1

corona_fmt.jpeg

Siup!

Bez historycznej winy, choć obciążony winą historii, Nemesio gotował się w sosie własnym.

Miał wrażenie, że tonie à rebours. Wody odeszły, odsączone przez wsysający wszystko wir, z niewielką dozą fantazji nazywany „życiem”, i zaczął łapać powietrze. Ta tajemnicza siła  c h c i a ł a  go i wzywała. Na końcu tunelu było światło, ale bardziej niż zaświaty przypominało szary poranek w Mediolanie pod koniec dziewiętnastego stulecia. Ponadto szpara dzieląca go od światła – lepka i przyprawiająca o mdłości, chociaż na resztę szczegółów nie zwracał uwagi – była maleńka: mam się wykluć  p r z e z   t o?

Nemesio wykonał ostatnią próbę wyswobodzenia się z malstromu, który pochłaniał go niczym bohatera przerażającej opowieści morskiej, a potem poddał się oczywistości: wielbłąd przejdzie przez ucho igielne.

Spróbował krzyknąć, ale oddech uwiązł mu w gardle, jak gdyby zakrztusił się całym stuleciem.

Światło.

Nemesio otworzył usta w ogromnym ziewnięciu.

– Proszę pani, nie żyje.

W rzeczywistości był tylko oszołomiony.

Od tej chwili przez jakieś dwa kolejne lata Nemesio nie robił niczego innego poza ziewaniem. Żadnego płaczu. Tylko nuda. Kołysanie, przełykanie: ta rutyna zwyciężyłaby nawet dorosłego, a co dopiero oseska.

I sranie.

Pośród przyczyn otępiałej udręki okazywanej od samego początku przez niemowlę niepoślednią rolę odgrywało to, że stało się swego rodzaju depuratorem na opak. Żegnaj, edeniczna czystości: począwszy od mleka i papek przygotowywanych w starej kuchni rodzinnej rezydencji w Mediolanie, a skończywszy na krystalicznej wodzie pochodzącej z pobliskich Alp, maleńka istotka potrafiła przemienić wszelką piękną rzecz w gówno.

I to w jakie gówno!

Tak dalece przodował w tej dyscyplinie, że przez długi czas miał wrażenie, iż urodził się po to, by pracować jako filtr, jako zaprojektowana przez alchemika z zamiłowaniem do paradoksu maszyna do produkcji kamienia filozoficznego à rebours.

Kiedy nie pochłaniało go gównoróbstwo, Nemesio medytował nad nudą. Przede wszystkim nad tym, że inni są nudni.

Z początku byli zaniepokojeni.

– Wcale nie płacze – niepokoiła się matka, Nora.

– Zmęczony jak nie przymierzając wskrzeszony Łazarz – mruczał ojciec, Augusto.

Później jednak jego ziewnięcie rozszerzyło się niczym koncentryczne fale po plum kamienia wrzuconego do wody – a może po prostu niczym ziewnięcie. Faktem jest, że cały dom zapadł w nieprzezwyciężone odrętwienie.

Rodzina Vitich deklinowała się według dwóch wzorców: Nory i Augusta.

Ona pochodziła ze skromnej miejscowości położonej nad brzegami jeziora Garda, gdzie urodziła się i wychowała w skromnej rodzinie o skromnych korzeniach i gdzie mediolańska rodzina Augusta – bynajmniej nie skromna – posiadała wielką willę, w której lubiła spędzać wakacje. Oboje wpadli na siebie na mieście. Dosłownie wpadli. On spacerował z opuszczonym wzrokiem, ona spacerowała roztargniona, aż w końcu wpadli na siebie. Jeden, dwa, trzy razy – przypadek? – aż wreszcie poczuli się w obowiązku nie tyle zwrócić się do siebie słowem, na to było zbyt wcześnie, ale przynajmniej skinieniem głowy. W przyszłości ich uściski zachowają tę samą cechę: po przypadkowym zetknięciu na środku łóżka będzie następowało mamrotanie przeprosin ze strony Augusta.

Ten milczący zamyślony inżynier zafascynował Norę. Dziewczyna kochała operę, a w Mediolanie była słynna La Scala, tylko parę kroków od domu tego pana. Skłonna do fantazjowania, wyobraziła sobie, że za jego milczeniem kryje się niezwykła wrażliwość albo przynajmniej jakaś tajemnica. Kiedy od skinienia głowy przeszli do rzeczownika, od rzeczownika do czasownika, od czasownika do dopełnienia bliższego, krótko mówiąc, kiedy zaczęli ze sobą rozmawiać, tajemnicę, jeśli to w ogóle możliwe, skrył jeszcze większy mrok, ponieważ Augusto był po prostu lakoniczny. Zbyt późno, wiele lat po ich pierwszym spotkaniu, któregoś fatalnego popołudnia dokonało się fiat lux i Nora zrozumiała, że żadnej tajemnicy nie było, chyba tylko w jej skromnym umyśle skromnej kobiety; jednak w owym czasie zwyciężyła ciekawość. Podczas jednego z tych letnich wpadnięć na siebie duszny upał rozgrzał lędźwie Augusta, który upewniwszy się, że sprawa nie będzie źle widziana przez obie rodziny, dokonał aktu iście heroicznego jak na milczącego i zamkniętego w sobie człowieka, mianowicie poprosił ją nieskromnie o rękę.

W odpowiedzi padło skromne „tak”.

Porzuciwszy jezioro dla tajemnicy, Nora z początku czuła się radośnie pokrzepiona posępnością Augusta, który zdawał się nie żywić żadnych wątpliwości co do świata.

Podczas podróży poślubnej, o wspaniałym zachodzie słońca na sorrentyńskiej riwierze, kiedy Nora odwróciła się do świeżo poślubionego małżonka z nadzieją, że usłyszy od niego jakieś efektowne zdanie, on westchnął, otworzył usta i szepnął, że murek się kruszy, bo dali za mało wapna.

– Widzisz?

Zdanie może nie było poetyczne, ale Nora uznała je za pokrzepiające.

Cogito, ergo non sum: oto było motto Augusta. Świadomość jest nieprzyjaciółką faktów, a fakty były jedyną wiedzą, którą czuł, że posiada. W Mediolanie praca była religią, a zysk zbawieniem. Kiedy nie żył w fabryce, nie żył wcale. Albo żył połowicznie, z sercem nostalgicznie zwróconym ku łoskotowi słyszanemu teraz przez cudze uszy, ku cudzym przygarbionym plecom i osmalonym twarzom.

– Praca to życie – zwykł mówić. Nawet jeśli dla innych była rodzajem śmierci.

Każdego dnia ojciec korzystał z nowo otwartej linii tramwajowej łączącej Mediolan z Monzą i wracał do domu późnym wieczorem, wykręcając się od picia campari w Galerii Wiktora Emmanuela. Był sztywny i mrukliwy. Dorastając, Nemesio będzie poznawał doświadczalnie ojcowską surowość, na przykład wtedy, kiedy wieczorem zostawi chleb na stole i rano znajdzie go na swoim talerzu z cyferką wypisaną na każdym zostawionym okruchu, by mógł je dokładnie policzyć.

Po latach, w odpowiedzi na ten religijny kult rygorystycznej surowości, pełną dewocji cześć wobec faktów, pobożne praktykowanie rzeczologii, Nemesio zacznie nazywać go Ojciec Augusto.

Właśnie owa twardość zarysowała skromną skorupkę Nory. Nie chcąc wskazywać męża jako przyczyny swego niezadowolenia, kobieta skłaniała się do rozładowywania napięcia na zewnątrz: wszystkie przyjaciółki miały już przynajmniej sześcioro dzieci, ona ani jednego. One mówiły po francusku, a jej wyrywały się wciąż słowa w dialekcie. One potrafiły wybrać elegancki kapelusz, a ona zapominała go założyć, kiedy w słoneczne dni wychodziła z domu na spacer do parku Sempione.

– Nie czuję się na siłach – mówiła wieczorem do pochrapywania Augusta.

– Nie zadręczaj się – odpowiadały pochrapywania. – Dziecko się pojawi.

– Wierzysz w to?

– Taaaaak.

Nora przeżyła siedem poronień, dwanaście martwych urodzeń, jedną ciążę urojoną, śmierć dwadzieściorga niemowląt zmarłych przed ukończeniem roku, tudzież jedno straszliwe przeziębienie.

To ostatnie ją zniszczyło.

By rzec szczerze, nie znajdowała pocieszenia nawet w żałobie i po ostatecznej próbie spłodzenia dziecka, nareszcie udanej, obecność Nemesia okazała się tak niedostrzegalna, że w gruncie rzeczy nieistotna.

Nora wolałaby płacze, chaos, homeryckie czkawki. A tymczasem miała rozbrajające milczenie.

Dom zapadł w letarg.

Hipnotyczny gest, którym jego matka poruszała drewnianą kołyską – „Wykonana w 1895 roku” głosił napis wyryty wewnątrz, choć Nora starała się zakryć go brzegiem kołderki, bo przypominał jej dziecko (córkę czy syna? w tej chwili już nie pamiętała) utracone cztery lata wcześniej – był tak skuteczny, że niemal zawsze sama zasypiała, chrapiąc donośnie, a Nemesio zostawał bez towarzystwa.

Kiedy matka posapywała i pocharkiwała, Nemesio wpatrywał się w stiuki na suficie i kryształowe wazony, podziwiał ewolucje kurzu unoszącego się w świetle padającym przez obszerne okna, wypuszczał nosem ogromne bańki. Któregoś popołudnia jedna z jego produkcji oderwała się od nosa i zaczęła unosić się nad kołyską. Musnęła policzek matki, która burczała coś przez sen, wywołując śmiech Nemesia, potem uniosła się do kryształowego żyrandola. Połyskująca powierzchnia śluzowej bańki odbijała sztućce na stole nakrytym do obiadu, świece, obraz przedstawiający dalekiego krewnego, ciężkie zasłony, pogrążony w ciszy obszerny salon. Bańka zawahała się, następnie wykorzystała lekki prąd powietrza, pozwoliła się przenieść do otwartego okna i odbijając promień świała prosto w zamglone oczy Nemesia, wypłynęła na ulice centrum Mediolanu pełne chaotycznego ruchu powozów, dwóch albo trzech zapewne, który wywołał na chodnikach ożywioną dyskusję o ulicznych korkach nie do wytrzymania.

– Jeśli tak dalej pójdzie, czym to się skończy? – dopytywał się znajomy ojca Nemesia wracający z fabryki.

– Szaleństwo – odpowiadał Augusto. – Czy to możliwe, że któregoś dnia wszyscy będziemy mieli własne lando?

Bańka uniosła się nad słomianym kapeluszem ojca Nemesia, znieruchomiała na chwilę na spacerowej lasce starego notariusza mizeroty i pożeglowała nad prześliczny kapelusik przechadzającej się damy.

Wreszcie podmuch pognał ją prosto przed oczy małej dziewczynki: zachwycona wyciągnęła do niej rękę i kiedy zobaczyła, jak bańka pęka, zalała się łzami.

Była to pierwsza kobieta, która płakała przez Nemesia, ale bynajmniej nie ostatnia.

Z wolna malec zaczął dawać znaki jeśli nie żywotności, to przynajmniej życia.

Pierwsza dostrzegła je mamka. I doświadczyła ich na własnej skórze. Dość już posunięta w latach i przyzwyczajona do różnego typu karmienia, odkryła, że nigdy jeszcze nie miała do czynienia z tak żarłoczną buzią.

– Cäl fiulìn non è quieto. Ten synek nie jest wcale spokojny – orzekła w dialekcie pawijskim. – On tylko się nudzi.

Bezczynność ciała – krzepka pogoda ducha, zdrowy spokój – znajdowała rekompensatę we frenetycznej aktywności małych ustek, gdyż mamka po każdym karmieniu padała z wyczerpania.

– Äm cav’äl fià. Brak mi tchu – mówiła wstrząśnięta, poprawiając bluzkę. – To nie są usta, tylko pazury.

Dręczona przez niemowlęce dziąsełka, kobieta postanowiła zakończyć karierę i zachować to, co jeszcze zostało ze zmaltretowanych brodawek. Kiedy się z nim żegnała, ostrożnie gładząc go po głowie, odniosła wrażenie, że niemowlak lubieżnie się oblizuje. Kobieta szybko cofnęła rękę, poprawiła guzik u bluzki i wzięła odprawę.

– Diàul! Diabeł!

Nemesio zaczynał stawiać pierwsze kroki w roli giganta dwudziestego wieku.

