26


Warszawa

Zaczyna brakować mi tchu. Odnoszę wrażenie, że cały tlen wyparował z pomieszczenia i zaraz się uduszę. Próbuję zrobić wdech, ale płuca odmawiają mi posłuszeństwa. Kolejna próba również kończy się niepowodzeniem. Chcę odepchnąć od siebie Szymona, ale ten chwyta mnie za nadgarstki. Kiedy unosi moje ręce wysoko nad głowę i przygwożdża je do materaca, wpadam w panikę. W tym momencie pragnę już tylko, żeby mnie puścił, ale nie mogę niczego zrobić – nie jestem w stanie zmusić moich mięśni do pracy. Histeria skutecznie pozbawia mnie możliwości walki i nie pozwala zaczerpnąć oddechu, który z sekundy na sekundę staje mi się coraz bardziej potrzebny, wręcz niezbędny do życia.

Mogę myśleć tylko o jednym. Oczami wyobraźni widzę samą siebie: leżę na obcym łóżku należącym do faceta, który zaraz weźmie ode mnie to, czego chce, bez mojej zgody. Czy podobnie wyglądało to wtedy – te kilkanaście lat temu, kiedy gwałcił mnie Igor?

– Przestań… – mamroczę, zapewne ledwo słyszalnie, bo palenie w klatce piersiowej narasta, choć robię wszystko, aby wreszcie zaczerpnąć powietrza. Wizja Igora bezlitośnie zniewalającego moje bezwładne ciało otumania mnie, ale mimo to obraz jest zaskakująco klarowny. Może jednak podświadomie pamiętam, co się wtedy stało? Może jedynie instynktownie zepchnęłam wspomnienia tamtej nocy w najgłębsze zakamarki umysłu, aby przetrwać? A teraz, kiedy Szymon przytrzymuje mnie w swojej sypialni, śmiało wypływają na powierzchnię? Wrażenie powtarzalności zdarzeń uderza mnie z taką siłą, że nie jestem pewna, czy zdołam jeszcze kiedykolwiek odzyskać władzę nad własnym ciałem. Całe podniecenie dawno wyparowało. Narastające we mnie od chwili spotkania z Szymonem pożądanie przeobraziło się w paraliżujący lęk.

– Przestań… – powtarzam słabo, ale Szymon nic sobie z tego nie robi.

Nie mam pojęcia, czy mnie nie słyszy, czy zwyczajnie ignoruje, ale zamiast dać mi spokój, jedną ręką próbuje zsunąć rozpiętą bluzkę z moich ramion. Nie wiem, jak wiele siły w to wkłada; z mojego punktu widzenia szarpie mnie, z bestialską determinacją sięga po swoje, a ja ciągle nie potrafię mu się przeciwstawić. Toczę z nim zacięty bój jedynie w swojej głowie, ale niestety moje wewnętrzne zmagania nie mają żadnego przełożenia na faktyczny stan rzeczy.

Nagle Szymon sięga do zamka moich dżinsów. Zaraz mnie zgwałci! – myślę histerycznie i wreszcie udaje mi się wciągnąć haust powietrza. Tlen wypełnia moje spragnione płuca. Wraz z kolejnym oddechem odnajduję w sobie siłę. Wyrywam uwięzione nad głową ręce z uścisku Szymona.

– Przestań! – krzyczę. Tym razem autentycznie krzyczę, głośno i donośnie.

Szymon zastyga w bezruchu. Patrzy na mnie roziskrzonym wzrokiem. Wygląda tak, jakbym wymierzyła mu siarczysty policzek. Odnoszę przy tym wrażenie, że nie do końca rozumie, co się dzieje ani co do niego mówię. Nie wykluczam, że tak właśnie jest, może tak bardzo zatracił się w pożądaniu, że moja reakcja pozbawiła go zdolności trzeźwego myślenia. A może po prostu walczy z niezadowoleniem, z tym, że zdobyłam się na sprzeciw.

Nie obchodzi mnie, czym jest podyktowana jego reakcja. Nie zamierzam tracić czasu, który być może jest teraz cenniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Napędzana adrenaliną, podrywam się z łóżka. Szymon próbuje mnie złapać, na szczęście bez powodzenia. Jego ręka tylko prześlizguje się po moim ramieniu, czuję opuszki jego palców na swojej skórze. Jestem jednak szybsza i udaje mi się umknąć. Ruszam pędem w stronę drzwi.

– Poczekaj! – wrzeszczy, wybiegając za mną z sypialni.

Wypadam z pokoju i nie zważając na nic, gnam do wyjścia z mieszkania. Potykam się o coś, co sekundę temu przewróciłam, ale tym też się nie przejmuję. Teraz liczy się tylko to, aby się stąd wydostać, aby wyrwać się ze szponów mężczyzny, który za mną podąża.

– Luiza! – Ryk rozbrzmiewa tuż za moimi plecami.

Nie oglądam się. Chwytam torebkę, którą zostawiłam w przedpokoju, i wtedy czuję, że palce Szymona zaciskają się na moim przedramieniu. Biorę zamach i uderzam z całej siły, jaką w sobie znajduję. Nie celuję, walę torebką na oślep, ale najwyraźniej trafiam, bo Szymon nagle puszcza moją rękę.

Nie zwlekam ani sekundy dłużej. Otwieram drzwi i wybiegam na korytarz. Nie zaprzątam sobie głowy butami, które zostały w mieszkaniu, ani rozpiętą bluzką, która odsłania moje oszpecone bliznami ciało. Biegnę ile sił w nogach. Dyszę głośno, sapię, jakbym zaraz miała się udusić, ale nie spowalnia mnie to, przeciwnie – kolejne ciężkie wydechy nadają mi rytm. Nie rezygnuję z niego, dopóki nie wybiegnę z bloku.

Dopiero na ulicy oglądam się przez ramię. Nikt mnie nie goni.