sklepach! – oświadczyłam, pociągając duży łyk szampana.
– Coś takiego! – Tarquin był wyraźnie zaskoczony. – A ja myślałem, że wszystkie dziewczęta uwielbiają zakupy!
– Może wszystkie, ale nie ja. – Trzymałam się tego wątku. – Osobiście wolę przejechać się konno gdzieś po wrzosowiskach z dwoma psami u boku.
– Cudownie! – zapalił się Tarquin. – Musimy kiedyś urządzić sobie taką wycieczkę.
Coraz lepiej. A więc mamy już wspólne zainteresowania! Zresztą nawet jeśli dotąd nie interesowałam się tymi rzeczami, to przecież zawsze mogę się nimi zainteresować. Jeśli będzie trzeba, polubię nawet psy i konie.
– Czasem lubię też posłuchać Wagnera… – dodałam na pozór obojętnie, w duchu piejąc z zachwytu nad swoją pomysłowością.
– Naprawdę lubisz Wagnera? Mało kto słucha dziś takiej muzyki.
– Ależ uwielbiam go, jest moim ulubionym kompozytorem! – podkreśliłam z naciskiem. Zaraz, jak to napisali w tej książce? Aha! – Szczególnie podobają mi się te pasma melodyczne, które przewijają się w preludium…
– W preludium do czego? – podchwycił Tarquin.
Kurczę blade, czyżby tych preludiów było więcej niż jedno? Aby zyskać na czasie, pociągnęłam większy łyk szampana, próbując równocześnie przypomnieć sobie inne elementy biografii Wagnera. Niestety, nie przychodziło mi do głowy nic innego poza tym, że kompozytor urodził się w Lipsku.
– Myślę, że wszystkie jego preludia są… wspaniałe! – wybrnęłam z sytuacji.
– Słusznie – potwierdził Tarquin, chociaż wyglądał na zaskoczonego. Może powiedziałam coś nie tak? Trzeba koniecznie zmienić temat!
Na szczęście w tym momencie kelner przyniósł nam chleb czosnkowy, więc daliśmy sobie spokój z Wagnerem. Tarquin zamówił więcej szampana i dobrze – sądzę, że mogliśmy tego potrzebować.
Doszło więc do tego, że zanim zjadłam połowę mojej Fiorentiny, wypiłam prawie całą butelkę szampana. Oznaczało to, że porządnie się wstawiłam. Dostałam wypieków, oczy mi błyszczały, a mowie towarzyszyła coraz bardziej chaotyczna gestykulacja. Poprawił mi się za to humor, tryskałam dowcipem i sama podtrzymywałam rozmowę. Tarquin też nieźle sobie popił, ale w przeciwieństwie do mnie coraz bardziej milkł i popadał w zamyślenie. Jednak przez cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku.
Kiedy dojadłam pizzę do końca i wygodnie rozsiadłam się na krześle – jeszcze przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu, a potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd pudełeczko.
– To dla ciebie – oznajmił, a mnie przeniknęło przez myśl, że to już oświadczyny. Zabawne, że zaraz potem pomyślałam: „No, nareszcie będę miała z czego pokryć debet”. W razie gdyby jednak naprawdę się oświadczył, trzeba będzie wymyślić bardziej romantyczną odzywkę.
Okazało się jednak, że Tarquin jeszcze nie zamierza mi się oświadczyć, tylko chce dać mi prezent. Kiedy bowiem otworzyłam obite skórą pudełeczko, znalazłam w nim złotą broszkę w kształcie konia. Wykonana była bardzo starannie, z najmniejszymi szczegółami – na miejscu oka znajdował się zielony kamyczek (może szmaragd?). Nie powiedziałabym, abym gustowała w tego rodzaju biżuterii. Głośno jednak wyszeptałam z zachwytem:
– To jest cudowne!
– Miłe, prawda? – Tarquin się rozpromienił. – Przypuszczałem, że ci się spodoba.