Inicjacja #1

Czas biegł i po serii rozmów rekrutacyjnych postanowiono przyjąć nową mamkę, Agnese zwaną Gnesa. Dziewczyna, jowialna Kalabryjka o oliwkowej karnacji, obdarzona ciałem, które Augusto – tak aby Nora nie zrozumiała, co ma na myśli – określił jako „żyzne”, wzięła się do dzieła i udało jej się odstawić małego: od piersi, dzieciństwa i otępienia, ofiarowując mu ognistość, która będzie trwać przez sto długich lat. Dom obudził się do życia: dziewczyna wyglądała tak kwitnąco, że skorzystało na tym również życie Augusta i Nory, rozbudzając to, co miłość małżeńska oraz liczne ciąże uśpiły: wieczorami znów zaczęli czytać z większą niż dotąd żarliwością. On – tygodnik „L’illustrazione italiana”, ona – powieści, którymi zaspokajała swoje pragnienie romantycznej miłości. Już za pierwszym razem, kiedy Nemesio wziął brodawkę do ust, Gnesa zaczęła śmiać się z zadowoleniem, jakby właśnie tam miała łaskotki. Czegoś takiego się nie spodziewała. Odtąd ilekroć małe ustka zamykały się wokół brodawki sutkowej, dziewczyna przewracała oczami i wzdychała, chichocząc. Przyciskała wówczas główkę Nemesia do piersi z takim zdecydowaniem, że nasz niemowlak zaczynał łapać powietrze, bulgotać, szarpać się i wylewać przy tym sporą część mleka kącikami ust. Dłoń mocarna niczym obcęgi cisnęła z siłą proporcjonalną do siły ssącej żuchwy małego, niebezpiecznie zbliżając się do granicy, której przekroczenie zdruzgotałoby mu ciemię. Niekiedy wyglądało to tak, jakby to Nemesio karmił mamkę, a nie na odwrót. Dzięki tej wzajemnej inicjacji dziecko intuicyjnie zrozumiało, że śmiech jest oznaką przyjemności. To na ustach nauczył się, jak cudownym uczuciem jest zaspokajanie kobiety. Rodzice dla przyzwoitości odwracali wzrok.

Przebudzone z refleksyjnego otępienia dziecko zaczęło – zgodnie z oczekiwaniami matki – płakać po nocach i męczyć ją tak, tak że nareszcie mogła użalać się do przyjaciółek i narzekać na macierzyństwo.

– Nie daje mi spokoju ta zaraza.

Potężny cycek mamki zadziałał nie tyle wzmacniająco, ile podniecająco. Zdawało się, że Nemesia posiadł duch nieczysty. Jedynie twarz dziewczyny, kiedy wkładała wtyczkę swojego sutka do gniazdka ust dzieciny, uspokajała jego wściekłość. Doszło do tego, że zaczął odmawiać przyjmowania jakiegokolwiek innego pokarmu. Koniec z pokrojonym jabłuszkiem i ziemniaczanym purée: jego wiarą i wiernością był cycek. Wpływ kalabryjskiej mamki był tak ogromny, że pierwszym wypowiedzianym przez malca słowem było ’nduja5. Kult sutka rozwinął się tak dalece, że zaczął o niego wołać także wtedy, kiedy nie miał apetytu.

Skrajność apatii przeszła w skrajne podniecenie.

– Wielkie nieba, Augusto! – wybuchła w końcu Nora. – Mnie to wygląda na uzależnienie.

Decyzję o oddaleniu Gnesy przyspieszyły także ukradkowe spojrzenia rzucane przez męża na niepokojące uściski dziecka i dziewczyny. Wyobraźnia podpowiadała Norze, że gdyby dziewczynie zostawiono wolną rękę, wykarmiłaby także Augusta, przychodzących z wizytą gości, portiera, dorożkarza, a nawet ją samą.

Matka Nemesia poleciła dziewczynę zaprzyjaźnionemu małżeństwu i pomodliła się za nie.

Jak można było przewidzieć, Nemesio nie przyjął z zadowoleniem odprawienia dziewczyny i ekscesy się wzmogły. Kiedy przyszła w odwiedziny stara ciotka i na jeden przeklęty moment straciła czujność, odwracając się do maleństwa plecami („Jakiż cudny mały aniołek, Noro”), ono natychmiast sfalsyfikowało opinię, zatapiając mleczaki w jej łydce. Następnym narzędziem jego furii stał się dziecięcy bączek. Obiekt sam w sobie pozbawiony wielkiej wartości, został rzucony przez aspirującego procarza z milimetrową precyzją w wazon właśnie dlatego ustawiony wysoko, poza zasięgiem malca, by uchronić go od zniszczenia. Cenne naczynie, owoc egzotycznej podróży Ojca Augusta aż do antykwariatu położonego na drugim końcu Mediolanu, zachybotało na oczach siedzących na kanapie oniemiałych rodziców i z brzękiem rozprysło się na podłodze ku euforycznej radości pociechy. Pozbawionego wszelkiej możliwości wyrządzania dalszych szkód Nemesia matka zastała przy czynności walenia się wielką chochlą po głowie z autoagresywnym impetem.

Tego już było za wiele.

Czy nie należałoby wezwać lekarza?

– Lekarza? To może nie wystarczyć. Niedaleko stąd, w Turynie, mieszka mnóstwo satanistów i uzdrowicieli – skomentował Augusto, przeglądając gazetę. – Czytałem o triumfalnym tournée po całej Europie słynnego medium, niejakiej Eusculapii Pallavino. Gdyby była w okolicy, moglibyśmy zabrać go do niej, żeby otrzymał bezbożne błogosławieństwo.

– Przestań żartować – powiedział Nora, natychmiast gryząc się w język (to się nigdy dotąd nie zdarzyło, dlaczego miałaby go zniechęcać?).

– Z reguły kiedy żartuję, nie mówię poważnie – odparł Augusto, wypowiadając tautologię, która jego pierwszego zdezorientowała. – A tak poza tym, to stryj Minervino zatrzyma się u nas przez jakiś czas.

– À propos bezbożników.

Wynalazca naiwniak, przesądny wyznawca nauki, alchemik samouk, całe życie mieszkający nad jeziorem stryj Minervino miał kłopoty. By rzec całą prawdę, nie był też żadnym stryjem, lecz synem zarządcy posiadłości.

– Jedno skrzydło willi spłonęło – wyjaśnił niewzruszony Augusto. – Pożar wybuchł w jego laboratorium.

– No popatrz – skomentowała Nora nie bez ironii.

– Na razie zostanie w mieście. Przez ten czas zrobimy porządek w domu nad jeziorem.

– Jak długo się zatrzyma?

– Jeszcze nie wiem. Kiedy poruszyłem temat, zapytał, czy jako haruspik ma powróżyć z wnętrzności jedynej kozy, która uratowała się z pożaru. Postanowiłem ją ocalić.

Urodzony na wsi stryj za młodu pasał krowy. Już wtedy, jak utrzymywał, doznał pierwszych epifanii, kojarząc pokarm przeżuwany przez krowy z pojęciem nieskończoności potencjalnej zgłębianym przez filozofów już od czasów Melitosa z Samos. Państwo z Mediolanu wysłali go do szkół, a on zagłębił się w logikę i filozofię, paląc się wręcz do studiów – trudno o trafniejszą charakterystykę człowieka codziennie emitującego z siebie niebywałą wręcz ilość gazów jelitowych – i w niebywałym tempie przechodząc od posady zwykłego nauczyciela do stanowiska kierownika Katedry Filozofii Nauk na mediolańskim uniwersytecie. W końcu zapadł na wyczerpanie nerwowe i poświęcił się dziwacznym eksperymentom. Wrócił do swojej chatyny stojącej obok willi, uganiając się za każdą możliwą ekscentrycznością, jakby była boskim, a raczej darwinistycznym objawieniem.

Nora przyjęła wiadomość z obojętnością, którą zachowywała dla każdego rodzaju nowości. Jej największym strapieniem było dziecko, które kalabryjska mamka otwarła niczym puszkę Pandory. Podczas popołudniowych wyjść do parku, kiedy wściekłość z powodu niezaspokojonej tęsknoty za sutkiem Nemesio przelewał na nieszczęsne jaszczurki, matka z nostalgią wspominała dawniejsze ziewanie noworodka.

A potem zdarzył się cud.

Był późny wieczór, najgorszy moment dnia, godzina, o której agresywność Nemesia, zmieniającego swoje łóżeczko w scenę, a udręczoną matkę w najuważniejszą widownię, przekraczała punkt krytyczny. Jak co dnia niebożę nie chciało słyszeć o zamknięciu powiek. Siedząca przy nim w półmroku sypialni Nora próbowała najpierw uśpić syna bajką, potem zaśpiewała mu wiejską kołysankę, cztery pieśni Schuberta oraz całą arię Madre, pietosa vergine ze sceny piątej aktu drugiego opery Verdiego Moc przeznaczenia.

Na nic.

Przez chwilę rozważała, czy nie byłoby najwłaściwiej włożyć mu w rękę chochlę, którą okładał był się po czerepie, i oddać sprawę w ręce losu, potem jednak przestraszyła się swej nieszczęsnej myśli. Przypomniała sobie, że kiedy była dziewczynką, opowiadano jej różne legendy o potworach, które przyjdą ją porwać, jeśli nie zaśnie. Wtedy mała Nora posłusznie zasypiała ze strachami schowanymi pod poduszką.

Należało spróbować.

Zaczęła opowiadać historię o Babau, potworze o zdeformowanej czaszce i zużytych zębach, który polował na złe dzieci. Nemesio sprawiał wrażenie coraz bardziej zainteresowanego i sama Nora, może wprawiona w nastrój przez panujący półmrok, a może zaczarowana własnym szeptem, poczęła odczuwać lekki dreszcz przerażenia. Gdyby opowiadała tak dalej i z takim samym przekonaniem, mogłaby przyprawić o bezsenność nie tylko syna, ale i samą siebie.

– Babau paskudnie się szczerzy, ma trujący oddech i krzywe pazury… – szeptała Nora, cała w roli. – Przybywa w nocy, zgarbiony i złośliwy, by zaskoczyć od tyłu złe dzieci i… rozerwać je na strzępy!

Autosugestia była tak silna, aż wydało się jej, że dostrzega w blasku świec tajemnicze widziadło. Cień zakrzywionych pazurów i rozwichrzonych włosów migotał na ścianie.

Za plecami poczuła oddech, skrzypnięcie,  c o ś.  Piekielny odór, to na pewno.

Nemesio wyciągnął paluszek i wskazał na to coś za plecami Nory.

– Babau! – zawołał.

Nora odwróciła się i jej oczom ukazał się potwór rodem z piekielnej otchłani.

– Wybacz mi, moja droga – powiedział Augusto, kiedy Nora wróciła do zmysłów po zaaplikowaniu jej soli trzeźwiących. – Sądziłem, że uprzedzałem cię o rychłym przyjeździe stryja.

Niemal całkowicie łysy, jeśli nie liczyć kosmyka włosów, który buntowniczo spływał mu z czoła na twarz – twierdził, że kędzior ma korzenie w przysadce mózgowej i dlatego jest odpowiedzialny za jego równowagę psychiczną (albo jej brak) – stryj Minervino miał gęstą siwą brodę o żółtawym odcieniu, łączącą się z wiankiem włosów okalających łysą czaszkę, tworząc wspólnie z nim rodzaj okropnej kryzy. Rezultatem był w połowie łysy, w połowie owłosiony przedstawiciel zoologii fantastycznej, hircocervus – ćwierć człowiek, ćwierć świnia, ćwierć jeleń, ćwierć osioł – o żółtych zębach, unoszący się nad kołyską z wyciągniętymi dłońmi o długich zakrzywionych paznokciach.

Tego widoku Nora nie wytrzymała.

– Twoja reakcja wydaje mi się przesadzona – upomniał ją potem Augusto.

Należało przyznać, że nie licząc ziemi za paznokciami rosnącymi swobodnie od wielu lat, nie licząc ciężkiego brzucha i gnomowatej statury, nie licząc łysej głowy z przetłuszczonym kosmykiem na czole, nie licząc długiej zmierzwionej brody à la Lew Tołstoj, w której gnieździły się kawałki tego, co pochłaniał przy stole, nie licząc szkieł grubych jak denko musztardówki, nie licząc żółtawej twarzy i orlego nosa, nie licząc spiczastych zębów i rąk jak łopaty, tak zrogowaciałych, że sprawiały wrażenie zrobionych z granitu, nie licząc nieopisanego fetoru wydobywającego się z każdego zakamarka ciała, nie licząc patologicznych wzdęć i gazów, nie licząc zeza, nie licząc czarnej krawatki, w której pozował na anarchistę, i fioletowych skarpetek, które nosił z racji nie wiedzieć jakiego mistycznego znaczenia tego koloru, stryj był uroczym człowiekiem.

Pojawił się z obezwładniającą liczbą bagaży.

– Niestety udało mi się uratować jedynie najpotrzebniejsze rzeczy – przyznał, widząc oszołomione spojrzenia Nory i Augusta. – Przeklęty pożar, nie wiem, jak to się mogło stać.

– Bóg tak chciał? – podsunęła Nora.

– Właśnie. W połączeniu z fenomenem chemicznym silnego utleniania egzotermicznego, które dokonuje się między paliwem a tlenem z towarzyszeniem intensywnej manifestacji świetlnej oraz wydzielaniem ciepła… – odparł stryjek.

I tak oto się rozgościł.

Nazywał się Minervino, ale dla Nemesia pozostał na zawsze stryjem Babau. I niespodzianka: okazał się lekarstwem na swawole dzieciaka.

Nemesio uznał, że jest zabawny.

Ze wzajemnością.

