Dębica
Zalewam wrzątkiem torebkę zielonej herbaty z pomarańczą. Znów jestem w swoim pokoju i parzę napój w tej cudownej, stylizowanej filiżance, która przykuła moją uwagę, zanim wybrałam się na zwiedzanie pensjonatu. Naczynie prezentuje się naprawdę spektakularnie. Choć wiem, że to współczesna ceramika, bardzo łatwo ulec złudzeniu starej porcelany. Czekam kilka minut, aby herbata naciągnęła, i myślę o tym, co się wydarzyło przed chwilą na dole. Podobno w każdym z nas tkwi zło, tyle że większość ludzi potrafi trzymać je w ryzach. Mówi się o nich „normalni” albo „zdrowi”. A co z odsetkiem tych, którzy sobie z tym nie radzą?
Zastanawiam się, jak duża porcja nikczemności szpeci moje wnętrze, do czego tak naprawdę jestem zdolna i jak daleko potrafię się posunąć… Myślę, że każdy człowiek dociera do takiego momentu w swoim życiu. Doświadcza czegoś, co każe mu poszukiwać odpowiedzi na podobne pytania. Interesuje mnie, jakie odpowiedzi ludzie odnajdują. Ale jeszcze bardziej ciekawi mnie droga, jaką pokonują, aby je uzyskać.
Kiedy herbata wreszcie jest gotowa, rozbrzmiewa moja komórka. Włączyłam tryb cichy, aby uniknąć niepotrzebnego zamieszania, więc po pokoju roznosi się jedynie dźwięk wibracji. Przez chwilę się zastanawiam, czy odebrać albo choćby sprawdzić, kto próbuje się ze mną skontaktować. W końcu telefon milknie, a ja przestaję o tym myśleć. Stoję oparta biodrem o komodę, z filiżanką w dłoni. Popijam gorący napar drobnymi łyczkami, zerkając przez okno. Wciąż nie mogę odpędzić od siebie myśli o tamtych gablotkach. A przede wszystkim o bocianie. Nie wiem, dlaczego tak bardzo się go uczepiłam.
Za oknem rozciąga się widok na niewielki ogródek. Jest zaniedbany, trawa aż się prosi o skoszenie, dzikie kwiaty porastają ją w nieładzie, a dwa całkiem spore konary drzewa ułamały się i zwisają smętnie, na wpół obumarłe. Dostrzegam też niewielką szopę z rozpadających się desek. Mimo wszystko jest pięknie – rządzi tu natura, człowiek nie próbuje na siłę nadać jej sztucznych kształtów. Zastanawiam się, jak sama wyglądałabym, gdyby nie uformowali mnie ludzie, których w swoim życiu spotkałam.
Dopijam herbatę i wtedy telefon odzywa się po raz drugi. Odkładam niespiesznie filiżankę na komodę i podchodzę do łóżka, na którym leży moja torebka. Opieszale wyjmuję z niej komórkę i wracam pod okno.
Zerkam przelotnie na zewnątrz i w jednej chwili zapominam o połączeniu. Serce zaczyna mi nerwowo łomotać w piersi, a w uszach dudni, jakby obok przebiegało stado spłoszonych słoni. Naraz popadam w taki popłoch, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Ciało podejmuje decyzję za mnie – sztywnieje, nie pozwalając mi wykonać najmniejszego ruchu. Osłupiała patrzę na pokiereszowane drzewo, przy którym majaczy ludzka sylwetka. Człowiek unosi dłonie na wysokość oczu. Kiedy uświadamiam sobie, że to, co w nich trzyma, to najprawdopodobniej lornetka, upuszczam telefon. Komórka tańczy w rytm wibracji na drewnianej podłodze, a ja nabieram przekonania, że osoba na zewnątrz wpatruje się nie gdzie indziej, tylko w moje okno.
Ignoruję buczący telefon i z zapartym tchem przyglądam się, jak obserwujący mnie człowiek szybko czmycha za szopę. Nie wiem, czy właśnie się zorientował, że go dostrzegłam, czy po prostu już wystarczająco się na mnie napatrzył. Czego właściwie wypatrywał? Czego chciał się o mnie dowiedzieć? I przede wszystkim – dlaczego to robił? Jak długo mi się przyglądał? Jak mogłam nie zauważyć go wcześniej?
Ogródek znów jest pusty i magnetycznie piękny w swojej naturalnej dzikości. Wydaje się pogrążony w niezmąconej stagnacji. To wrażenie sprawia, że po chwili opuszcza mnie pewność, iż faktycznie widziałam tam człowieka.
