Wrocław
Dwanaście miesięcy wcześniej
Leżę płasko na plecach, całkowicie nieruchomo, a przynajmniej staram się nie ruszać. Proszono mnie o to, ale jestem tak przejęta, że trudno mi kontrolować swoje ciało. Czuję, że nie wytrzymuję napięcia, i mimowolnie zaczynają mi drgać poszczególne partie mięśni. Nikt jednak nie zwraca mi uwagi. Albo ten ruch jest niezauważalny dla otoczenia, albo na tyle niewielki, że nie przeszkadza w badaniu. Chciałabym powiedzieć, że jest mi wszystko jedno, ale prawda wygląda zgoła inaczej. Wolałabym móc zapanować nad swoim zdenerwowaniem, mieć zdolność zatrzymania coraz śmielej wzbierającego we mnie niepokoju. To jednak tylko pobożne życzenie, które nie ma żadnych szans stać się rzeczywistością.
Wzrok mam wbity w biały sufit, który powoli się przesuwa. Jest cicho, słychać jedynie przytłumione buczenie, kiedy specjalnie przystosowane łóżko, na którym leżę, zmienia pozycję. W momencie, gdy tracę z pola widzenia sufit, a zamiast niego pojawia się zaokrąglone sklepienie, moje podenerwowanie staje się jeszcze bardziej namacalne. Trafiam do wąskiej, klaustrofobicznej tuby, w której trudno nie poczuć paniki.
Zaciskam dłonie w pięści, choć miałam się nie ruszać. Robię to niemal bezwiednie, stres ewidentnie bierze nade mną górę. Nie wiem, dlaczego tak bardzo się denerwuję, przecież nic nie wskazuje na to, że coś poszło nie tak. Badanie jest standardową procedurą, która ma wykluczyć jakiekolwiek nieprawidłowości, i po prostu musi zostać wykonane, niezależnie od wyników dotychczasowych testów i aktualnego stanu pacjenta. Czyli w tym przypadku mnie. Precyzja i dbałość o szczegóły są tu absolutnym priorytetem i nie ma możliwości wyłamania się z obowiązującego protokołu. To rzetelne postępowanie powinno mnie uspokajać, ale z jakiegoś powodu dzieje się odwrotnie.
Biorę głębszy oddech w nadziei, że ten prosty zabieg nieco mi pomoże. Pamiętam przy tym, aby nie poruszyć się zbyt gwałtownie.
– Luizo, wszystko w porządku? – rozlega się z głośnika zamontowanego gdzieś w sali.
Najwyraźniej ktoś z personelu jednak musiał zauważyć moją nerwowość. Biorę się w garść na tyle, na ile mogę, i tak jak mnie poinstruowano przed rozpoczęciem badania, unoszę lekko dłoń, aby dać znać medykom, że mogą kontynuować.
– Dobrze, zaraz zaczynamy – pada krótka informacja.
Przymykam powieki, dokładając wszelkich starań, aby więcej nie utrudniać pracy lekarzom, bo wiem, że w ten sposób jedynie wydłużam całą procedurę. A chcę, aby jak najszybciej było po wszystkim. Przyłapuję się na tym, że moje myśli wybiegają znacznie dalej – przebrnięcie przez tomografię komputerową głowy to tylko drobny element nieciekawej całości. Nawet nie wiem, kiedy tam uciekły. A może od początku właśnie tam były, tylko nie chciałam tego do siebie dopuścić?
– Kurwa… – syczę nagle i otwieram oczy. Zaledwie sekundy dzielą mnie od oderwania pleców od szpitalnego łóżka, na szczęście w porę przypominam sobie, że miałam się nie ruszać, a to, co teraz czuję, to tylko złudzenie. Ostrzegano mnie przed nim; pielęgniarka zapewniała, że nie będzie miało ono nic wspólnego z faktycznym stanem rzeczy. Nie sądziłam jednak, że to uczucie będzie aż tak wyraziste.
Z ogromnym trudem powstrzymuję się od uniesienia głowy i zerknięcia na okolice swojego krocza. Dałabym sobie rękę uciąć, że cała zawartość mojego pęcherza moczowego właśnie wsiąka w ubranie, a zaraz naznaczy również prześcieradło. Wciągam powietrze przez nos, aby się upewnić, że w pomieszczeniu nie unosi się zapach uryny. Z ulgą stwierdzam, że nie. Zaraz jednak przychodzi na myśl, że w tej chemicznej, zarezerwowanej wyłącznie dla szpitali woni potrafią zginąć znacznie ostrzejsze nuty.
Zaciskam ponownie powieki, klnąc w duchu na wszystkie te dziwaczne procedury medyczne. Wiem, że w porównaniu z innymi niedogodnościami, z jakimi muszą mierzyć się pacjenci przeróżnych placówek medycznych, tomografia komputerowa z kontrastem to małe piwo, ale nie zmienia to faktu, że wrażenie zsikania się w gacie jest do bólu deprymujące.
– Zaczynamy badanie – informuje mnie głos, nieco zniekształcony przez głośnik.
Ponownie lekko unoszę dłoń, tym razem dając lekarzom znak, że jestem gotowa. Po chwili rozmieszczone w aparacie lampy rentgenowskie zaczynają się poruszać. Wydają przy tym charakterystyczny dźwięk. W gruncie rzeczy jest on łagodny i niezbyt głośny, jednak nie sposób się przy nim odprężyć. Trudno mi go przyrównać do czegokolwiek, co miała okazję wcześniej zarejestrować moja błona bębenkowa, jest zarezerwowany wyłącznie dla tego precyzyjnego urządzenia, w którym się znajduję.
Postanawiam dotrwać do końca badania z zamkniętymi oczami. Usiłuję skoncentrować myśli na pracujących wokół mnie lampach. Mam nadzieję, że to pomoże mi się odrobinę rozluźnić. Zaczynam się zastanawiać, ile wiem na temat promieniowania rentgenowskiego. Nie jest to jednak najlepszy kierunek, bo przecież niebawem dowiemy się, jak wygląda wnętrze mojej głowy. Znów zaczynam panikować.
– I już. – Słyszę po kilku chwilach.
Tym razem głos dociera do moich uszu bezpośrednio, a nie przez głośnik. Jednocześnie łóżko, na którym leżę, powoli wysuwa się z tuby.
– Gotowe, Luizo – mówi doktor Michalczyk, posyłając mi pogodny uśmiech.
Cieszę się, że mam to za sobą. Teraz będzie już tylko lepiej. Musi być.