Stryj odsłaniał spiczaste zęby wampira i biegał za nim po mrocznych korytarzach domu. Łazienkę nazywał „jednostką prostatyczną”, a gdy ktoś z niego podrwiwał, pytał: „Robisz mnie w ciało jamiste?”. Przedstawiał nieprawdopodobne koncepcje, jak choćby teorię o przyczynach dojmującego chłodu w Mediolanie: był oto przekonany, że swego czasu Alpy chroniły miasto, zaś Napoleon, otwierając szlak komunikacyjny przez przełęcz Simplon, dał jednocześnie wolną drogę lodowatym wiatrom. Stryj łączył, rozkładał na czynniki pierwsze, kalkulował. I pierdział wniebogłosy, co wywoływało radość przyzwyczajonego do domowej pruderii Nemesia, który przecież swego czasu, jeszcze w pieluchach, był nie byle jakim gównorobem. Za każdym razem gdy stryjek popuszczał bąka, Augusto karał psa (w rezultacie wystarczył jakikolwiek cichy szelest, by stworzenie uciekało ze skowytem). Zabawy się przedłużały, a Nemesio zaczął podejrzewać, że dla stryja Babau spędzanie czasu z bratankiem stanowi całkim wygodne alibi, by uwolnić się od skutków wzdęć bez konieczności zdawania z tego sprawy wobec dorosłych.

Malec odkrywał w tym szczerzącym się potworze coś nadpobudliwego, co uspokajało go i ciekawiło jednocześnie. Zaczął spać w nocy, ku wielkiej uldze Nory, i spędzać dnie ze stryjem, ku jej wielkiej udręce. Minervino grzebał przy swoich przyrządach, zaś Nemesio robił mieszanki. Niekiedy zamieniali się rolami, co w niczym nie zmieniało rezultatu ich poczynań.

Obecność stryja w domu okazała się znacząca także ze względów olfaktorycznych. Nie tylko z racji puszczania bąków, choć i to miało swój niebagatelny udział w sprawie, ale również dlatego, że zdolności intelektualne – jak często zdarza się wielkim umysłom – zmuszały go do zaniedbywania higieny osobistej.

– Czy można żądać od geniusza, by używał mydła? – pytał Augusto.

– Nie – odpowiadała Nora. – Ale od stryja Minervina jak najbardziej.

Augusto nie znajdował w sobie odwagi, by z otwartą przyłbicą stawić w tej sprawie czoło przyszywanemu krewnemu: wolał ze strategiczną nonszalancją zostawiać kostkę mydła w widocznym miejscu łazienki albo w jego pokoju. Co dwa albo trzy dni Nora wpadała tam pod pretekstem sprzątania i przesuwała palcem po środku myjącym, który nieodmiennie był skandalicznie suchy, kanciasty i nietknięty.

W rezultacie z początku stryj Minervino doświadczał w tym mieszczańskim środowisku swoistego dyskomfortu. Później przyniósł do pokoju stertę siana z wozowni i spróbował się dostosować. Kiedy nie odpoczywał uśpiony własnymi gazami, żył zabarykadowany – niczym mister Hyde bez cienia podobieństwa do doktora Jekylla – w obszernym, pozbawionym mebli pomieszczeniu, które Augusto oddał mu na laboratorium. Tam pracował otoczony alembikami, probówkami i przedziwnymi urządzeniami niewiadomego przeznaczenia. I każdego tygodnia wychodził stamtąd z nowym wynalazkiem, całkowicie odmiennym od poprzednich, a w tym tylko do nich podobnym, że nie działał.

Dla Nemesia wejście do laboratorium stryja był niczym postawienie nogi w gabinecie osobliwości. Było tam wszystko. Na biurku nie brakowało nigdy linijki, nożyczek, gumy arabskiej, ołówków i kolorowego atramentu. A potem w różnych miejscach i bez ładu ni składu leżały bądź stały: Budda z brązu, wypchany opos, szachownica z figurami wyciętymi z kłów morsa w kształty staronordyckich wojowników, astrolabium, kolekcja słoików z różnymi ziołami pochodzącymi ze Wschodu, tajemniczy kawałek mięsa w formalinie („Mam serce dziecka – nie omieszkiwał nigdy dodać stryj Babau – i trzymam je w słoiku”), rozkładana czaszka, która służyła mu do jakichś badań, kiedy odwiedzał go Lombroso (pan o surowej twarzy, którego Nemesio widywał tylko przez dziurkę od klucza). Na ścianie wisiała tablica z rozrysowanym schematem urządzenia elektrycznego opatrzonym setką znaków zapytania dookoła, niezwykle dokładnie oddających obraz umysłu stryja.

Nemesio siadał tam i grzebał w papierach, zaś stryj Minervino kombinował przy rurach i przełącznikach.

Niekiedy podnosił wzrok i zachęcał malca.

– Każde dziecko może malować jak Picasso – mruczał, usłyszawszy ostatnie doniesienia z Paryża o nowym geniuszu w dziedzinie malarstwa. – Trzeba tylko utrafić w odpowiedni moment, żeby zabrać mu rysunek.

W wolnym czasie, dla relaksu, zajmował się problemami matematyki i fizyki, próbując umieścić je wewnątrz teorii nazwanej przez niego Makrologią Konsolidacji, niejasnej doktryny, której istotę wielokrotnie wyjaśniał Augustowi, Norze i pozostałym krewnym, acz kompletnie nikt nie potrafił jej zrozumieć. W makro, w konsolidacji, a nade wszystko w jego logice było coś, co umykało wszystkim. Minervino zapisał swą teorię w postaci książki – tysiąc stron i ponad dwieście przypisów – która leżała na nocnym stoliku Augusta od ponad siedmiu lat i z zupełnie niezrozumiałych przyczyn wciąż nie znalazła wydawcy.

Inicjacja #2

Czas biegł i przyjęto nianię o imieniu Filippa, nazywaną Lippa. Pochodziła ze wsi. Był to okres chorób wieku dziecięcego. Nemesio spędzał całe dnie na desperackiej próbie uzyskania jakiejś mimesis z łóżkiem. Czuwająca nad nim młoda niańka trajkotała bez wytchnienia, robiła na drutach i dumnie okazywała znakomity dekolt. Mgliste wspomnienie przenajświętszych brodawek Gnesy z nieodpartą siłą przyciągało Nemesia do sutków Lippy, wielkodusznej dziewczyny, która kiedy tylko pani Nora wycofywała się na swe pokoje, rozpinała jeszcze jeden guziczek, bez wątpienia kierując się szlachetnymi pobudkami. A kiedy on powracał stopniowo do zdrowia, ona szczebiotała z taką prędkością, że Nemesio nie potrafił odróżnić od siebie poszczególnych słów i cała jej mowa zlewała się w monotonny szelest, który go usypiał. W głowie dziecka toczyła się straszliwa walka pomiędzy fascynacją ponętnym biustem a odrętwieniem wywołanym przez nieprzerwany strumień słów: ostatecznie fascynacja wygrywała z sennością i Nemesio otrząsał się z więzów otępienia, by cieszyć oczy uwodzicielskim rowkiem dwuznacznego wcielenia Kalipso i Kirke w jednej wiejskiej pleciudze. Wreszcie jednak skończył się czas chorób i biuściasta papla wróciła na wieś.

W domu Nemesia bywały znane osobistości: fabrykanci, notariusze, adwokaci, przedsiębiorcy, politycy. Jako że mediolańska arystokracja znana była z filantropijnego usposobienia, tolerowano nawet pisarzy. Jedyną, choć ledwie zauważalną różnicą między tym czy tamtym proszonym obiadem była obecność bądź nieobecność Augusta, który odczuwał niepokój w towarzystwie osobowości twórczych i wolał wówczas zjeść w traktierni naprzeciwko fabryki.

– Nadmiar poezji źle wpływa na trawienie – mruczał poirytowany, kiedy do popularnej Caffè Savini albo Caffè Cova wdzierali się ostatni rozczochrańcy6.

Może i nie całkiem był w błędzie.

Z grupy stałych bywalców domu Nemesia najbardziej pociągały go dwie postaci: pan Lombroso i pani Sibilla. Nie trzeba było szczególnie wielkiej wyobraźni, by już w samych nazwiskach dopatrzeć się postaci otulonych płaszczem tajemnicy. Wyobraźnia podpowiadała chłopcu obraz starego posępnego wróża (nie rozróżniał jeszcze, że Lombroso i l’ombroso, czyli cienisty i mroczny, to nie to samo) oraz mądrej kobiety o prorockiej aurze, albowiem – jak wytłumaczył mu stryj Babau jakiś czas wcześniej – Σίβυλλα była postacią z mitologii greckiej: wyczuwała przyszłość, odgadywała przeszłość, widziała teraźniejszość. Albo coś w tym rodzaju.

Kiedy tych dwoje proszono na obiad, z reguły Nemesia wysyłano do pokoju, by zjadł z opiekunką, czyli nie przeszkadzał. Stamtąd wytężał słuch i dobiegało do niego echo rozmów gości, głucha wibracja głosu Lombrosa i pisk Sibilli. Wyobrażał sobie drapieżne rysy pierwszego i rozmarzone oblicze drugiej. Byli mrokiem i światłem, jin i jang ze starego medalionu z czasów dynastii Ming, który podziwiał w pracowni stryja Babau, dwiema siłami rodzącymi świat i nim rządzącymi. A jego rodzice? Jakie intrygi planowali z człowiekiem w czerni i prorokinią? Może Ojciec Augusto był sprzymierzeńcem demona? Może sprzedadzą swego jednorodzonego syna – och, tak! coś wspaniałego! – jakiejś wędrownej bandzie? Każdy obraz rozwijał się w historie, nieprawdopodobne fantazje, powieści w odcinkach. Burczenie Lombrosa było prozą, wokalizy Sibilli – poezją. I z tymi baśniami w głowie robił się w końcu senny i zasypiał.

– Lombroso przychodzi jutro na obiad – usłyszał któregoś dnia matkę mówiącą do inżyniera, który beznamiętnie przytaknął.

Jak to? Przychodzi cień słoneczny, a on tylko obojętnie kiwa głową?

– Może będzie z nim Sibilla.

A więc bogini też przyjdzie!

Mały Nemesio wyobraził sobie epicką batalię pomiędzy dobrem a złem toczoną w salonie. Czy pan Lombroso wykorzysta tak drogie Norze porcelany, by obrzucić nimi świetlistą ambasadorkę niebios? Czy Sibilla dmuchnie na jedwabny obrus, by owinąć nim demona i zneutralizować go? A nade wszystko: czy przeżyją gulasz z kapustą, który przygotuje kucharka?

– Nemesio, tym razem możesz zostać na obiedzie, jeśli chcesz.

Nieoczekiwana inwestytura wywołała w nim takie emocje, że wrócił do zabawy. Lepiej zepchnąć Tajemnicę w najdalsze zakamarki umysłu. Myśl o ujrzeniu jej twarzą w twarz tylko go rozzłościła.

Następnego poranka Nemesio bawił się w pracowni stryja Minervina, który pochrapywał na kanapie po bezsennej nocy spędzonej na rozważaniu idei wysysania jajka bezpośrednio z kurzej piersi za pomocą specjalnej rurki. Około południa Nora wezwała syna do jadalni.

– Nemesio, do stołu!

Młody Nemesio nigdy nie rozumiał, o co chodzi w tym zdaniu. Jedzenia jeszcze nie podano. Gość też nie przyszedł, słyszałby przecież dzwonek u drzwi. Ojciec Augusto tego dnia zawsze jadł na mieście. A więc o co? Ilekroć Nemesio wchodził do jadalni i patrzył na niepokalanie biały stół z zastawą, czuł się zdezorientowany, jakby te błyszczące obrusy i czyste jak łza serwety komunikowały niewypowiedzianą obecność, niejasne poczucie przynależności: u stołu była klasa społeczna, u stołu siedziało uprzywilejowanie, któremu po prostu się należało to, co zaraz na nim postawią.

– Zawsze muszę cię wołać po dziesięć razy? – powiedziała gniewnie Nora. – Co robiłeś tyle czasu?

– Oglądałem dioramę w pracowni stryja.

– Wciąż ogłupiały od tej dziecinady: przyszłość na pewno nie jest zamknięta w pudełku z jakimś obra… – Nora doświadczyła Niejasnego Drżenia i zawahała się, sama nie rozumiejąc czemu. – Co ja mówię? Przez ciebie się gubię. W każdym razie postaraj się i zachowuj przy gościach jak należy. Miejmy tylko nadzieję, że pan Lombroso i pani Sibilla nie zaczną się sprzeczać.

Odezwał się dzwonek u drzwi.

– Już są! A ja jeszcze muszę poprawić makijaż!

Matka pobiegła długim korytarzem prowadzącym do sypialni, a gospodyni poszła otworzyć.

Nemesio podążył za nią aż do holu i schował się za drzwiami.

Przez próg przeszła piękna pani. Miała szeroko otwarte oczy i drżące usta. Teatralne włosy były spięte w teatralny kok, a teatralna suknia współgrała z teatralną gestykulacją.

– Nemesio, co ty robisz? – skarciła go półgłosem matka, która właśnie się pojawiła za jego plecami.

– Sibilla… – szepnął.

– Powiedziałam ci, że mamy gości na obiedzie.

– Gra w teatrze?

– Nie, udaje.

Matka szeroko otwarła drzwi, wychodząc naprzeciwko bogini.

– Och, jest pani, moja droga!

– Najdroższa! – zawołała bogini.

