22


Warszawa

Już od dłuższego czasu tego nie robię, ale pamiętam każdy raz. Każde nacięcie, każdą kroplę uronionej krwi, cały towarzyszący temu ból. A przede wszystkim to skrajnie uzależniające uczucie oczyszczenia.

Nie wiem dokładnie, w którym momencie straciłam nad tym kontrolę. Choć sięganie po ostrą żyletkę samo w sobie jest utratą sterów, to jednak początkowo miałam nad tym pewną władzę. Korzystałam z niej z niejakim rozmysłem wtedy, gdy nagromadziło się we mnie tak dużo emocji – głównie żalu i frustracji – że po prostu musiałam je z siebie wyrzucić. Tę drogę radzenia sobie z własnymi problemami odnalazłam sama. Dziś wiem, że była tyle nieskuteczna, co autodestrukcyjna, ale na krótką metę się sprawdzała, pozwalała na chwilę wytchnienia od przytłaczającej rzeczywistości.

Później stała się drogą bez wyboru, jakby na stałe zaprogramowała się w komórkach nerwowych mojego mózgu, przez co umysł nie widział innego sposobu radzenia sobie z sytuacjami stresowymi. Nie szukał nawet innego rozwiązania – miał gotowy schemat, który uruchamiał się natychmiast, gdy działo się coś złego.

Moje przedramiona, ręce i znaczna część klatki piersiowej zdobią poprzeczne blizny. Jedne są krótsze, z wyraźnymi zgrubieniami, inne długie i niemal płaskie. Są namacalnymi pamiątkami poszarpanej psychiki, mówią o przebytym cierpieniu i kompletnym braku umiejętności radzenia sobie z nim. To także dowody mojej samotności.

Samotność jest wtedy, kiedy płaczesz pod prysznicem, aby nikt – nawet ludzie z najbliższego otoczenia – nie widzieli twoich łez. Moje łzy były krwawe, wściekle czerwone i okupione fizycznym bólem.

Wiem, że mało kto potrafi to zrozumieć. Może nawet tylko ci, którzy sami doświadczają autoagresji – ci, którzy są pozostawieni sami sobie, ci, których wcześniejsze wołanie o pomoc zostało zignorowane albo umyślnie niezauważone.

Samookaleczanie z powodzeniem można porównać do przykrytego garnka z wodą pozostawionego bez opieki na włączonym palniku. Woda zaczyna w końcu wrzeć, a metodycznie narastające ciśnienie unosi pokrywkę na tyle, aby niewielka jej część wykipiała poza naczynie, spływając strumieniem po jego ściankach. Tym właśnie jest autoagresja – patologicznym ujściem nagromadzonych emocji, z którymi już dłużej nie potrafimy żyć. Wylewające się w ten sposób problemy wcale nie znikają – ta wrząca breja oblepia nas, sprawiając, że stajemy się jeszcze szczelniejszym naczyniem, do którego coraz trudniej dotrzeć. Przy czym mamy ogromne szczęście, jeśli w ogóle ktoś próbuje do nas dotrzeć, bo większość ludzi takich jak ja po prostu tkwi w swoim osamotnieniu. Potem przychodzi pozorny moment spokoju – pokrywka garnka wraca na swoje miejsce. Nic się jednak nie kończy, bo niemal natychmiast cały proces zaczyna się od nowa, a każda kolejna eksplozja jest silniejsza. Czy możliwa jest eskalacja, która w końcu przyniesie śmierć? Nie wiem. Sądzę, że tak, jednak sama zatrzymałam się w porę.

Wydawało mi się, że po tym, jak zostałam lokalną dziwką, nawet w oczach własnych rodziców, nie mogło mnie spotkać nic gorszego. Myliłam się. Tak bardzo się myliłam. Najgorsze ciągle było dopiero przede mną. I zawdzięczam to wam. Mamo i tato – nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek zwrócę się do was w taki sposób – mogliście mnie uratować. A wy zwyczajnie mnie zdeptaliście.

ornament

Odkładam ołówek i chowam notatnik do torebki. Kiedy ląduje w bezpieczniejszym miejscu, rozglądam się po biurze. Zatrzymuję spojrzenie na drzwiach gabinetu szefa. Dolatują mnie odgłosy rozmowy, ale nie potrafię rozróżnić poszczególnych słów. Krzywię się w duchu. Kiedy po starciu z Jackiem nieco się uspokoiłam, sprawdziłam grafik. Długo mu się przyglądałam i w pewnym momencie doszłam do wniosku, że faktycznie mogłam sama zaplanować to spotkanie na dzisiejszy wieczór i po prostu o tym zapomnieć. Wzdycham, bo zwyczajnie przygnębia mnie taka możliwość.

