Około 11.25 siedziałam na brązowym, wyściełanym fotelu w pokoju o ścianach pomalowanych na zielono. Miałam na sobie szafirowy kostium od Jaspera Conrana, przezroczyste rajstopy i zamszowe czółenka na wysokich obcasach. Z nowym makijażem i modnie wymodelowaną fryzurą wyglądałam elegancko jak nigdy dotąd. Jednak nie byłam w stanie się tym cieszyć, bo moje myśli zaprzątał fakt, że za piętnaście minut będę musiała usiąść na kanapie obok Luke’a Brandona i prowadzić z nim fachową dyskusję o sprawach finansowych. I to jeszcze na żywo!
Na samą myśl o tym chciało mi się to płakać, to śmiać. W gruncie rzeczy bowiem sytuacja zakrawała na kiepski dowcip. Ja miałam zmierzyć się z Lukiem Brandonem, z jego genialnym współczynnikiem inteligencji i fotograficzną pamięcią! Przecież ten człowiek rozłoży mnie na łopatki!
– Spróbuj tych francuskich rogalików, kochanie! – zachęciła Elisabeth Plover, która siedziała naprzeciw mnie, pogryzając czekoladowe biszkopty. – Dosłownie rozpływają się w ustach. Każdy kęs jest jak złoty promień słońca Prowansji…
– Dziękuję, nie jestem głodna – wymówiłam się.
Nie pojmowałam, jak może jeść w takiej chwili. Ja wciąż miałam uczucie, że zaraz wszystko zwrócę. Jak ci ludzie z telewizji mogą występować codziennie? Na przykład taka Fiona Phillips – jak ona to robi? Nic dziwnego, że wszyscy są tacy chudzi.
– Zaczynamy! – rozległ się głos Rory’ego z monitora telewizyjnego w rogu pokoju. Odruchowo odwróciliśmy się w stronę ekranu wypełnionego wideoklipem z zachodem słońca nad morską plażą. – Co czuje kobieta, która żyła z gangsterem, a potem, ryzykując wszystko, zdecydowała się wydać go w ręce sprawiedliwości? Nasz następny gość to autorka powieści akcji osnutej na własnych, mrocznych i niebezpiecznych przeżyciach.
– A my pragniemy zaprezentować państwu nowy cykl fachowych dyskusji na tematy aktualne – włączyła się Emma. Na ekranie pojawił się deszcz jednofuntowych monet spadających z sufitu na podłogę, a mój żołądek wykonał szaleńcze salto. – Poranna Kawa chce dziś rzucić światło na pewien skandal z kręgów finansowych. Zaprosiliśmy do studia dwoje ekspertów, aby starli się w pojedynku na argumenty…
To niby ja mam być jednym z tych ekspertów? O rany, wolałabym wrócić do domu i napić się herbaty!
– Najpierw jednak – zaanonsował wesoło Rory – Scott Robertson podpali pod naszą kuchnią!
Na obrazie telewizyjnym pokazał się teraz uśmiechnięty od ucha do ucha facet w kucharskiej czapce, który zapalił lampę lutowniczą. Przez kilka sekund gapiłam się na niego, potem znowu spuściłam oczy, zaciskając dłonie na podołku. Wciąż trudno mi było uwierzyć, że niedługo mnie też będzie widać na ekranie, jak siedzę na kanapie i próbuję znaleźć inteligentną odpowiedź.
Dla zabicia czasu rozłożyłam po raz któryś z rzędu kartkę, gdzie wypunktowałam najważniejsze kwestie swego wystąpienia. Czytając je w kółko, pocieszałam się, że może nie będzie tak źle. Pewnie martwię się na zapas, bo potem się okaże, że z poważnej dyskusji wywiąże się przyjacielska pogawędka. Grunt, aby się nie przejmować.
– Dzień dobry, Rebeko – zabrzmiało od progu. Zwróciłam wzrok w tamtą stronę i serce mi zamarło. W drzwiach stał Luke Brandon, w nieskazitelnie świeżym ciemnym garniturze, z wypomadowanymi włosami i cerą przyciemnioną samoopalaczem. Miał wysuniętą do przodu szczękę i chłodne, nieprzyjazne spojrzenie. Kiedy jego oczy napotkały moje, nie zabłysła w nich nawet iskierka.
Przez chwilę patrzyliśmy w milczeniu. Słyszałam bicie serca, a policzki płonęły mi pod makijażem. Zmobilizowałam się jednak na tyle, że odpowiedziałam spokojnie:
– Cześć, Luke!