Konwenanse były idealnie wyszlifowane dzięki codziennym uprzejmościom, jakie damy wymieniały ze sobą każdego dnia podczas rytuału odwiedzin. Chodzenie do przyjaciółek, by pleść o wszystkim i niczym, było do tego stopnia skoordynowane, że zdarzało się, iż dama, udając się do sąsiadki, zastawała dom pusty, gdyż ta w tym samym momencie szła odwiedzić kolejną sąsiadkę i tak dalej. Kręciła się idiotyczna karuzela formalności.

– Chce pani usłyszeć coś śmiesznego? – kontynuowała Nora. – Mój synek przyglądał się pani z ukrycia i zapytał mnie, czy nie jest pani aktorką.

– Jakaż słodka latorośl – odparła Sibilla. – Ale nie, aktorką nie jestem.

– Nemesio, chodź tutaj, szybko – ośmieliła go mama. – Wiesz, że ta pani jest wielką pisarką?

– Ależ na miłość boską – zaprzeczyła Sibilla. – Jestem tylko… [trwająca wieczność pauza, w czasie której matka Nemesia wydmuchała nos, Nemesio lekko przysnął, służąca powiesiła płaszcz nowo przybyłej na wieszaku, wróciła do kuchni, by doglądnąć gulaszu z kapustą i pomyśleć o tamtym chłopaku, który poprzedniego ranka bezczelnie gwizdnął na ulicy, wzbudzając w niej mieszaninę oburzenia i zmieszania]… kobietą.

Kolektywne westchnienie.

– Kobietą…

Kolektywne westchnienie.

– Kobietą…

Jeszcze jedno kolektywne westchnienie, dość już pospieszne.

– No dobrze, a teraz do stołu.

Przechodząc obok zastawionego stołu, bogini zauważyła jedno nakrycie więcej i rzucające iskry spojrzenie pociemniało.

– Czy może jest jeszcze zaproszona jakaś osobistość… chciałam powiedzieć: osobowość… chciałam powiedzieć: osoba?

– Pamięta pani pana Lombrosa?

– Niestety tak – odparła Sibilla z nutą żalu w głosie.

– Ależ proszę, to taki miły staruszek.

– Jego teorie są, delikatnie mówiąc, przerażające: przyglądając się mojej czaszce, mógłby mieć czelność określić mnie, nie wiadomo, megalomanką czy egotyczką. A nawet osobą próżną.

– A tymczasem? – zapytał Nemesio, zaskarbiając sobie karcące spojrzenie matki.

– A tymczasem naprawdę nią jestem – roześmiała się. – Ale z pewnością nie z powodu kształtu czaszki.

Usiedli na kanapie.

– A jak tam poeta, który kocha się w pani? – zapytała Nora.

– Co mam powiedzieć, martwię się o niego… Mówią mi, że się zadręcza, jest strapiony, cierpi piekielne męki. Wspaniale, ale wolałabym jakąś próbę samobójczą, bo inaczej co to za miłość, czyż nie?

Nemesio patrzył na nią zdumiony.

– Człowieczku, obiecaj mi, że nie zostaniesz poetą. Cały świat jest ich pełny, nie ma więcej miejsca. Już samych tylko ludzi mogłoby spokojnie być mniej, ale tych, którzy poecą, poetyzują, upoetyczniają… ech, tych to należałoby zepchnąć z urwiska z kolekcją ich wierszy uwiązaną u szyi. Czyż nie, moja droga?

Matka Nemesia poczerwieniała.

– Nie wiem…

– Miejmy nadzieję, że chłopak wda się w pani męża. Potrzeba inżynierów. Przyszłość należy do rachmistrzów, proszę dać wiarę poetce.

– Może tak.

– A właśnie, jak pani samopoczucie?

– Melancholijne.

– A czemuż to?

– Wie pani, jaki jest Augusto, rachmistrz…

– Touché. Tacy chcieliby, żeby ich kobiety był zawsze miłe i ciche: jedyny nasz głos, na jaki się zgadzają, łaskawcy, to krzyk w czasie porodu.

– Jest pani taka błyskotliwa. – Nora odwróciła się i spojrzała na Nemesia. – Ale to dziecko było wyjątkowym darem, prawda, skarbie?

Nemesio bez fałszywego wstydu skinął głową.

– No i urodził się o świcie nowego stulecia, czyż to nie zachwycające? – dodała Sibilla. – A wiesz, mały, że właśnie wtedy, kiedy się rodziłeś, w parlamencie wybuchła awantura? Zniszczono urny wyborcze w wyniku jak najsłuszniejszej obstrukcji zastosowanej przez lewicę w reakcji na oburzające ustawy, które wprowadzały zmiany w prawie prasowym. Tak, to był burzliwy rok. Wtedy też wybuchł pierwszy strajk generalny.

– Co to jest strajk generalny? – zapytał Nemesio.

– Strajk generalny jest zawsze wtedy, kiedy ludzie zakładają ręce na piersiach i mówią „nie” wyzyskowi.

– Tak jak ja, kiedy nie chcę się myć?

– Tak jak ty, kiedy chcesz lepszego mydła.

Usłyszawszy słowo „strajk”, Nora z niepokojem rozejrzała się wokoło, tak jakby Augusto był w domu, i zmieniła temat. Zanotowała sobie w głowie, żeby później wywietrzyć salon.

Nemesio nie dowiedział się więc niczego więcej, choć wyczuł, że sprawa ma związek z wydarzeniem sprzed kilku tygodni. Towarzyszył wówczas matce na zakupach. Dziwne było, że przed południem ulice świeciły pustkami, że w dzień powszedni wszystkie stragany stały pozamykane, ale matka, jak zawsze z głową w chmurach, nie zwróciła na to uwagi. Pospuszczane rolety, sprzedawcy nie wiadomo gdzie. Przez chwilę Nemesio przeraził się, że oto znalazł się w centrum apokalipsy. A więc koniec świata miał się rozpocząć w Mediolanie w zwykły szary dzień na początku dwudziestego stulecia? Tylko nie to! Nemesio miał za sobą dopiero dwie inicjacje i jeszcze nie zgłębił tego misterium, jakim jest kobieta.

– Mamo, nie wydaje się mamie dziwne, że nie ma nikogo na ulicach?

Oboje zatrzymali się pośrodku placu i rozejrzeli dokoła.

– Rzeczywiście. – Nora wyrwała się z zamyślenia. – Ale gdzieś w oddali słyszę jakieś głosy.

Rzeczywiście z najbliższej przecznicy dobiegał szmer wielu ludzkich głosów, stopniowo narastający. Kilka kroków obok zobaczyli sklepikarza, który właśnie opuszczał sklepową roletę. Spojrzał na nich, jakby byli Marsjanami.

– Pani Viti, co pani robi na ulicy?

– A czemu pan pyta?

– Dzisiaj ogłoszono strajk generalny, nie słyszała pani? Jak was znajdą na ulicy, to poturbują, ci bolszewicy nikogo nie oszczędzają.

– Czego żądają?

– Lepszych warunków, płacy minimalnej, wolności.

– Szaleństwo.

– Prawda?

– Tak. Że też tego jeszcze nie mają – wyszeptała Nora, posuwając się niemal na granicę cudzołóstwa.

Hałas się wzmagał. Śpiewy, krzyki, kroki. Nora pomyślała o bezpieczeństwie dziecka i przyjęła zaproszenie sklepikarza, by schronić się w sklepie, ale kiedy zamykał okienice, Nemesio w odruchu nieposłuszeństwa wymsknął się na zewnątrz.

– Kochanie! – krzyknęła Nora.

Za późno.

Okiennice zatrzasnęły się na dobre wraz z zamkiem, który sklepikarz próbował natychmiast otworzyć, gmerając w kluczach. Zaś Nemesio znalazł się sam na ulicy.

Cisza.

Obłok kurzu wypłynął zza rogu jakby niesiony wiatrem i wypełnił sobą ulicę. Po chwili wielki wąż pyłu popychany zwartą ludzką masą połknął Nemesia, zamykając go w żółtawej mgle, tak gęstej, że z trudem dostrzegał czubek własnych butów. Po omacku ruszył przed siebie, dopóki nie ujrzał, jak z tej widmowej pomroki wyłania się jaskrawy punkt: czerwony gałganek. Potem jeszcze jeden. Potem kolejny. Powiewały w próżni między niebem a ziemią. Ciąg jaskrawych chustek rozsianych gęsto w dławiącej zawiesinie przypominał to wznoszącą się, to opadającą chmarę ptaków. Baśniowy pejzaż, płótno w kolorze ochry, na którym widniały czerwone plamki niczym usta, niczym krwawe rany. Stał i patrzył z otwartą buzią, aż wreszcie czyjaś ręka chwyciła go i pociągnęła z powrotem.

– W samą porę – powiedział sklepikarz.

Nie, było za późno. Widzenie odcisnęło się na siatkówce oka wraz z doświadczeniem przyjemności z odczuwania strachu.

– Nasza Sibilla właśnie opublikowała książkę, która odniosła wielki sukces – powiedziała do Nemesia jego matka. – Historię swego burzliwego życia.

– Och, to tylko taka książczyna… – zbagatelizowała bogini, dostrzegając światło, które padało z okna za jej plecami, i zwracając głowę w ten sposób, by dać zwykłym śmiertelnikom możliwość podziwiania uwodzicielskiego półprofilu. – Poza tym nie o moje życie tu chodzi, lecz o los każdej kobiety. O powieść, która je wszystkie zawiera.

– Ale czyż sama pani nie opowiadała, że to piękne dzikie dziewczę naprawdę było panią?

– Tak jest w istocie.

– I czy nie mówiła pani, że relacja, o której mowa w centralnym punkcie książki, pani i tylko pani dotyczyła?

– To prawda.

– I że naprawdę w czasie małżeństwa doświadczyła pani…

– Tego rozdzierającego wzburzenia? Tak! Tak! Tak! – ze zniecierpliwieniem w głosie przyznała bogini. – Ale jest tam flatus wyobraźni, sztuka retoryki, cud… ‒ [nieskończenie długa pauza, w czasie której artystka pogładziła podbródek Nemesia, zegar wybił połowę godziny, zadźwięczał dzwonek u drzwi, służąca przeszła przez cały dom, by otworzyć staremu tęgiemu mężczyźnie o wysokim czole i długiej brodzie, obdarzonemu parą świdrujących oczek, na pierwsze wejrzenie – przynajmniej z wyglądu – sprawiającemu wrażenie wysztafirowanego naukowca i będącemu, owszem, był wysztafirowanym naukowcem; przybyły zdjął płaszcz, wybiegł mu naprzeciw stryj Minervino; zaczęli ze sobą o czymś rozprawiać, ponownie się uściskali i weszli do salonu właśnie w chwili, gdy diwa kończyła rozpoczęte zdanie] ‒ …cud tworzenia.

– A więc nie ma pani nic wspólnego ze swoją bohaterką?

– Och, jedynie zdrowie, grację, inteligencję, swadę i chęć życia.

I wybuchła śmiechem, który Nemesiowi niezmiernie się podobał, lecz wprawił w chmurny nastrój wchodzącego właśnie gościa, niezbyt nawykłego do obcowania z kobietami obdarzonymi poczuciem humoru.

– Jednakowoż nikt nie przepada za zbyt cnotliwymi bohaterami – kontynuowała bogini. – Przyszło mi więc przyprószyć ją jednym czy drugim maleńkim defektem. Na przykład mężem. – Odwróciła się ku nowo przybyłemu. – Dzień dobry, drogi panie Lombroso!

Bogini i mag zmierzyli się wzrokiem. W powietrzu czuć było napięcie. Wyładowania elektryczne. W oddali zadudnił grzmot (a może to odezwał się układ trawienny bogini). Nora usadziła gości przy stole. Pokojowa podała gulasz z kapustą i poetyczna wzniosłość ustąpiła miejsca prozaicznemu apetytowi.

Rozmowa prowadzona między jednym kęsem, przeżuciem go i przełknięciem a drugim dotykała przeróżnych tematów: od frenologii do psychoanalizy, od feminizmu po okultyzm. Jedyną stałą w tym wszystkim było to, że Nemesio nic nie rozumiał. Bogini, rozbawiona werwą stryja Minervina, droczyła się z panem Lombrosem, podczas gdy Nora pośrodku tego wiru mądrości sapała i zajmowała się chłopcem, napominając go za każdym razem, gdy się garbił albo przeżuwał z otwartą buzią.

– Nemesio, widzę, że się niecierpliwisz. Czyżbyś chciał odejść od stołu?

– Ależ, moja droga, to całkiem słuszne, by młodość była wolna i krzepka – rzekła bogini. – Gdy tylko pomyślę o energii, jaką wyróżniałam się jako młódka… niewymowne upojenie, bezbrzeżna radość, taka sama jak u tegoż tu diablęcia, czyż nie? Ach, dzieci: atom nieskończoności, promienna tajemnica… No chodź do mnie, niechże cię uściskam.

Nemesio zbliżył się i instynktownie, może przypomniawszy sobie kalabryjską mamkę, wyciągnął ręce do pulsującego biustu.

– Nemesio! – krzyknęła matka.

Bogini się nie zmieszała.