Odrywam wzrok od drzwi i szukam sobie czegoś do roboty. Nie mam pojęcia, ile jeszcze potrwa zebranie, więc łatwiej mi będzie wytrzymać do końca, jeśli zajmę się czymś konkretnym. Biorę się do segregowania dokumentów leżących na biurku – panuje na nim nienaganny porządek, ale zawsze znajdzie się kilka karteluszek niewiadomego pochodzenia. Wrzucam do niszczarki te zupełnie niepotrzebne, rozpamiętując ostatnią rozmowę z Szymonem. Oczywiście, że był niezadowolony, kiedy się dowiedział, że muszę dłużej zostać w pracy i że nie uda nam się dziś zobaczyć. Jest mi tym bardziej żal, bo mimo wszystko Szymon podszedł do sprawy nad wyraz spokojnie. Wróciła wyrozumiałość, ta, która urzekła mnie przy naszym pierwszym spotkaniu. Dopadają mnie wyrzuty sumienia, że tak łatwo dałam się zwieść nieufności i snułam te wszystkie niedorzeczne podejrzenia wobec niego. Prawda jest taka, że nie chcę rezygnować z Szymona. Wreszcie to w sobie odnalazłam – chęć otwarcia się na drugiego człowieka, pragnienie, aby zbudować wartościową relację. Dlaczego tym człowiekiem nie miałby być Szymon? Uprzejmy i wrażliwy mężczyzna, którego pociągam pomimo dziesiątek odpychających blizn na moim ciele. Człowiek, który w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób przebił się przez mój pancerz i na nowo rozbudził we mnie potrzebę więzi.

Niszczarka kończy szatkować ostatnią porcję papieru i w biurze na powrót zapada cisza. Słychać jedynie przytłumione głosy zza drzwi gabinetu Jacka. Spotkanie niemiłosiernie się przedłuża, mam wrażenie, że ciągnie się już godzinami. Obracam się, by spojrzeć na ścienny zegar, i zamieram.

Nie jestem sama. Tuż przed moim biurkiem stoi Agnieszka. Nie mam pojęcia, kiedy się tu pojawiła – najpewniej, gdy niszczarka do papieru pracowała pełną parą – ani dlaczego przyszła. Gapię się na nią kompletnie oniemiała. Jestem do tego stopnia zaskoczona jej widokiem, że zapominam języka w gębie. Nie potrafię wydusić z siebie nawet zdawkowego powitania.

– Cześć, Luizka – odzywa się pierwsza. Odrobinę przeciąga samogłoski, jakby nie była pewna, co chce powiedzieć. W jej tonie pobrzmiewa niezdecydowanie.

Nie mam ochoty na konfrontację. Tym bardziej że przecież nic złego nie zrobiłam, nic, co mogłoby ściągnąć na mnie jej gniew. Jeśli faktycznie coś jest na rzeczy, to jedyną osobą, która ponosi za to odpowiedzialność, jest Jacek. W tej chwili wątpię jednak, aby Agnieszka myślała podobnie.

– Przeszkadzam? – pyta, kiedy nie odpowiadam na jej powitanie.

– Nie… oczywiście, że nie – dukam, z narastającym zdenerwowaniem obserwując, jak podchodzi bliżej.

– Gdzie Jacek?

– Na spotkaniu. – Wskazuję zamknięte drzwi gabinetu.

Agnieszka podąża wzrokiem za moją dłonią. Za moment znów patrzy na mnie, a potem ponownie na drzwi. Wreszcie krzyżuje ręce na piersi i opiera się biodrem o skraj blatu.

– Ma mnóstwo na głowie – stwierdza.

Nie komentuję jej słów, bo zupełnie nie wiem, co miałabym powiedzieć.

– Ma też swoje problemy – ciągnie Agnieszka. – Te zawodowe i te prywatne. Wiesz, jak jest.

Potakuję lekkim skinięciem głowy, nie mając bladego pojęcia, do czego zmierza.

– Jak każdy ma swoje sprawy – wzdycha. – Ja wiele rzeczy rozumiem… naprawdę… Ale nie jest mi łatwo. Uwierz. Staram się, jak mogę, ale… – Milknie na moment.