– Jeszcze jak! – Obróciłam broszkę kilka razy w palcach, przy czym zorientowałam się, że złoto jest wysokiej próby. Potem, mrużąc oczy zamglone oparami alkoholu, wyznałam: – Jak to ładnie z twojej strony, że o mnie pomyślałeś!
Sęk w tym, że naprawdę nie lubię broszek. Raz, że nie bardzo wiadomo, gdzie je przypiąć, bo ładny topik mogą tylko zeszpecić, a dwa, że agrafka zostawia zawsze dziurki w materiale.
– Będzie ci z nią do twarzy! – zapewnił Tarquin, a ja zrozumiałam, że oczekuje, abym ją przypięła. Jeszcze tego brakuje, żebym podziurawiła moją nową sukienkę od Whistlesa! A poza tym, kto lubi, żeby mu koń latał po cyckach?
– Muszę ją przymierzyć! – zadeklarowałam wbrew sobie i ostrożnie przewlokłam szpilkę zapięcia przez materiał sukienki. Czułam niemal fizycznie, jak się przy tym defasonuje i wyobrażałam już sobie, jak głupio wyglądam.
– Wyglądasz cudownie! – oświadczył tymczasem Tarquin, napotykając moje spojrzenie. – Zresztą… ty zawsze wyglądasz cudownie.
Nachylił się do mnie, na co mój żołądek wykonał salto. Obawiałam się, że Tarquin znowu spróbuje wziąć mnie za rękę albo nawet pocałować. Rzuciłam okiem na jego wilgotne i rozchylone wargi i mimo woli wstrząsnął mną dreszcz. Stanowczo jeszcze nie byłam na to gotowa. To znaczy, oczywiście chciałabym pocałować Tarquina, bo bardzo mi się podobał, ale najpierw musiałabym wypić więcej szampana.
– Ta chustka, którą miałaś na sobie tamtego wieczoru, była zupełnie oszałamiająca – przypomniał sobie Tarquin. – Nie mogłem wtedy oderwać od ciebie oczu i pomyślałem…
Teraz znowu zobaczyłam, jak jego ręka zbliża się do mojej. Wolałam więc w porę uciąć ten temat.
– Od Denny’ego i George’a, prawda? – przerwałam mu. – Tak, to bardzo piękna chustka. Odziedziczyłam ją po cioci, która niedawno umarła. Było mi wtedy tak smutno…
Starałam się za wszelką cenę mówić cokolwiek i żywo gestykulować, byle rozmowa jakoś się kleiła.
– Ta chustka zawsze będzie mi przypominać moją biedną ciocię Ermentrudę – dodałam.
– Bardzo mi przykro – wyjąkał zaskoczony Tarquin. – Nie wiedziałem…
– Na szczęście pamięć o niej żyje poprzez jej dobre uczynki – kontynuowałam, obdarzając go smutnym uśmiechem. – Ciotka hojnie wspierała wszelką działalność charytatywną.
– Czy założyła może jakąś fundację? – zainteresował się Tarquin. – Bo mój świętej pamięci wujek…
– Ależ oczywiście! – wpadłam na świetny pomysł. – Istnieje przecież Fundacja Ermentrudy Bloomwood dla promocji… skrzypków z Malawi!
Tę ostatnią wersję zmyśliłam na poczekaniu, gdyż w oko wpadł mi plakat reklamujący jakiś wieczorek muzyczny.
– Skrzypków z Malawi? – powtórzył jak echo Tarquin.
– Otóż to właśnie! – łgałam jak najęta. – Tamten kraj odczuwa straszny brak wykonawców muzyki klasycznej, a kultura wzbogaca wewnętrznie każdego, bez względu na sytuację materialną.
W życiu bym nie uwierzyła, że odważę się bez zająknięcia pleść takie bzdury! Spojrzałam z niepokojem na Tarquina, ale on, o dziwo, wyraźnie się tym zainteresował.
– A jakie są konkretne cele działania tej fundacji?