– Ciekawe, jak to się dzieje, że gdy tylko młodziankowie mnie widzą, zawsze tam właśnie mnie dotykają. Ale nie ma w tym nic niezdrowego. To impuls ich siły witalnej. ‒ Zwróciła się ku światłu wpadającemu przez okno, by goście mogli dostrzec opalizujące refleksy jej sylwetki, i zadeklamowała: – Ach, młodość, najwyższych radości preludium się zdaje, lecz ona sama jest ową radością…

Nemesio, oszołomiony wytwornością tej mowy, wrócił na swoje miejsce. W oczekiwaniu na deser zauważył uparty wzrok pana Lombrosa skierowany na jego czaszkę. Miał wrażenie, że starzec dzieli mu ją na części i że na każdym kawałku wypisuje jakąś emocję, jakąś predyspozycję, jakieś przeznaczenie. I tym przeznaczeniem, co wyczuł skonfundowany, było potępienie. Dlatego z bezczelnością dorosłego i świadomością dziecka zapytał:

– Czemu pan się tak przygląda mojej głowie?

– Bez powodu, chłopcze. Głowy znajduję… interesującymi. – A następnie, zwracając się do boskiej, dodał: – Z jednym czy drugim znaczącym wyjątkiem.

– Interesującymi z racji tego, co mają w środku? – zapytała, ignorując impertynencję.

Stary kryminolog na kilka sekund zaniemówił, a następnie uznał, że należy okazać tolerancję. W końcu była tylko poetką, należało się jej współczucie.

– Także z racji tego, co mają w środku – odparł. – Ale nade wszystko przez sposób, w jaki ta wewnętrzność objawia się na zewnątrz. ‒ Ponownie zwrócił się do chłopca: – Przypominasz sobie globus?

Nemesio potwierdził.

– Otóż to, głowa jest podobna.

– Bo jest okrągła?

– Nie tylko dlatego.

– Bo się kręci?

– Nie tylko.

– Bo jest planetą?

– Pfff… – Bogini z trudnością powstrzymała wybuch śmiechu i Lombroso spiorunował ją wzrokiem. – Proszę o wybaczenie – powiedziała. – To bez wątpienia wina mojej niedostatecznie wykształconej potylicy. Proszę, niech pan kontynuuje.

Lombroso zaczął więc perorować o „kolorowych rasach” tego globu, jak je nazywał, co wywołało w Nemesiu nieoczekiwaną reakcję. Słysząc o „pojemności czaszki”, „zniszczonym przodozgryzie”, „tępocie dotykowej”, „nieprawidłowości moralnej”, „tępocie afektywnej”, „rozwoju bakulum”, „przedwczesnej weneryczności”, „chronicznej acedii”, „etycznej skromności” czy „śmiechu wartym przesądzie”, dziecko wybuchło niepohamowanym, niemal spazmatycznym chichotem.

– Widzisz, człowieczyno, czaszka jest niczym atlas kryminalny – kontynuował niewzruszony Lombroso, wskazując palcem na głowę Nemesia. – Jesteśmy zdeterminowani przez nasze kości: do nich dostosowuje się nasz mózg. A do naszego mózgu dostosowuje się nasze zachowanie. Rozumiesz?

– Nie.

– Wiele lat temu mierzyłem czaszkę złoczyńcy i zaskoczył mnie wrodzony kościozrost kręgu szczytowego z potylicą połączony z brakiem grzebienia potylicznego wewnętrznego. Rozumiesz?

– Nie.

– Te szczególne cechy kostne  m u s i a ł y  wpłynąć na działanie móżdżku, a w konsekwencji na karierę delikwenta. Teraz rozumiesz?

– Nie.

– To tylko dziecko – powiedział Lombroso, mrugając do Nory.

– To tylko dorosły – powiedziała Sibilla, mrugając do Nemesia.

Jako sędziwy dżentelmen, Lombroso zmilczał sarkazm poetki i poprawił tylko okulary na czubku nosa.

– Nie jestem człowiekiem wielkiego ducha – szepnął z nieoczekiwaną skromnością.

Towarzyski impas przerwał stryj Minervino.

– À propos duchów, zostałem zaproszony na seans słynnej Eusculapii Pallavino, medium o międzynarodowej sławie, który odbędzie się dziś po południu. Na pewno o niej państwo słyszeli…

– Ja nie – odparła wyniośle Sibilla.

– Ja tak – skomentował wyniośle Lombroso.

– Opowiadają o niej cuda! – powiedziała z prostotą Nora.

– Bywała w najdalszych częściach globu – ciągnął stryj. – Widziano ją jednocześnie w dzielnicach nędzy w Indiach i na herbatce u królowej Anglii w Londynie. Stała na Kremlu obok cara Rosji, a w tym samym momencie przechadzała się po gzymsie kamienicy w Nowym Jorku. Rozmawia ze zmarłymi, widzi przyszłe wydarzenia i potrafi malować obrazy samą siłą myśli.

– Jakiego rodzaju obrazy, stryju?

– Prawdę powiedziawszy, nigdy ich nie widziałem. Ale niektórzy z moich przyjaciół nie znajdowali ich całkiem bezwartościowymi.

– Są piękne?

– Nie tyle piękne, ile niezwykłe.

– Ale ona nie jest straszna?

– Nigdy nie ma powodów do strachu. To, co realne, jest racjonalne nawet wtedy, kiedy jest irracjonalne, jako że jest nieracjonalnym dzieckiem racjonalnego. Czyż nie?

Nemesio zawahał się, czując, że ktoś go robi w ciało jamiste.

– Chciałby pan wziąć udział, panie Lombroso?

– Myśli pan, że to możliwe?

– Nie widzę najmniejszej przeszkody. Ty też chciałbyś pójść? – zwrócił się stryj Babau do Nemesia, który entuzjastycznie pokiwał głową.

– Wspaniale.

– A jak się przestraszy? – zapytała Nora.

– Głupoty. To interesujące zjawisko, a chłopak jest bystry. Na pewno nie da się zasugerować paru upiorkom.

– A jak mu się spodoba?

Pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Kiedy podano deser, boska Sibilla rzuciła się na czekoladowy flan z młodzieńczą zachłannością.

– Dla czekolady zrobię każde szaleństwo – oznajmiła z pełnymi ustami. – Uspokaja napięcie moich nerwów.

Lombroso podziękował za deser.

Medium Eusculapia Pallavino zawodowo zajmowała się sprzedawaniem ryb w Neapolu. Od czasu do czasu udawała się na tournée, by zanieść zwykłym śmiertelnikom swój cudowny dar.

– Stryju, ale jak ona to robi? – zapytał Nemesio, kiedy wraz z panem Lombrosem szli do centrum miasta.

– A kto to wie.

– A ty w to wierzysz?

– Ja zawieszam łatwowierność.

Nemesio udał, że rozumie.

– A więc wróżka może widzieć także przyszłość?

– Wydaje się, że tak.

– I podnosić przedmioty?

– Teoretycznie tak.

– W jaki sposób?

– Obecni chwytają się za ręce nad stolikiem i tworzą łańcuch. Duch odpowiada na pytania stukaniem. Niekiedy zdarzają się materializacje: duch nabiera widmowego kształtu, Eusculapia nazywa to „formą fluidyzowaną”, jeśli dobrze zrozumiałem… Sądzę, że to ludzkie sylwetki skrywające się za zasłoną. I pozostawiają odcisk twarzy na takich glinianych tabliczkach.

– Ale jak to możliwe, że duchy mają twarze?

– A jak to możliwe, że osoby jej nie tracą? – tajemniczo odparł stryj.

Dotarli do masywnej kamienicy z ciemnego kamienia w samym centrum miasta. Medium zatrzymało się u swego młodego mediolańskiego kolegi po fachu, niejakiego Bagnarola, który użyczał swego domu na seans.

Lombroso już miał zastukać do olbrzymich podwójnych drzwi, kiedy brama nagle się otworzyła. Obaj mężczyźni popatrzyli po sobie zaskoczeni. Następnie całe trio – stryj Babau na przedzie, Nemesio pośrodku, pan Lombroso na tyłach – ruszyło na spotkanie z nieznanym, zagłębiając się w zalatujące wilgocią wnętrze. W głębi westybulu znajdowały się prowadzące w górę schody.

– Jest zbyt ciemno – szepnął Nemesio z drżeniem w głosie.

– Chciałeś powiedzieć: niedostatecznie ciemno – zareplikował Lombroso ze ściśniętym gardłem. W istocie światło, choć mdłe i rozdygotane, pozwalało dostrzec przerażające maski, wykrzywione w straszliwych grymasach gargulce, rzeźby zdeformowanych postaci, które w panującym półmroku wyglądały jeszcze bardziej złowieszczo.

Gdy zaczęli wchodzić na piętro, do niepokojącego widoku dołączyło skrzypienie schodów. Ciemności, wstrzymany oddech, schody jęczące niczym posępne wdowy: Lombroso nie wyglądał już tak zuchwale i kiedy u szczytu schodów pod lukarną jakiś ptaszek przeleciał z żałosnym furkotem, uczony szepnął do Nemesia:

– Chcesz, żebym cię wziął za rękę?

– Nie, dziękuję.

A potem nerwowo:

– A czy ty mógłbyś mi podać rękę, proszę?

Nie czekając na odpowiedź, Lombroso chwycił dłoń malca.

Na półpiętrze do znanych już dźwięków dołączyło pochodzące nie wiadomo skąd gorączkowe tykotanie.

– Czy dobiega nas dźwięk wahadła jakiegoś starego zegara z mahoniu? – zaczął się zastanawiać stryj Babau. – Może to zaśmierdła woda spada kropla za kroplą z zepsutej rynny? A może to podzwonne, znak naszego przemijania i nieuchronnego zbliżania się zaświatów? Czy też otchłań omenów i zwiastunów, która kościstym tykotem wyznacza granicę między światami?

Cała trójka skamieniała z przerażenia.

– Skąd ono dobiega?

Kierując się słuchem, stryj Minervino poszedł w stronę, z której dolatywał ów dźwięk, to znaczy, cofnął się o parę kroków, obrócił wokół własnej osi i stanął twarzą w twarz z Lombrosem. Mimo choroby dziąseł zęby antropologa dzwoniły aż miło.

– Reumatyzm – zbagatelizował Lombroso. – To przez tę wilgoć.

– Tak, zapewne – mruknął stryj.

Podążyli na kolejne piętro. Spłynął na nich z góry prąd stęchłego wiekowego powietrza. Czuli się tak, jakby zbliżali się do zwieracza piekieł. Niczym szyderczy grymas otwarły się jakieś drzwi.

– Ssstryju… – wymamrotał Nemesio.

Minervino przystanął.

– Co się stało?

– Coś pożarło pana Lombrosa.

Stryj natychmiast się odwrócił.

– Co takiego?

– Przed chwilą był tutaj, a teraz…

Wyjrzeli przez balustradę w samą porę, by dostrzec cień znikający u podnóża schodów, a potem światło wpadające przez drzwiczki wycięte w jednym skrzydle bramy wejściowej.

– Pożarło, hę?

Nie było czasu na skomentowanie tchórzliwego gestu. W tym samym momencie wzmógł się niezdrowy powiew z wyższego piętra i usłyszeli cienki głos jakiejś zjawy:

– Wejdźcie…

Nemesio ze stryjem przeszli ostatnie stopnie, zaś cień wycofywał się za otwarte drzwi. Tuż za progiem ukryta sylwetka wydobyła nie wiadomo skąd ośmioramienny świecznik, który nareszcie rozjaśnił wnętrze.

Przed nimi stał pokraczny człowieczek.

Pomarszczony i mizerny, z długimi włosami mysiego koloru, miał na sobie nieforemną szatę zdolną zakryć kształt wszystkiego, co znajdowało się pod spodem, niezależnie od tego, czy było to kilka wątłych kości czy tłuste cielsko. Dłonie miał do tego stopnia powykręcane i kościste, że zlewały się z ramionami dzierżonego kandelabru. Drżący płomień gubił się w trzech mrocznych orbitach: pary oczu i otworu ust czarnych niczym smoła.

– Witajcie, panowie.

To musiał być kaleki sługa medium.

– Dzień dobry – odwzajemnił powitanie stryj Babau. – Przyszliśmy na seans z panią Eusculapią.

– We własnej osobie – odpowiedziała, skłaniając głowę. – Do usług.

– Enchanté… – odparł stryj Babau. Chciał pocałować medium w rękę, ale kończyna znikła pod szatą z prędkością uciekającego szczura.

– Jesteście ostatnimi przybyszami – stęknęła Eusculapia. – Pozostali goście czekają już w salonie.

Przedpokój – tak dla odmiany – był mroczny i wilgotny. Z beztroską atmosferą grobowej krypty łączył się w nim skromny wystrój rokokowego grobowca: na półkach mahoniowej biblioteczki, czarnej niczym oczodoły Eusculapii, spoczywały zakurzone księgi ezoteryczne o budzących grozę tytułach (stryj Minervino dostrzegł NecronomiconTybetańską Księgę Umarłych, a nawet, o zgrozo, Biblię), ożywione gromadą bibelotów i statuetek przedstawiających duchy i zjawy.

Widząca pogłaskała się po brzuchu i wydała z siebie beknięcie. Nemesio znów poczuł, jak ogarnia go odstręczający swąd, i zrozumiał, że ów prąd wiekowego stęchłego powietrza jest w istocie rezultatem respiracji wyżej wspomnianej.