Przełykam ślinę. Nie chcę zmieniać pracy, nie chcę odchodzić z firmy, w której do tej pory było mi dobrze i która zapewnia mi hojne wynagrodzenie. Ciągle mam nadzieję, że jeszcze wszystko wróci do normy, że będzie jak wcześniej. Jednocześnie mam świadomość, że moja przyszłość tutaj jest bardziej niż niepewna. Nie mam pojęcia, do czego posunie się Jacek – ani tym bardziej jego narzeczona. Do czego posunę się ja sama… Ile będę w stanie znieść, aby nie stracić komfortu, jaki daje mi ta posada.

– Słuchaj… – odzywa się ponownie Agnieszka.

Nie mam odwagi odwrócić wzroku, patrzę jej prosto w oczy, a ona nieznacznie pochyla się ku mnie.

– Daj mu spokój. Po prostu daj mu oddychać.

Jestem oszołomiona jej słowami. A jednak to na mnie spadła cała odpowiedzialność. Z coraz ciężej bijącym sercem wpatruję się prosto w jej oczy. Nie zauważam w nich prośby, ale niechęć, która każe mi trzymać się od niej z daleka. Może jednak nie będę miała innego wyjścia, jak odejść z firmy, i to najszybciej, jak to możliwe.

Agnieszka otwiera usta, najpewniej po to, aby coś dodać, ale w tym momencie uchylają się drzwi gabinetu Jacka. Rozlega się jego głos, a chwilę później śmiechy uczestników spotkania. Nie czekam, aż szef według utartego zwyczaju uściśnie swoim podwładnym dłonie, i przeciskam się do jego biura. Biorę się do porządkowania pokoju, dygocząc na całym ciele. Przed oczami mam Agnieszkę i jej surowy wyraz twarzy, w uszach dźwięczą mi jej słowa. Nie spieszę się za bardzo, wierzę, że kiedy skończę, Agnieszki nie będzie już w budynku. Chciałabym także, aby Jacek z niego wyparował.

Po chwili za drzwiami robi się znacznie ciszej – podwładni mojego szefa musieli już wyjść – i dolatuje mnie jedynie podniesiony głos Agnieszki. Jacka prawie nie słyszę. Mimowolnie nadstawiam uszu, ale nie mogę dosłyszeć, o czym rozmawiają. Pewnie się kłócą. Wzdrygam się, kiedy nagle drzwi gabinetu się zatrzaskują. Otula mnie cisza, nie słyszę już żadnych głosów. Robię, co mogę, aby skoncentrować się na sprzątaniu.

Kiedy gabinet jest już prawie uprzątnięty, zjawia się w nim szef. Jestem niemal pewna, że tuż za nim zobaczę Agnieszkę, i serce podchodzi mi do gardła. Ale, o dziwo, nie pojawia się.

– Wybacz, że ci dziś nie pomogłem – odzywa się Jacek, podchodząc do stołu konferencyjnego.

– Nie szkodzi – zapewniam słabym tonem.

– Dokończę. – Zbiera to, co pozostało na blacie, luźne kartki i kilka długopisów. – A ty idź się spakuj. Odwiozę cię do domu.

– Nie ma takiej potrzeby! – protestuję gwałtownie. Oczyma wyobraźni widzę, jak siedzę na tylnym siedzeniu wozu szefa w towarzystwie Agnieszki. Obraz jest tak przytłaczający, że aż ściska mnie w dołku. – Poradzę sobie.

– Lizka… – Jacek posyła mi ostre spojrzenie. – Nie ma gadania.

Przełykam ślinę i bez słowa wychodzę z gabinetu. Dopadam biurka i w popłochu pakuję swoje rzeczy. Chwilę później gnam do wyjścia, jakby się paliło. Na chodniku wciąż nie zwalniam. Przystaję, dopiero kiedy docieram za róg biurowca. Zamawiam Ubera, błagając niebiosa, aby serwis szybko znalazł dla mnie kierowcę. Szczęśliwie taksówka podjeżdża w ciągu dwóch minut. Wskakuję do samochodu z ulgą.

Wóz zawraca, skręca w prawo, a potem przejeżdża obok wejścia do budynku, z którego chwilę temu uciekłam. Zauważam Jacka. Spodziewałam się ujrzeć także Agnieszkę, ale jest sam. Najwyraźniej musiał wcześniej odprawić ją do domu. Szef rozgląda się dookoła, przyciska telefon do ucha. Moja komórka zaczyna wibrować. Zerkam na nią, choć wiem, kto próbuje się ze mną skontaktować. Nie odbieram ani nie odrzucam połączenia od Jacka, tylko chowam wibrujący telefon do torebki i zapadam się w fotel, aby szef przypadkiem mnie nie dostrzegł.