Zebrani w ciszy przyglądali się, jak wkraczał do pokoju. Nawet Elisabeth Plover wyglądała na zaintrygowaną.
– Skąd ja znam tę twarz? – Wychyliła się do przodu, aby lepiej widzieć. – Aha, wiem, jest pan aktorem. Wykonawcą ról szekspirowskich, prawda? Przysięgłabym, że widziałam pana trzy lata temu w roli króla Leara!
– Nie sądzę – uciął chłodno Luke.
– Ach, rzeczywiście, przepraszam, pan grał Hamleta! – Elisabeth klepnęła ręką w stół. – Pamiętam, jak pan pięknie oddał jego ból, poczucie winy, wreszcie tragiczny finał… A ten pana głos! – Egzaltowanym ruchem potrząsnęła głową. – Każde słowo jak pchnięcie sztyletem…
– Nie mogę tego słuchać! – Luke w końcu zwrócił się do mnie: – Rebeko…
– Luke, tu masz ostateczne wyniki – przerwała nam Alicja, wpadając do pokoju z kartką papieru. – O, cześć, Rebeko! – Zmierzyła mnie szyderczym spojrzeniem. – Na pewno dobrze się przygotowałaś?
– Owszem, nawet bardzo dobrze – odpaliłam, zgniatając w kulkę moją ściągawkę.
– To się cieszę. – Uniosła brwi. – Zanosi się na interesującą dyskusję.
– O, bardzo interesującą! – odpowiedziałam wyzywająco, myśląc w duchu: „Bezczelna małpa!”.
– Właśnie dzwonił John od Flagstaffa – poinformowała Alicja szeptem Luke’a. – Uważa, że powinieneś wspomnieć o ich nowych programach oszczędnościowych. I ma rację. Powiedziałam mu…
– Tu chodzi o zmniejszenie szkód, a nie o jakiś pieprzony program reklamowy! – przerwał ostro Luke. – Będzie miał szczęście, jeśli…
Tu spojrzał na mnie, ale ja patrzyłam gdzieś w przestrzeń, jakby nie interesowało mnie to, o czym mówi. Od niechcenia rzuciłam okiem na zegarek, ale strach mnie obleciał, kiedy zobaczyłam, że do mojego wejścia na antenę pozostało tylko dziesięć minut.
– No, Elisabeth, pora na ciebie – zaanonsowała Zelda, wchodząc do pokoju.
– Cudownie! – ucieszyła się Elisabeth, dojadając czekoladowego biszkopta. – Wyglądam chyba jak należy, prawda?
Wstała, strząsając deszcz okruchów ze spódnicy.
– Masz kawałek rogalika we włosach – zwróciła jej uwagę Zelda. Sama sięgnęła ręką i usunęła okruch. – Poza tym jest w porządku.
Wymieniła ze mną spojrzenie, po którym z trudnością opanowałam chichot.
– Luke! – Japiszon od Flagstaffa wpadł do środka z komórką w ręku. – Dzwoni John Bateson i przyszły dwie przesyłki…
– Dziękuję, Tim. – Alicja odebrała od niego paczki, rozcięła je i wyciągnęła plik papierów. Zaraz zabrała się do ich przeglądania, zaznaczając od czasu do czasu coś ołówkiem. Równocześnie Tim usiadł, rozłożył laptop i zaczął stukać w klawisze.
– Tak, John, rozumiem, o co ci chodzi! – cedził Luke do swego rozmówcy. – Gdybyś jednak zechciał mnie przez chwilę posłuchać…
– Tim, czy mógłbyś szybko sprawdzić obroty Funduszu Emerytalnego Flagstaff w ciągu ostatnich trzech, pięciu i dziesięciu lat? – poleciła Alicja młodemu człowiekowi.
– Oczywiście. – Tim zaczął coś wystukiwać na komputerze, gdy Luke obarczył go nowym zadaniem.
– Czy możesz zaraz wydrukować mi wyciąg z ostatniego komunikatu prasowego Flagstaffa? Dziękuję.
Nie wierzyłam własnym oczom. Ci ludzie przenieśli się do studia Porannej Kawy z całym swoim biurem. Wystawili do walki komputery, modemy i telefony komórkowe przeciwko mnie i moim notatkom na zmiętym świstku!
Kiedy obserwowałam, jak laptop Tima wypluwał kolejne zadrukowane kartki, które Alicja przekazywała Luke’owi, zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Doszłam do wniosku, że nie ma co owijać w bawełnę – nie zdołam pokonać tej drużyny i tyle! Może lepiej od razu się wycofać, na przykład udać chorobę, a potem biegiem do domu i schować się z głową pod kołdrę?…
– Wszystko w porządku? – Zelda zajrzała przez drzwi. – Za siedem minut zaczynamy.