– Ufff, byka zwaliłoby z nóg – mruknął stryj. – Niczym śmierć.

– Śmierć nie istnieje – szepnęła Eusculapia.

– Może i nie – półgębkiem odezwał się stryj do Nemesia. – Ale jeśli istnieje, to z pewnością jadła coś ciężkiego.

– Rozumisz, pojadła żem sobie wczoraj peperonaty…7

– Proszę?

– Mówiłam: podążajcie niewidocznym tropem moich tajemnic aż do Sali Płynów.

Nemesio i stryj pomyśleli, że chodzi o jakąś miksturę.

– Ampułki, alembiki, magiczne eliksiry? – szeptał Minervino, kiedy wchodzili do przyległej sali.

– Płynna gotówka – wybulgotała Eusculapia, wskazując na służącego z wyciągniętą ręką i karteczką z napisem: „2 liry”.

– Dosyć to drogo, nieprawdaż?8 – Stryj mrugnął do jasnowidzącej.

– Pazerność nie służy oddaniu się bez reszty w darze, który poprzez ofiarę winien być spełniony – odpowiedziała uroczyście. – Te są dla zmarłych wotywne ofiary.

– Już nawet śmierć nie przychodzi gratis – burknął stryj.

I niechętnie uiścił należność.

Stryj i Nemesio ruszyli niepewnym krokiem za wątłą sylwetką Eusculapii, której przejrzyste włosy, w panującym półmroku niemal błękitne, sięgały jej niżej pięt, służąc jednocześnie za wygodną ścierkę do podłogi. Korytarz – przynajmniej w wyobraźni Nemesia, niewykluczone, że pobudzonej swądem wydawanym przez Eusculapię w rezultacie funkcjonowania perystaltyki – przypominał anus Bestii, wilgotną, przyprawiającą o mdłości kiszkę, przez którą wracali do źródeł istnienia, do krynicy natury, do pierwotnej zasady ostatecznego wypróżnienia.

Szli za nią tym mrocznym tunelem, a z jego ścian posępne oblicza nie wiedzieć jakich starożytnych demonów – maski pośmiertne, pogrzebowe podobizny, portrety Eusculapii – przyglądały się im badawczo. Tam, w gnijących wnętrznościach potwora, otwierało się wejście do jadalni. Widząca w wilgotnych sukniach i o przetłuszczonej cerze weszła do środka i uroczyście ich przedstawiła.

– Drodzy państwo, dwóch nowych gości: przyjaciel spirytysta i jego pacholę!

Pozostałe cztery postaci siedzące wokół stolika skinęły życzliwie stryjowi Babau i popatrzyły krzywo na Nemesia.

– Un enfant? – rzekła, marszcząc brwi, kobieta o wysokim czole. – Terrible.

– Prodige – poprawił ją stryj Babau. – To bystry młodzieniec.

– Marie, proszę… Przedstawiam panom madame Marie, polską uczoną mieszkającą we Francji. Pacholę wygląda na bystre…

Eusculapia wyciągnęła spod szaty dłoń przypominającą spopielone skrzydło i przesunęła nią po głowie Nemesia. Później, odwracając się do stojącego za jej plecami służącego, niedosłyszalnie szepnęła:

– Znamienity gość, ta pani, ale tak ci jest upierdliwa, że chuj strzela.

Madame skrzywiła się z wyższością.

Obok naukowczyni siedziała para mediolańskich małżonków, widocznie rozemocjonowanych: kobieta o szyi długiej jak u gęsi, wyglądająca, jakby mąż ciągnął ją za nią niezliczone razy, oraz krępy włochaty mężczyzna z wypomadowanymi wąsami.

– Hrabiostwo Striminzini, ale niech was nie wprawia w zakłopotanie szlachetne urodzenie, chcieliby porozmawiać z ukochanym synkiem, przedwcześnie zmarłym. Młodo umiera, kto niebios wybrańcem. Albo diabłem wcielonym.

Dolna warga arystokratki zadrżała jak w spazmie.

– Nie bój się, najdroższa – jął pocieszać połowicę hrabia, pochwyciwszy ją za rękę.

Nie wiadomo, czy z powodu syna czy lepkiej dłoni małżonka hrabina zaniosła się szlochem.

– I jeszcze chcę wam przedstawić… – ciągnęła Eusculapia – niech to szlag!

Służący potknął się właśnie o brudne włosy Eusculapii i z trudem utrzymał równowagę.

– Pasquale, gdzie ty leziesz! A więc… zanim zaczniemy, pragnę przedstawić wszystkim naszego gospodarza. Oto aspirujące medium i paragnostyk, młody Adriano Bagnarol…

Chłopak – jasnowłosy i chłodny – spojrzał na nich i jakby mógł to robić na zawołanie, w jego oku pojawiła się złowieszcza iskra. Nemesiowi wydało się nawet, że usłyszał lekki brzęk, ale to musiała być zasługa wózka z kieliszkami i szampanem, który w tej samej chwili wtoczył do środka służący.

– Nim zaczniemy, proponuję wznieść toast na cześć cieni, bez których bylibyśmy tylko zwykłymi śmiertelnikami – rzekło medium. Po chwili, patrząc na damę z Francji, dodało: – Pomijając rzadkie wyjątki.

Co powiedziawszy, medium – choć samo przypominające ektoplazmy, których przywoływaniem się chlubiło – z wielką przyjemnością wychyliło do dna kielich musującego wina, mlasnęło i zażądało od służącego natychmiastowej dolewki.

– Ile ona może mieć lat? – szepnął stryj Babau do hrabiego Striminzini, obok którego zajął miejsce.

– To tajemnica… – odszepnął hrabia. – Osiemdziesiąt? Sto? Niektórzy twierdzą, że nawet tysiąc.

– Solidnie znoszonych, trzeba powiedzieć.

Hrabia odsunął się od stryja z podejrzliwym wyrazem twarzy.

Po wychyleniu kielichów i skosztowaniu ciasteczek nadeszła doniosła chwila.

– Magiczny krąg został zawiązany – rzekła Eusculapia, chwytając dłoń najbliższej osoby i zachęcając pozostałych do tego samego. Następnie opadła bezwładnie na swój fotel z nieprzyjemnym pufff. – Możemy zacząć od obrazów…

Poleciła służącemu, by przyniósł naczynie wypełnione wodą.

– I jeszcze farby, Pasquale.

Pokaźny zbiornik postawiono na stole i każdemu z obecnych rozdano pojemnik z farbą i po kilka kartek.

– Drodzy państwo, proszę, byście teraz przelali farby do naczynia – zarządziła Eusculapia. – Nie zwlekajcie.

Zebrani popatrzyli po sobie i wykonali polecenie.

– Teraz chwyćcie kartki, które macie przed sobą, i zanurzcie je w wodzie.

Ponownie wykonali polecenie i zanurzyli kartki w naczyniu, pozostawiając je w środku.

Medium wzięło zwykłą pokrywkę i przykryło naczynie.

– Dobrze. Teraz dokona się cud i otrzymamy obraz wielkiego mistrza. Ma się rozumieć, dzieło nie może zostać wystawione na sprzedaż. Jak powiedziałam, pazerność nie służy oddaniu się bez reszty w darze.

W tym momencie służącego chwycił gwałtowny atak kaszlu: trzeba było mocno uderzać go po plecach, by się nie udusił.

– Śmiej się, pajacu – burknęła Eusculapia. – A teraz do rzeczy. Każdy z was ma pomyśleć o obrazie albo stylu malarskim, który ma się wyłonić z naczynia. Uprzedzam, że tylko pragnienie jednej osoby zostanie spełnione. Gotowi? Pomyślcie o malarzu. Koncentracja…

Wszyscy zamknęli oczy, starając się przypomnieć sobie, o czym to uczyli się w gimnazjum, albo wydobyć z pamięci choć te dwa czy trzy nazwiska, które pojawiały się w rozmowach w każdym dobrym domu. Nemesio pomyślał nieskromnie o samym sobie: nie umniejszał ani trochę wartości kartek, które wypełniał kolorami w pracowni stryja, i już więcej niż raz zdarzyło mu się pomyśleć, że jest to jeśli nie powołanie, to przynajmniej profesja doskonale mu odpowiadająca.

– Już?

Obecni potwierdzili.

Eusculapia położyła dłonie na pokrywce i tak nimi poruszyła, jakby doznała ataku epilepsji, a wreszcie wyciągnęła kartkę z wody. Płyn rozmazał obrazy, pozostawiając błękitnozieloną mieszaninę.

Powszechne rozczarowanie.

Eusculapia spiorunowała ich wzrokiem.

– Widzę, że ktoś z was pomyślał o abstrakcyjnych bohomazach modnych teraz w Paryżu.

Wszyscy zaprzeczyli.

Nemesio pomyślał, że to jego wina.

– To pewnie interferencja pacholęcia – w istocie skomentowała Eusculapia, podając malowidło Pasqualemu. – Rozwieś go do wysuszenia w przedpokoju, żeby nasi goście mogli na niego napl… napatrzeć się przy wyjściu.

Pasquale wykonał polecenie, zaś Eusculapia ponownie zwróciła się do grupy:

– Teraz przejdziemy do duchów.

Starała się wyglądać na jeszcze bardziej posępną i mroczną niż dotąd, ale sztuka się jej nie udała. Wciąż wyglądała po prostu na posępną i mroczną. Służący zapalił kilka kadzidełek i rozmieścił je dookoła stołu.

– No dobrze, zaczynamy – burknęła Eusculapia. – Jak nas proszono, wywołamy nieszczęsnego syna hrabiostwa Striminzinich.

Szlachetnie urodzona zaniosła się tłumionym płaczem.

– Kochanie, mówiłaś, że wytrzymasz – skarcił ją mąż.

Ignorując szloch hrabiny, Eusculapia zaczęła wypowiadać niezrozumiałą litanię, to znaczy niezrozumiałą dla tych, którzy nie wychowali się w dzielnicach hiszpańskich Neapolu, a dokładniej w dolinie za kościołem Santa Rita alla Speranzella. Chwalebnie zakończyła wszystko, wypowiadając magiczną formułę:

– Klatuu varada niktu. ‒ A potem jęła powtarzać imię chłopca. – Jacopino… Jacopino… Jacopino…

Z każdą sylabą hrabina garbiła się bardziej, jednocześnie wyginając swoją gęsią szyję faszerowaną przesądem. Nagle, jak pod wpływem tajemnego zaklęcia, z przepony widzącej wydobył się hipnotyczny wibrujący pomruk, który skupił spojrzenia wszystkich na jej półotwartych ustach. Hrabia Striminzini patrzył sceptycznie, natomiast hrabina podrygiwała w spazmatycznych tikach. Stryj Minervino przyglądał się z zaciekawieniem, a Bagnarol przyoblekł twarz w swój zwykły uśmieszek pełen wyższości. Marie, przybyszka z Francji, śledziła wszystko z powagą. Dłonie zebranych zaczęły się pocić i przypominać tłusty naskórek paragnostyczki. Światła przygasły. Nenia Eusculapii, niemal już skatalizowana w jakieś słowo czy nawet w czyjąś obecność, urwała się nagle i przeszła w tłumiony barytonowy ryk.

– Beeek! szampan mi się odbijo… – wyrwało się medium, które natychmiast zapanowało nad sytuacją. – Duchu!

Wibracja powróciła i po krótkiej chwili z otwartych ust Eusculapii wydobył się smrodliwy wyziew, co ‒ rzecz zaskakująca ‒ nie zdziwiło zebranych. Tyle że tym razem miazmat zdawał się wisieć nad stolikiem i nabierać niewyraźnego kształtu twarzy, choć w panującym przeciągu i wśród dymu tylu kadzidełek nie było łatwo rozpoznać, czy to sugestia czy „ręka aniołów”, jak teatralnie wyszeptał Bagnarol. Poza tym wibracje przepony Eusculapii miały w sobie coś magnetycznie otępiającego.

– Jacopino, to ty? – zapytała Eusculapia, niemal nie poruszając wargami.

– To ja – odparł duch.

– Skąd do nas przybywasz?

– Z daleka.

– Z jak daleka?

– Z bardzo daleka.

Eusculapia podrapała się po czole.

– No dobrze, ale skąd dokładnie?

– Ze świata chtonicznego.

– A co to takiego? – zagrzmiała Eusculapia.

– Ze świata podziemnego – poprawił się duch.

– Możesz powiedzieć, do jakiej ludzkiej istoty w tym krótkim ziemskim pobycie należała twa błądząca dusza?

– Do Jacopa Striminziniego.

– Syna hrabiostwa Ugona i Valerii Striminzinich?

– Tak.

Jęki hrabiny zdawały się zbliżać do punktu, w którym i ona przemieni się w ducha. Albo zwymiotuje wszystko wraz z duszą.

– Wnuka Raniera i Lucilli, Moranda i Ginevry?

– No tak dokładnie to nie pamiętam…

– Duchu! – przywołała go do porządku Eusculapia. – Gdzie teraz mieszkasz?

– W raju.

– I jak jest w raju?

– Wspaniale.

– Opisz go.

