XLVII.

 Łunę pierwszego pożaru Moskwy z drugiego września, zobaczono naraz w kilku miejscach. Widok ten wywarł ogromne wrażenie, tak na mieszkańcach zmuszonych do ucieczki, jak i na wojsku cofającym się po za mury Moskwy. W skutek mnóstwa przedmiotów zapomnianych, po które raz po raz posyłano kogoś ze służby, a również z powodu zawalenia drogi rozmaitemi furgonami, wozami i wózkami, Rostowy z Moskwy wyjechawszy, zmuszeni byli zatrzymać się na nocleg o pięć wiorst od miasta. Nazajutrz obudziwszy się dość późno z rana, tak się wlekli, znajdując na każdym kroku jakieś przeszkody, że dojechali dopiero o dziesiątej na wieczór do wsi Bołhaje-Mytyczki, gdzie cała ich rodzina, jak i ranni, rozłożyli się na nocleg w izbach chat chłopskich. Skoro tak ich służba, jak i luzaki rannych oficerów, uprzątnęli się z wieczerzą i nakarmieniem koni, wyszli tłumnie na ulicę. Tamtej nocy hrabina Rostow nie mogła ani oka zmrużyć, mając za sąsiada adjutanta Rajewskiego. Biedak miał rękę lewą strzaskaną i przez całą noc jęczał jak potępieniec. Na tę więc noc przeniosła się gdzieindziej, aby oddalić się cokolwiek od nieszczęśliwego rannego. Jeden ze służby Rostowów spostrzegł pierwszy błysk złowrogi na widnokręgu; za chwilę żołnierz prowadzący furgon, zobaczył nieopodal błysk drugi. Przypisywali pierwszy ognisku, rozłożonemu w tej stronie przez pułk kozaków Mamonowa, przypuszczając, że prawdopodobnie, według swego chwalebnego zwyczaju puścili z dymem wioskę Małe-Mytyczki.

 — Patrzcież, patrzcie! — wykrzyknął żołnierz. — Ot tam znowu coś błysło...

 Wszyscy zwrócili się w tę stronę.

 — A prawda... Może kozacy ogień podłożyli?...

 — Nie, nie... to nie we wsi... tak wygląda, jakby się Moskwa paliła.

 Dwóch lokajów Rostowa wydrapali się na pudło karety, aby z wysokości przypatrzeć się lepiej pożarowi.

 — To więcej na lewo... widzisz jak płomienie wysoko strzelają?... Moskwa pali się moi kochani, na pewniaka.

 Nikt się więcej nie odezwał, z oczami wlepionemi w łunę, rozlewającą się coraz szerzej po widnokręgu. Daniel, stary kamerdyner hrabiego, zbliżył się do stojących, krzyknąwszy gromko na jednego z lokajczuków.

 — Czego się gapisz i na co?!... Ty, ty nicponiu!... Jaśnie pan gotów czego potrzebować, a nie będzie nikogo pod ręką... Ruszaj mi zaraz do domu, wyczyścić pańskie ubranie i obuwie.

 — Ależ poszedłem tylko po wodę...

 — Co myślicie Danielu Iwanowiczu? Patrzcie no! Czy to nie pali się Moskwa przypadkiem?

 Daniel milczał przerażony. Wszyscy oniemieli tak samo pod grozą strasznego widoku. Płomienie buchały w górę, z coraz większą siłą; łuna rozszerzała się coraz bardziej, powlekając niebo krwistą barwą.

 — Boże bądź nam miłościw... Wicher, taka straszna posucha... — ktoś odezwał się głosem drżącym.

 — Rany Chrystusowe... jak się to powiększa z każdą minutą... Widać już nawet całe stada kruków odlatujących. Panie! Panie! ulituj się nad nami, biednymi grzesznikami — wtrącił inny.

 — Eh, nie ma strachu! Ugaszą pożar... — bąknął trzeci.

 — Któż go ugasi? — spytał teraz tonem uroczystym stary Daniel.

 — Tak moi kochani, pali się Moskwa, nasza święta matuszka! nasza gołąbka o śnieżno-białych murach.

 Głuche łkanie głos mu stłumiło. Jakby czekano tylko na potwierdzenie tej smutnej pewności, aby zrozumieć straszne znaczenie łuny złowrogiej na widnokręgu, wyrwały się z wszystkich piersi jęki i skargi żałośne.