„Chryste, w co, się pakuję?” – pomyślałam, ale musiałam brnąć dalej.
– Fundacja dąży do tego, żeby co roku wykształcić sześciu nauczycieli gry na skrzypcach. Oczywiście potrzeba im specjalistycznego szkolenia i ekwipunku, ale to się opłaci. W założeniu mają też uczyć miejscową ludność samodzielnego wytwarzania skrzypiec, co da im samowystarczalność ekonomiczną i uniezależni ich od Zachodu.
– Naprawdę? – Tarquin uniósł brwi. Czyżbym powiedziała jakieś głupstwo? Postanowiłam więc szybko zmienić temat.
– No więc to by było tyle, jeśli chodzi o moją rodzinę – podsumowałam ze śmiechem. – Widziałeś ostatnio jakiś dobry film?
O właśnie! Zaczniemy rozmowę o filmach, a tymczasem kelner przyniesie rachunek…
– Zaraz, zaczekaj… – powstrzymał mnie Tarquin. – Jak dalece zaawansowany jest ten projekt?
– No… chyba znacznie – wykrztusiłam. – Prawdę mówiąc, już od dawna nie śledziłam postępów prac. Wiesz, jak to ostatnio z czasem…
– Chciałbym dopomóc – wszedł mi w słowo.
Nie wierzyłam własnym uszom. Co takiego chciałby zrobić?
– Na kogo mógłbym wystawić czek? – przeszedł do konkretów, sięgając do kieszeni marynarki. – Może być na Fundację Bloomwood?
Jak zahipnotyzowana śledziłam jego ruchy, kiedy wyjął książeczkę czekową banku Coutts w gustownej jasnopopielatej okładce. W sam raz odpowiednią dla piętnastego na liście najbogatszych ludzi w kraju!
– Nie jestem pewna… – słyszałam własny głos jakby z daleka – …czy się jasno wyraziłam.
– Dobrze więc, na wszelki wypadek wystawię czek na twoje nazwisko, a ty przekażesz pieniądze komu trzeba. Może tak być?
I zaczął pisać:
„Proszę wypłacić Rebece Bloomwood sumę pięciu…”
No tak. Od razu przypuszczałam, że nie wysili się na więcej niż durne pięć stów..
„…tysięcy funtów.
T.AJ. Cleath-Stuart”.
Nie wierzyłam własnym oczom. Na czeku wystawionym na moje nazwisko wypisano sumę pięciu tysięcy funtów, które należały się fikcyjnej ciotce Ermentrudzie i skrzypkom w Malawi, zakładając, że rzeczywiście jacyś tam byli.
– Proszę bardzo. – Tarquin wręczył mi czek, a ja wyciągnęłam rękę po niego. Jeszcze raz, powoli, odczytałam słowa: „Proszę wypłacić Rebece Bloomwood sumę pięciu tysięcy funtów” i poczułam taką ulgę, że miałam ochotę się rozpłakać. Taka suma rozwiązałaby raz na zawsze moje problemy z debetem i długiem bankowym – pokryłaby je z nawiązką. A cóż z tego, że nie jestem skrzypaczką z Malawi, Tarquin nigdy tego nie sprawdzi, a gdyby coś przewąchał, zawsze mogę zmyślić jakąś bajeczkę.
Zresztą dla takiego multimilionera pięć tysięcy funtów to tyle co splunąć. Pewnie nawet by się nie zorientował, czy zrealizowałam ten czek czy nie. Dla posiadacza majątku rzędu dwudziestu pięciu milionów pięć tysięcy to tyle, ile dla szarego pracownika pięćdziesiąt pensów. Więc nad czym tu się zastanawiać?
– Rebeko… – ponaglił mnie Tarquin, a ja zdałam sobie sprawę, że moją rękę wciąż dzieli od jego czeku odległość kilku centymetrów. „No dalej, bierz to!” – nakazywałam sobie. „Na co czekasz, przecież to twoje?” Siłą woli przesuwałam palce coraz bliżej czeku, ale nie potrafiłam zmusić się, aby wziąć go w rękę. Po prostu nie mogłam.