Telefon przestaje dzwonić, ale nadal nie jestem nim zainteresowana. Odrywam wzrok od szyby i nerwowo rozglądam się po pokoju. Nie znajduję żadnego sensownego wytłumaczenia dręczącej mnie niewiedzy. Postać wyglądała na mężczyznę, ale niczego więcej nie mogę być pewna. Nie wiem nawet, czy mam do czynienia z pracownikiem pensjonatu, czy z kimś zupełnie obcym ani jak trudno – albo raczej łatwo – można dostać się na teren Wiluszówki osobom postronnym. Pozbawia mnie to jakiegokolwiek punktu zaczepienia.
Wzdrygam się nerwowo, gdy mój telefon po raz kolejny się odzywa. Udaje mi się pokonać drętwotę, która mnie dopadła, i schylam się po niego.
– Cześć… – odbieram, z trudem artykułując głoski.
– Strasznie trudno cię złapać! – Słyszę głos Szymona. – Cześć!
– Jestem trochę zajęta – mówię oględnie, usiłując brzmieć naturalnie. Podchodzę bliżej okna i wyglądam uważnie przez szybę, jednak ogród jest pusty. Trudno odnotować w nim jakikolwiek ruch. Tylko posępne drzewo niespiesznie kołysze się w rytm podmuchów wiatru.
– Gdzie ty się podziewasz?
– Co? – rzucam rozkojarzona.
– Bo chyba nie w swoim mieszkaniu.
– Byłeś u mnie w mieszkaniu?
– A owszem.
Milczę przez chwilę, nie do końca wiedząc, jak powinnam zareagować. Jestem pewna, że nie umawialiśmy się na weekend, wątpię też, aby Szymon przypadkiem był w okolicy, bo mieszka w zupełnie innej części miasta, a jego firma stolarska również mieści się daleko od mojego osiedla.
– Po co tam właściwie poszedłeś? – Nie staram się nawet ukryć podejrzliwości, która chwyta mnie za gardło.
– Chciałem ci zrobić niespodziankę. Przyniosłem kawę i miałem nadzieję, że uda mi się wyciągnąć cię na spacer.
Milknę na dłuższy moment. No tak, to miałoby sens, w prawdziwym życiu też czasem zdarzają się romantycy. Tyle że wcale nie czuję się przez to spokojniejsza. Może dlatego, że dawno już nikt nie traktował mnie w tak wyjątkowy sposób, bym czuła, że jestem dla kogoś ważna, może nawet najważniejsza, niczym pępek świata.
– Cóż… Nie ma mnie w domu – wzdycham. Mimo wszystko nie podoba mi się, że Szymon chciał wtargnąć w moje życie, naruszyć moją prywatność, wedrzeć się w zaplanowaną codzienność i ją zaburzyć. Nie do tego mnie przyzwyczaił. Odpowiadał mi dystans, z jakim podchodził do naszej rozwijającej się relacji.
– No tak, to już wiem! – śmieje się, ale w jego śmiechu wychwytuję kilka nerwowych nut, a także odrobinę pretensji. – Dlatego pytam: gdzie jesteś?
– Słuchaj, zobaczymy się w poniedziałek – rzucam chłodnym tonem, coraz mniej zadowolona z przebiegu tej rozmowy. Naprawdę ostatnią rzeczą, na jaką mam w tym momencie ochotę, jest tłumaczenie się z własnych wyborów.
– W poniedziałek? – dziwi się Szymon z wyraźnie rosnącym rozczarowaniem.
– Tak, w poniedziałek.
– A co z weekendem?
– Niestety, spotkanie w weekend absolutnie nie wchodzi w grę.
– Bo…?
Milczę. Teraz nie tylko nie mam ochoty się tłumaczyć, ale także drażni mnie nagła zaborczość Szymona. Wydaje mi się, że znamy się zbyt krótko, aby mógł sobie na to pozwalać. Może mu na mnie zależeć, ale nie daje mu to prawa do wpieprzania się w moje życie.
– Jeśli nie powiesz mi, gdzie jesteś, to będę zmuszony cię wytropić – mówi po chwili.
Otwieram szeroko oczy, czując, jak puls gwałtownie mi przyspiesza. Choć wychwytuję jego żartobliwy ton, wcale nie jest mi do śmiechu. Wraca do mnie wspomnienie mężczyzny obserwującego mnie przez lornetkę i robi mi się słabo.
– Halo, Luiza, jesteś tam?
– Tak… – dukam. – A ty? A ty gdzie jesteś?
– Pod twoim oknem.