Duch się zawahał i słychać było cichy szelest, jakby ktoś rozpaczliwie przewracał kartki.

– Duchuuu! – zawołała Eusculapia z surowością w głosie.

W tym samym czasie biedna żona hrabiego wylewała strumienie łez i nawet sam hrabia zaczął wyglądać na poruszonego.

– Mój Jacopino… – rozszlochała się hrabina. – Powiedz, czy jesteś szczęśliwy…

Duch, który ewidentnie nie znajdował słów na opisanie raju, uchwycił się tej ostatniej deski ratunku.

– Mamo! Mamusiu!

Spojrzenie hrabiny się ożywiło.

– Jacopo! Tęsknisz za mną?

– Nie.

Eusculapia znikła na chwilę i gdzieś niedaleko dał się słyszeć tłumiony skowyt, jakby duch otrzymał solidnego kopniaka w goleń. Widząca zaraz wróciła do stołu.

– Wybaczcie. Miałam doświadczenie pozacielesne. Mów dalej, duchu…

– Chodzi o to, że jest mi tu dobrze, patrzę na was i to sprawia, że jestem szczęśliwy.

– Och, Jacopino! – zawołała hrabina. – Widziałeś się ze swoją siostrą Fabiolą?

Chwila wahania.

Nawet Eusculapię wyrwało na chwilę z transu.

– Widzę ją z wysoka… – szepnął duch. – Widzę, że robi piękne rzeczy.

– Z wysoka? – szepnęła przygnębiona hrabina – Myśleliśmy, że jest tam z tobą…

Eusculapia otrząsnęła się już całkowicie.

– Czy nie straciliście chłopca?

– Tak, tego roku – odparł hrabia. – Ale trzy lata temu straciliśmy też naszą cudowną Fabiolę.

– Psiamać, jeszcze tego brakło… – burknęła Eusculapia. A potem głosem twardym niczym stal zawołała: – Du-chu!

– Tak, tak – odparła lekko poirytowana zjawa. – Mówiłem „z wysoka”, bo ona znajduje się na niższej chmurze. Ale jest tutaj ze mną.

– Całe szczęście – praktycznie zauważył hrabia. – Baliśmy się, że skończy w piekle. Była taką niespokojną dziewczynką.

– Chcecie rozmawiać z Fabiolą? – zapytał duch.

– Tak… – odpowiedzieli z nadzieją w głosie.

Eusculapia rzuciła alarmujące spojrzenie gdzieś w pustkę.

– Musicie poprosić medium o jeszcze jeden wysiłek – odparł duch.

– Słusznie, naciągaczu! – zawołało medium. – Znaczy: słusznie, mały Jacopo… Drodzy państwo, muszę skoncentrować wszystkie moje energie i potrzebuję od was niewielkiego wsparcia.

Nagle pokazał się gorszy od zjawy służący z tacką na ofiary.

– Pazerność nie służy oddaniu się bez reszty w darze – wyrecytowało ponownie medium. – Co łaska.

Hrabia położył na tacce banknot i po jeszcze bardziej niezrozumiałej nenii hrabina mogła porozmawiać z Fabiolą, która mówiła falsetem. Dziewczynka miała się dobrze i przesyłała wszystkim serdeczne pozdrowienia.

W tym momencie Eusculapia zaczęła drżeć niczym drzewo targane porywami burzy, głos z zaświatów znikł i zapaliły się światła.

Małżonkowie byli widocznie poruszeni: ona z racji tajemnej rozmowy, on z racji następnej opłaty.

Stryj Minervino z uwagą przyglądał się stojącemu kandelabrowi, z którego – co zauważył także Nemesio – wysuwała się rura rozszerzająca się na końcu w kształt trąbki. Nemesio nie zdążył zadać pytania, kiedy rozpoczęła się kolejna faza.

– Przechodzimy do lewitacji – oznajmiła Eusculapia spocona z wysiłku, co byłoby może i widać, gdyby nie to, że od samego początku ociekała potem. – Na początek zwiążcie mi nogi.

Widząca odsunęła fotel i służący pospieszył przywiązać jej kostki obute w skórzane kozaczki do nóg fotela.

– Jak widzicie, nie mogę ruszać nogami – rzekła widząca, próbując zerwać więzy. – Ręce zaś będę trzymała na stole.

– Mam pytanie – przerwał jej stryj Babau. – Dlaczego zwyczajnie nie podniesie pani stolika na odległość, samą siłą myśli?

– Wziun się i ozwał taki owaki.

– Proszę?

– Pańska sugestia jest niezmiernie interesująca i podczas najbliższego seansu z pewnością pójdziemy w sugerowanym kierunku. Teraz jednak konieczna jest moja bliskość z przedmiotem. Dziś dręczy mnie lekka migrena i jestem już wyczerpana poprzednim wydarzeniem.

Światła ponownie przygasły.

Nemesio z trudnością odróżniał własną rękę od cudzej, wydało mu się, że twarze wszystkich zgromadzonych rozmyły się w panującym półmroku. Czy było to zaklęcie widzącej? A może poobiednia senność? W tej samej chwili otrzeźwiło go szarpnięcie i zobaczył, jak stół zaczyna drżeć, co tym razem naprawdę przyprawiło go o gęsią skórkę. Jedną dłonią wyczuwał szaleńcze bicie serca hrabiny Striminzini, drugą – całkowity spokój stryja.

– Teraz puszczę twoją rękę – szepnął mu na ucho stryj Babau. – Jeśli chcesz zobaczyć coś ciekawego, schyl się razem ze mną…

Chwilę później Nemesio poczuł, jak stryj puszcza jego dłoń, zaś po drugiej stronie czuł puls hrabiny przypominający prędkością uderzenia serca kurczaka powolnie ściskanego w imadle. Bardzo powoli, wykorzystując fakt, że oczy wszystkich pozostałych były wpatrzone w unoszący się mebel, Babau i Nemesio schylili się, by zobaczyć, co kryje się niżej. Stryj potarł główkę zapałki o spód blatu. W jej świetle Nemesio ujrzał nadzwyczajny widok podziemnego świata: kozaczki Eusculapii, wciąż przywiązane do nóg krzesła, stały puste. Tymczasem stopy widzącej odziane w skarpety – przez dziurę w jednej wystawał duży koślawy paluch – wyciągały się do samego środka stołu i w prawdziwie cudowny sposób go podnosiły, wspierane w tym dziele przez kolana Bagnarola. W świetle woskowanej zapałki rozwiał się czar zaklęcia, jednak w oszukańczym wysiłku kobiety było coś przeraźliwie przejmującego, co mimo wszystko zachowywało resztkę magii. Nemesio nie zdążył skończyć myśli, gdy stół znienacka opadł na podłogę.

– Pomocy – wrzasnęła Eusculapia. – Widmo!

Nemesio i Minervino podnieśli się spod stołu i zobaczyli, że w pomieszczeniu coś się jarzy. Wątła poświata migotała obok stolika, fluktuując ku zebranym z gracją meduzy.

– Stryju – szepnął Nemesio. – Popatrz…

Wszyscy zwrócili się do źródła tego światła: kobiety. Nie widzącej. Tej drugiej.

Madame Marie przypominała ludzką pochodnię, żyjące światło.

– Panie Boże w niebiesiech – wymamrotał Bagnarol – zmiłuj się nad nami…

– Cud z piekieł! – krzyknęła hrabina Striminzini, tracąc zmysły.

– Pewnie trzeba złożyć jeszcze jedną ofiarę, co? – oburzył się hrabia.

Kobieta emanowała wiązki światła i nawet stryj Babau patrzył na nią z szeroko otwartymi ustami.

Przerażona Eusculapia zerwała się na równe nogi, zapominając, że powinna być przywiązana do fotela.

– Demon! – wrzasnęła. I uciekła.

Pani Marie patrzyła na wszystkich z konsternacją.

– Mais… pourquoi tak na mnie patrzycie?

Służący zapalił światło i poświata znikła. Bagnarol był wstrząśnięty. Eusculapia się ulotniła.

Stryj Babau spojrzał poważnie na biedną panią Marie bezwładnie siedzącą na krześle. Zbliżył się do niej i troskliwie objął ją ramieniem.

– Droga madame, proszę się nie zadręczać. To tylko jedna z licznych sztuczek tej szarlatanki, wygląda pani zdrowo i kwitnąco.

– Je suis desolée.

– Mogę zapytać, czym się pani zajmuje? – zapytał stryj Minervino, podczas gdy pozostali zaczęli się żegnać. – Mówiono, że jest pani kobietą nauki.

– Prowadzę badania nad radem – odparła. – Razem z moim mężem Pierre’em.

– A więc pani przeprowadzka do Francji miała romantyczne przyczyny?

– Oui – odparła, a kolor jej twarzy z przejętej żółci zmienił się w róż zakłopotania. – Mój mąż nazywa się Curie, Pierre Curie.

W drodze do wyjścia stryj Minervino przystanął w przedpokoju zaciekawiony jedną z ksiąg poświęconych alchemii. Nemesio, zmęczony emocjami minionych godzin, oparł się o jedną z półek, by zaczerpnąć powietrza. Ku swemu zaskoczeniu poczuł, że mebel się obraca, a potem coś wciągnęło go do środka.

Nawet się nie obejrzał, jak znalazł się w składziku wypełnionym dobrze już mu znanym fetorem. Z przerażeniem dostrzegł w ciemnościach parę diabelskich oczu Eusculapii. Widząca błyskawicznie położyła mu dłoń na ustach.

Teraz rozewrze paszczę i pożre mnie w całości… I nawet mnie dobrze nie strawi.

Zamiast tego zasyczała:

– Nie wierz we wszystko, co widzisz, pacholę. Tajemnica jest banalna, ale za banalnością… – śmierdzące westchnienie – …kryje się kolejna tajemnica. ‒ A potem w nieoczekiwanym odruchu sympatii powiedziała, wywołując w nim Niejasne Drżenie: – Zabierz tę naukę na przyszłość. A razem z nią i to…

Nemesio zobaczył, że trzyma w rękach obraz wydobyty z naczynia. Urządzenie raz jeszcze wykonało obrót i z powrotem znalazł się w korytarzu. Stryj Babau wciąż stał z nosem wlepionym w książki.

– Bardzo interesujący ten fragment o Hermesie Trismegistosie…

– Stryju… – wybąkał Nemesio.

– Tak?

– N-nic. Idziemy już?

– Oczywiście, mój drogi. Mam nadzieję, że dziś się czegoś nauczyłeś. Ładny strach cię obleciał, co?

– Strach tak. Ale przede wszystkim ładny.

Inicjacja #3

Mijały miesiące i do opieki nad Nemesiem przyjęto kolejną nianię, Luigię zwaną Gigia. Wieczorami, kiedy on przeglądał jakąś książkę z księgozbioru stryja, Gigia siadała na brzegu łóżka i bez słowa oddawała się robocie na drutach. Z jej ust nie wychodziło żadne słowo, a bluzkę zawsze miała zapiętą na ostatni guzik. Kiedy już doszedł do przekonania, że ma do czynienia z dziewczyną pruderyjną aż do perwersji, poczuł, jak pod kołdrę wślizguje się jej dłoń i zmierza wzdłuż łydki do kolana. Dłoń zatrzymała się na rzepce. Westchnienie. Nemesio podniósł wzrok i zobaczył, że niania patrzy na niego, a jednocześnie jej dłoń pieści mu rzepkę, jakby była główką małego dziecka. Nie wiedząc, co robić, Nemesio leżał odrętwiały. Rzecz powtarzała się i trwała przez całe popołudnia: niania odkładała robótkę i obmacywała mu kolano, wpatrując się w niego z durnym uśmiechem. Przy dziesiątej macance Nemesio zdobył się wreszcie na odwagę i zadał jej proste pytanie.

– Dlaczego?

Popatrzyła na niego niewinnym wzrokiem.

– Dlaczego co?

Nemesio już miał otworzyć usta, ale zrezygnował. Trwało to jakiś czas, dopóki niania nie przeniosła się gdzieś indziej i nie zostawiła jego rzepki w spokoju.

Tymczasem tajemny świat szykował dla rodziny Nemesia naprawdę brzydki kawał. Nowe widmo – tym razem ze świata psyche – zagościło w ich domu.

Nora, zawsze starająca się dotrzymać kroku dobremu towarzystwu, usłyszała, że w najelegantszych kawiarniach Mediolanu opowiada się o nowej modzie robiącej właśnie furorę w Wiedniu, nazywanej psychoanalizą. Jej zalety opiewał paniom z wyższych sfer sam Lombroso, upowszechniając własne notatki z książki, którą przeczytał w oryginale. Przyjaciółki jedna po drugiej zapadły w depresję i zaczęły narzekać na dolegliwości ego, nie zapominając o cierpieniach id.

– Dziwnie pani wygląda – gdakały damy, popijając czekoladę w mgliste popołudnia.

– Straszliwie mnie boli podświadomość.

– To pewnie zasada istnienia.

– Może miałaby pani ochotę na interpretację snu?

Matka Nemesia, nie chcąc zostawać w tyle, zaczęła okazywać symptomy charakterystyczne dla depresji, a nawet się z nimi nieco obnosić.

– Dwadzieścia poronień – szeptali złośliwi. – I wciąż nie wyleczyła tego okropnego przeziębienia.