– Nie mogę tego przyjąć – wyrzuciłam z siebie. Szybko cofnęłam dłoń, czując, że jednocześnie oblewam się rumieńcem. – To znaczy… nie wiem, czy ta fundacja może już przyjmować darowizny pieniężne.
– Aha, rozumiem – przytaknął Tarquin, nieco zaskoczony.
– Dam ci znać, na kogo można wystawić czek, kiedy dowiem się więcej szczegółów – dodałam, pokrzepiając się szampanem. – Na razie lepiej go podrzyj.
Utkwiłam wzrok w swoim kieliszku, bo nie mogłam patrzyć, jak darł na strzępy kawałek papieru z wypisaną sumą, która tak ułatwiłaby mi życie. Chciało mi się płakać, kiedy wrzucił papierki do popielniczki i podpalił. Przyglądał się razem ze mną, jak płonęły, po czym zwrócił się do mnie:
– Przepraszam na chwilę.
Wstał od stolika i skierował się w stronę zaplecza, ja zaś łyknęłam jeszcze szampana, wsparłam głowę na rękach i oddałam się filozoficznym rozważaniom. Przecież zawsze może się wydarzyć, że wygram te pięć tysięcy funciaków w totka albo do komputera Dereka Smeatha wkradnie się wirus. Wtedy musiałby anulować cały mój dług i zacząć od początku. A może jakiś zupełnie obcy człowiek przez pomyłkę ureguluje za mnie moje płatności z karty VISA? Albo Tarquin oświadczy mi się, kiedy wróci z toalety?
W tym momencie mój wzrok padł na książeczkę czekową banku Couttsa, którą Tarquin zostawił na stole. Zaciekawiło mnie, jak też może wyglądać w środku książeczka czekowa piętnastego najbogatszego obywatela naszego kraju. Przypuszczałam, że musi wypisywać czeki na bajońskie sumy i w ciągu dnia wydawać więcej niż ja w ciągu roku.
Wiedziona gwałtownym impulsem, przyciągnęłam książeczkę do siebie i otworzyłam ją. Nie bardzo wiedziałam, co właściwie chciałam zobaczyć – pewnie grzbiety czeków na jakieś astronomiczne kwoty. Tymczasem pierwszy opiewał raptem na trzydzieści funtów, następny – wystawiony na jakąś firmę Arundel i Syn – na 520 funtów. Przerzuciłam kilka stron i znalazłam czek na 7515 funtów, adresowany na American Express. Pewnie dalej było takich więcej, ale cóż w tym ciekawego? Każdy mógł mieć taką książeczkę, ja też.
Zamknęłam ją, odłożyłam na poprzednie miejsce i podniosłam wzrok. To, co zobaczyłam, zmroziło mnie. Napotkałam bowiem skierowane bezpośrednio na siebie spojrzenie Tarquina.
Stał przy barze, a kelner wskazywał mu coś po przeciwnej stronie sali. Tarquin jednak nie patrzył na kelnera, tylko na mnie. Kurczę blade, co mógł zobaczyć?
Oczywiście od razu cofnęłam rękę od jego książeczki czekowej i zajęłam się kieliszkiem szampana. Potem znów podniosłam oczy i udałam, że szukam Tarquina. Posłałam mu promienny uśmiech, a on, po namyśle, odwzajemnił mi się tym samym. Jednak zaraz potem gdzieś znikł, a ja czułam, jak mi wali serce.
Powtarzałam sobie, aby nie popadać w panikę, tylko zachowywać się zupełnie naturalnie. Pewnie nawet nie zauważył tego, co robiłam, a jeżeli nawet, to w końcu zaglądanie do czyjejś książeczki czekowej nie jest przestępstwem. A gdyby spytał, dlaczego to robiłam, mogę odpowiedzieć, że sprawdzałam, czy grzbiety są wypełnione prawidłowo. Tak, to właśnie powiem, jeśli mnie zapyta.