– W porządku! – zapewnił Luke.
– W porządku! – powtórzyłam za nim drżącym głosem.
– Aha, Rebeko, przyszła paczka do ciebie – przypomniała sobie Zelda. Wniosła do pokoju i wręczyła mi spore pudło. – Czekajcie tu na mnie, zaraz wracam.
– Dziękuję, Zeldo! – wyjąkałam zaskoczona. Od razu poprawił mi się nastrój, więc zaczęłam rozcinać opakowanie, choć nie miałam pojęcia, co zawiera przesyłka i od kogo przyszła. Może jest tam coś, co mi się przyda, na przykład dodatkowe informacje, dostarczone w ostatniej chwili przez Eryka Foremana? Wykresy czy kolumny liczb, którymi będę mogła błysnąć w odpowiednim momencie. A może tajny dokument, o którym Luke jeszcze nie wie?
Kątem oka zauważyłam, że Brandonowcy przerwali swoje przygotowania i przyglądają się moim czynnościom. A dobrze, niech widzą, że nie są jedynymi, do których przychodzą przesyłki na adres studia. Niech zobaczą, że i mnie ktoś pomaga. W końcu udało mi się rozciąć taśmę klejącą i otworzyć wieko pudła.
Nagle na oczach wszystkich z pudełka wyfrunął czerwony balonik napełniony helem, z napisem „Powodzenia!”, i uniósł się aż pod sufit. Do jego sznureczka przyczepiony był karnet, który otworzyłam, nie patrząc w oczy nikomu z obecnych. Zaraz jednak pożałowałam, że do niego zajrzałam.
Po rozłożeniu karty zamontowana wewnątrz pozytywka mechanicznym głosikiem wykonała piosenkę: „Przyjmij życzenia powodzenia we wszystkich twoich zamierzeniach!”. Szybko złożyłam z powrotem kartę, czując, że policzki mi płoną. Co za wstyd! Z drugiego końca pokoju dobiegały nieskrywane chichoty, a kiedy podniosłam wzrok – zobaczyłam głupkowaty uśmieszek na twarzy Alicji, która szepnęła coś do ucha Luke’owi. Sądząc po minie, to, co usłyszał, musiało go nieźle ubawić…
Najwyraźniej śmiał się ze mnie. Wszystkich rozbawił śpiewający balon Rebeki Bloomwood. Przez chwilę nie mogłam się ruszyć z miejsca, porażona kompromitacją. Twarz mnie piekła, w gardle ściskało i bynajmniej nie czułam się jak ekspert od spraw finansowych.
W drugim końcu pokoju Alicja rzuciła jakąś złośliwą uwagę i parsknęła śmiechem z własnego dowcipu. W tym momencie coś się we mnie przełamało. Pomyślałam sobie: „A pies ich drapał! Po prostu mi zazdroszczą. Chcieliby, żeby ktoś im przysłał taki balon”.
Wyzywającym gestem rozłożyłam ponownie kartę, aby odczytać tekst:
„Pada deszcz czy słońce świeci,
niech ci zawsze dobrze leci.
W górę głowa, a z nią szyja,
bo odważnym szczęście sprzyja!”
Wierszykowi towarzyszyła dedykacja: „Dla Becky z wyrazami sympatii i podziękowaniami za wspaniałą pomoc. Jesteśmy dumni, że możemy być twoimi przyjaciółmi. Kochający Janice i Martin”.
Czytałam te słowa raz po raz i pod powiekami zapiekły mnie łzy. Janice i Martin przez całe lata dawali mi liczne dowody przyjaźni, chociaż ich syn był takim dupkiem. Nie odwrócili się ode mnie, choć udzieliłam im rady, która naraziła ich na straty. Dlatego ni skurczybyka nie miałam zamiaru ich zawieść!
Mrugnęłam powiekami, nabrałam w piersi dużo powietrza i śmiało spojrzałam w ciemne, obojętne oczy Luke’a Brandona.
– Przyjaciele przesyłają mi najlepsze życzenia – wyjaśniłam.
Ustawiłam grającą kartkę na stoliku do kawy tak, aby strony były rozłożone i piosenka nie milkła. Ściągnęłam balon spod sufitu i przywiązałam go do oparcia krzesła.
– No, jak tam, Luke i Rebeka, gotowi? – Od drzwi rozległ się głos Zeldy.
– Bardziej chyba nie można – odpowiedziałam spokojnie, mijając Luke’a w drzwiach.