Jednak nie zrobił nic podobnego, tylko wrócił do stolika, bez słowa schował książeczkę do kieszeni i zapytał:
– Skończyłaś już?
– Tak, dziękuję – odpowiedziałam, starając się, aby mój głos brzmiał normalnie. Obawiam się jednak, że pobrzmiewało w nim poczucie winy, a policzki mi pałały.
– Dobrze, więc może już pójdziemy? – zaproponował. – Rachunek zapłaciłem.
I tak oto kończyła się nasza randka! Tarquin z nienaganną uprzejmością odprowadził mnie do drzwi pizzerii, zawołał taksówkę i zapłacił za kurs na Fulham. Nie ośmieliłam się zaproponować, abyśmy jeszcze wstąpili do mnie lub wdepnęli gdzieś na drinka. Zanim otworzyłam usta, aby wypowiedzieć, te słowa, po kręgosłupie przebiegł mi zimny dreszcz. Cmoknęliśmy się więc tylko nawzajem w policzek, on oświadczył, że świetnie się bawił w moim towarzystwie, a ja podziękowałam mu za miły wieczór. Jednak przez całą drogę do domu zadręczałam się, co też mógł zobaczyć.
Taksówka podjechała pod mój dom, więc powiedziałam kierowcy „dobranoc” i wyciągnęłam klucze od mieszkania. Planowałam wziąć gorącą kąpiel, aby mocząc się w wannie, na spokojnie przemyśleć, co się właściwie wydarzyło. Czy Tarquin widział, jak przeglądałam jego książeczkę czekową, czy jak odkładałam ją na miejsce, czy też w ogóle nic nie widział?
Jednakże gdyby nie widział, to dlaczego naraz zrobił się taki chłodny i uprzejmy? Musiał coś zobaczyć albo przynajmniej coś podejrzewać. Na przykład to, że się zarumieniłam i unikałam jego spojrzenia. Boże, dlaczego zawsze muszę tak ostentacyjnie manifestować, że mam nieczyste sumienie? Przecież nic złego nie zrobiłam. Czy ciekawość to zbrodnia?
Może powinnam była szybko coś powiedzieć, żeby rozładować sytuację albo obrócić całą sprawę w żart. Tylko co dowcipnego można znaleźć w myszkowaniu po czyjejś książeczce czekowej? Chryste, jak mogłam być taka głupia? Po jaką cholerę w ogóle brałam to świństwo do rąk? Powinnam była siedzieć spokojnie i pilnować drinka.
Na swoją obronę muszę jednak dodać, że Tarquin przecież sam zostawił książeczkę na stole, co oznacza, że nie trzymał jej zawartości w tajemnicy. Zresztą nie wiem, czy w końcu widział, jak do niej zaglądałam, czy nie. Może nic nie widział, a ja niepotrzebnie zadręczam się urojeniami?
Gdy wkładałam klucz do zamka, czułam się już dużo lepiej. Próbowałam sobie tłumaczyć, że domniemana zmiana w zachowaniu Tarquina mogła wynikać z jego chwilowego złego samopoczucia, a może po prostu nie chciał, abym spieszyła się zbytnio z podjęciem decyzji. Wiedziałam już, co zrobię – nazajutrz wyślę mu kartkę i w kilku ciepłych słówkach najpierw podziękuję jeszcze raz za miły wieczór, a potem dyskretnie zaproponuję, abyśmy wybrali się gdzieś posłuchać Wagnera. Świetny pomysł, prawda? Tylko najpierw muszę poczytać coś więcej na temat jego preludiów, żeby wiedzieć, co mam mówić. Tak, na pewno wszystko będzie dobrze i nie mam się o co martwić.
Otworzyłam już drzwi i zabierałam się do odpinania płaszcza, kiedy zobaczyłam coś, od czego serce mi się ścisnęło. Zuza czekała na mnie, siedząc na schodach w holu, a wyraz twarzy miała co najmniej dziwny.
– Och, Bex! – odezwała się z wyrzutem. – Rozmawiałam właśnie z Tarquinem…
– Tak, no i co? – Siliłam się na obojętność, ale mój głos przypominał przerażony pisk. Aby zyskać na czasie, odwróciłam się, zdejmując płaszcz i odwijając szalik.
– Pewnie nie ma sensu pytać cię dlaczego? – spytała Zuza po efektownej pauzie.
– Ależ proszę, pytaj – wyjąkałam, czując, że robi mi się słabo.
– Oczywiście nie mam o to do ciebie pretensji. – Westchnęła. – Mogłaś tylko… spławić go jakoś delikatniej! Kompletnie go zdołowałaś, a wiesz, jak na ciebie leciał.
Nie rozumiałam, o co jej chodzi. Jak można spławić kogoś bardziej lub mniej delikatnie?
– A co ci właściwie powiedział? – zapytałam, oblizując wyschnięte wargi.
– W gruncie rzeczy dzwonił tylko po to, by ci przekazać, że zostawiłaś parasolkę w lokalu, ale ja oczywiście przy okazji spytałam go, jak się udała randka.
– No i co on na to?
Zuza wzruszyła ramionami.
– Powiedział, że chyba dobrze się bawiłaś, ale niedwuznacznie dałaś mu do zrozumienia, że nie chcesz więcej się z nim spotykać.
Osłabłam tak bardzo, że osunęłam się na podłogę. A więc to tak! Tarquin widział, jak gmerałam w jego książeczce czekowej, a to znaczy, że mam u niego przechlapane.
Z drugiej strony jednak nie powiedział Zuzie o swoich spostrzeżeniach, tylko chciał mnie chronić, sugerując, że to ja nie chcę się z nim widywać. A więc zachował się jak dżentelmen.
Prawdę mówiąc, zachowywał się jak dżentelmen przez cały czas trwania tej nieszczęsnej randki. Był miły i czarujący, gdy tymczasem ja łgałam jak z nut. Zbierało mi się na płacz.
– To po prostu wstyd! – podsumowała Zuza. – Oczywiście to twoja sprawa, ale ten kochany chłopak wzdychał za tobą przez tyle czasu! Idealnie pasowalibyście do siebie!
Spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem.
– Nie mogłabyś jeszcze kiedyś się z nim umówić?
– Nie przypuszczam – odparłam zmienionym, chrapliwym głosem. – Przepraszam cię, Zuziu, ale jestem zmęczona. Chyba pójdę się położyć.
Powoli wstałam z podłogi i unikając spojrzenia Zuzy, poszłam do swojego pokoju.
22.03.2000
Bank of London
London House
Mill Street
EC3R 4DW
Sz.P.
Rebeka Bloomwood
Burney Rd 4 m. 2
London SW6 8FD
Szanowna Pani!
Dziękujemy za zainteresowanie naszą akcją „Kredyt na telefon”.
Niestety „zakup strojów i kosmetyków” nie jest uważany za cel upoważniający nas do udzielenia kredytu bez poręczycieli, wskutek czego byliśmy zmuszeni odrzucić Pani podanie. Dziękujemy za obdarzenie naszego banku zaufaniem.
Z poważaniem –
Margaret Hopkins
Radca Działu Kredytów
24.03.2000
Bank Endwich
Oddział Fulham
Fulham Road 3
London SW6 9JH
Sz.P.
Rebeka Bloomwood
Burney Rd 4 m. 2
London SW6 8FD
Szanowna Pani!
Pragnę potwierdzić datę naszego spotkania, wyznaczoną na 9.30 rano w poniedziałek, 27 marca, w naszym biurze w Fulham. Proszę pytać o mnie w recepcji.
Z poważaniem –
Derek Smeath
Prezes Banku
Endwich troskliwym bankiem