Miało to swoje reperkusje w życiu domowym. Oddalona od Nemesia, który krążył po orbicie śmierdzącego wulkanu, innymi słowy stryja Minervina, Nora całym sercem oddała się współzawodnictwu w depresji.

– Widziałeś tę głęboką udrękę, którą emanowała Lucrezia na przyjęciu u Brambillów? – pytała męża.

– Moja droga – starał się ją uspokoić Augusto, nie odrywając oczu od gazety – agonia nie jest formą agonistyki.

Nic to nie dało. Nora oddała się totalnemu bezruchowi, najbardziej rozpaczliwej martwocie. Zapraszała przyjaciółki na herbatę tylko po to, by udać niedysponowaną, gdy już przyjdą.

– Pani zamknęła się w pokoju dotknięta najmroczniejszą rozpaczą – oznajmiała służąca zdradzieckim powierniczkom, które musiały przełknąć gorycz rozczarowania bez popicia go herbatą.

Drepcąc po domu, Nemesio widywał matkę w stanie permanentnego omdlenia. Augusto, jak przystało na dobrego inżyniera, widząc psucie się żony, udał się do mechanika dusz i coraz częściej zapraszał do domu nosiciela zarazy. Za każdym razem gdy Lombroso przekraczał próg ich domu, po odwiedzinach u pacjentki udawał się na długą naradę do jej męża.

– Jak się ma? – pytał, marszcząc brew, ojciec Nemesia.

– Co mam panu powiedzieć? – odpowiadał Lombroso. – W Austrii depresja jest powszechna, w Mediolanie psychoanaliza jest na ustach wszystkich i nikt już nie czuje się dobrze.

– Rozumiem – skłamał Augusto. – Ale czy mogę coś zrobić?

– Proszę pomóc jej podświadomości.

– A który to organ?

– To by był… – Lombroso wykonał niejednoznaczny gest ręką obejmujący głowę i tors – …świat wewnętrzny.

– A kto definiuje ten świat wewnętrzny?

– Jeden pan z Wiednia.

– A on zna moją żonę?

– Jak własną kieszeń.

Augusto zagłębił się z głuchym tąpnięciem w fotel, po raz pierwszy w życiu czując się pokonany i bezradny.

– Jak to się mogło stać? Taka cnotliwa kobieta…

– To się zdarza – odpowiedział Lombroso. – Niewątpliwie cierpi na chorobę duszy.

– Nie da się tego operować?

Lombroso włożył palto i wyszedł, by przypadkiem i jego choroba nie pochwyciła w swe szpony.

Inicjacja #4

Czas biegł i przyjęto nową nianię o imieniu Erminia, zwaną Erminia. Augusto, na którego spadł teraz także obowiązek zajmowania się takimi sprawami, wyjaśnił jej, że swego czasu matka Nemesia wymyśliła doskonały sposób, by wyciągnąć swego syna leniucha z pieleszy. Czekała, aż zawartość jego pęcherza zwycięży nad umiłowaniem snu, i kiedy szedł do łazienki, wślizgiwała się do jego łóżka. Stamtąd wydawała chłopcu polecenia albo robiła na drutach. Zmuszało to Nemesia do chodzenia, stania, do życia po prostu. Nowa niania nie grzeszyła błyskotliwością i ku przyjemnemu zaskoczeniu Nemesia nabrała przyzwyczajenia, by wślizgiwać się do jego łóżka, jeszcze  z a n i m  z niego wyszedł. Prócz tego dziewczyna nie wychodziła poza ojcowskie polecenia i robiła na drutach. Bez wątpienia kontakt cielesny, sterczące brodawki piersi, które czasem stykały się z jego wrażliwym przedramieniem, były istotne dla formacji Nemesia. Niani bynajmniej nie zwolniono. Odeszła sama, z nudów. Augusto niczego od niej nie chciał, Nora wegetowała, zaś Nemesio był jeszcze zbyt niedoświadczony.

Nadszedł czas pobierania nauk.

Nora przebywała w półmroku swojego pokoju, doglądana przez służącą albo jakąś ciotkę. Niczym przesądny człowiek pierwotny – poszukujący potwierdzenia w każdym grzmocie i błyskawicy – zaczęła naprawdę wierzyć w swe nieszczęście. Dopiero co rozpoczęte stulecie zdało się jej nagle ogromną otchłanią rozdziawiającą paszczę, aby ją pożreć.

Augusto nie miał czasu się tym zajmować, więc stanowisko domowego nauczyciela, czego można się było spodziewać, powierzono stryjowi Babau, który przecież jeszcze niedawno był profesorem z własną katedrą i świetnie się z chłopcem rozumiał.

Każdego ranka Nemesio wsadzał nos do laboratorium i czekał na to, co mu przyniesie codzienna lekcja.

Francesco Petrarca? Twierdzenie Pitagorasa? Renesans?

Gdzieżby!

– Dziś wyjaśnię ci moją Makrologię Konsolidacji. A więc tak: prawo Tafondela o dziedziczności może zostać przedstawione w postaci równania, które odpowiada drugiej potędze dwumianu (a+b)2a = a2a + b2a + 2ab + xy + ekhm? + coś tam, coś tam, w ten zaś sposób z konsolidacji dyskursu logicznego można wyprowadzić prawa zdolne do przewidywania niektórych znanych fenomenów i z tego miejsca uprzedzać inne, jeszcze nieznane fenomeny, a co za tym idzie, dojść nawet do stworzenia pewnej formy alchemii logiki.

– Alchemii logiki? – Nemesio, który miał jeszcze trudności z dodawaniem, podrapał się po głowie.

– Właśnie tak można przejść od starych teorii klasycznej mechaniki do nowych teorii kwantów, a co za tym idzie, do konstruowania modeli mechanicznych zdolnych rozwiązać problemy praktyczne. Nadążasz za mną?

– Niczym elektron.

– Ucz się, ucz! – wołał Minervino, jakby stan „Eureka!” dało się osiągnąć na drodze prostego powtarzania jednego słowa. – Modele mechaniczne!

Nemesio zaczął odczuwać nostalgię za czymś, czego nigdy nie doświadczył: za szkołą.

– A jakie będą te modele mechaniczne, stryju?

– Cóż, niełatwo to przewidzieć, należałoby przejść od filozofii do techniki, a to nie jest banalny przeskok. Właśnie ostatnio – mówił, rzucając przy tym okiem na biurko – próbowałem przeprowadzić kilka eksperymentów z dziedziny mechaniki elektrycznej.

Na blacie leżały modele wykonane z kartonu, posklejanego i pomalowanego na czerwono, niebiesko i żółto.

– A te kartoniki? Co to jest?

– Imitują pola magnetyczne, indukcje, magnesy i wirniki. Widzisz plusy i minusy?

– N-no tak plus minus.

– Ale oczywiście na tym nie poprzestałem. – Przeszedł do kolejnego stołu. – Zbudowałem prawdziwe urządzenie. Prostownik prądu, który nazwałem „ruchomotor”…

– Rucho co?

– Ruchomotor. To maszyna logiczna, przyda się do obliczeń. Powiedzmy, taki mózg.

Było to bezkształtne urządzenie złożone z pozbieranych skądś drutów i obwodów i wydające z siebie niepokojące drżenie. Stryj spróbował je włączyć i chwycił go prąd.

– Stryju, czy to nie jest niebezpieczne?

– Nie wiem – sapnął Minervino, dochodząc do siebie. – Może „ruchomotor” jest zbyt pretensjonalny, co powiesz na „kalkulator”?

Nemesio wzruszył ramionami.

– Mamy już liczydło.

Stryj łatwo poddawał się entuzjazmowi, ale potrafił też z miejsca ulec zniechęceniu. Wziął ustrojstwo w ręce i z niezwykłą siłą rzucił je w kąt, rozbijając na drobne kawałki.

– Bardzo uwalniające, nie uważasz? Nie aż tak jak to. – Wydał z siebie donośne pierdnięcie. – Ale bliskie. No to czym się teraz zajmiemy?

– Nie mógłbym sobie porysować, i tyle?

– Ależ oczywiście! Idź, porysuj sobie, ja mam dużo pracy.

W taki oto sposób edukacja Nemesia rozpoczęła się pod egidą swobodnej samouckiej twórczości. Stryj wręczył mu podstawowe dzieła poświęcone Giottowi, Michałowi Aniołowi i ceramice egipskiej w okresie Nagada. Dzięki temu Nemesio nauczył się wyczucia formy. Kiedy Ojciec Augusto pukał do drzwi, malec razem ze stryjem biegli do tablicy, na której były wypisane działania arytmetyczne, pozostawione tam specjalnie na tę okoliczność.

– Dobrze, dobrze – mruczał Ojciec Augusto. – Nie chciałem przeszkadzać.

Kiedy tylko drzwi zamykały się za nim, każdy wracał do swojej zabawy.

Następnego lata, w ramach starań o podbudowanie morale Nory, ją i Nemesia wysłano do wiejskiego domu nad jeziorem. Dom odremontowano po pożarze i choć był nadwerężony, wciąż jednak pozostawał wiejską rezydencją. Powietrze było zdrowe i Nora wzięła do towarzystwa Sibillę, która potrzebowała ciszy i spokoju, by przygotować wydanie zbioru swoich wierszy.

– Ta broszura nie daje mi spokoju!

Podróż w pociągu była spokojnym ciągiem westchnień i drzew migających przez okno. Matka Nemesia była pogrążona w udręce, podobnie jak Nemesio, który wolałby nie opuszczać stryja nawet na sekundę.

Na stację wyszedł po nich stary zarządca domu.

– Dzień dobry paniom.

Nora skinęła głową przytłoczona upałem.

– Jakiż wdzięczny starzec! – wykrzyknęła Sibilla – Zaiste, posrebrzony i krzepki!

Dozorca nie załapał.

Na wsi Nemesio zaczął żyć jak dzikus: bosy, wolny i brudny. Zgodnie z najlepszą wiejską tradycją czytał z głową opartą o krowi brzuch, ganiał za kurami po podwórku i od czasu do czas z nudów przemyśliwał, czy nie wsadzić sobie do gardła dwururki gospodarza.

Jednak powietrze było zdrowe, a wiejskim dziewczynom śmiały się oczy.

Inicjacja #5

Czas wlókł się niemiłosiernie, całe szczęście, że Nemesio poznał dziewczynę imieniem Giuliana: o ciemnej karnacji, rozczochraną, zmysłową.

Trafiony, pomyślał.

Kiedy zaproponowała mu, że pójdą razem oglądać żywopłot z krzewów głogu, Nemesio odczytał to jako jednoznaczne zaproszenie do wiejskiej rozwiązłości.

Następnego dnia wzięli rower i pojechali. Usiadła mu na ramie, dawała wskazówki i tak dojechali do niewielkiej wiejskiej drogi. Prosto przed żywopłot z krzewów głogu.

– Prawda, że piękny ten żywopłot z krzewów głogu?

Piękny, piękny, zgodził się Nemesio z porozumiewawczym spojrzeniem, ale kto inny też tu był piękny. Przez chwilę stali i patrzyli na żywopłot. Widząc dziewczynę tak niezwykle skoncentrowaną na tym cudzie naturalnego piękna, Nemesio nie wiedział, co dalej począć, aż wreszcie ona powiedziała:

– Muszę już wracać.

No jasne, za pierwszym razem nie da się tak od razu przejść do rzeczy. Żywopłot był naprawdę niezwykle piękny i jego bujną wspaniałość należało docenić z porozumiewawczym uśmiechem, potraktować jako niewinną obietnicę rozkoszy. Był metaforą albo czymś w tym rodzaju.

Kilka dni później dziewczyna odwiedziła Nemesia.

– Miałbyś ochotę na wycieczkę do żywopłotu z krzewów głogu?

– Jasne – odparł Nemesio z wymownym błyskiem w oku.

Siadła na ramie i popedałowali radośnie wśród pagórków. Wszystko było porozumiewawczym śmiechem i wymownymi spojrzeniami. Kiedy dojechali pod żywopłot z krzewów głogu, oparli rower o murek i podeszli do cuda natury.

– Prawda, że piękny…?

– Zachwycający – zgodził się Nemesio nie bez dwuznaczności.

Patrzyli długo, a kiedy Nemesio miał już wykonać pierwszy ruch – pocałunek, uścisk, no bo co jeszcze? – dziewczyna powiedziała, że czas wracać. No trudno, jego wina, nie wykorzystał nadarzającej się okazji: biedaczka robiła wszystko, by znalazł się w idealnych warunkach przy tym beznadziejnym żywopłocie, a on, niewinny chłopaczek, nie wiedział, jak się zabrać do rzeczy.

Nic to, poczekamy do następnego razu!

Spędził kilka dni na kontemplowaniu arcynudnej poezji chmur przetaczających się po niebie, słodyczy bluźnierstw miotanych przez rolników pod adresem ciężkiej pracy w polu i słodkiego widowiska cielaczków wychodzących z krwawiącego brzucha krowy. Wesoły dzwoneczek oznajmił powrót dziewczyny, która pojawiła się na podwórzu z lekkim uśmiechem.

– Miałbyś ochotę na wycieczkę do żywopłotu z krzewów głogu? – zaćwierkała słodka wieśniareczka.

– Och, jeszcze jaką! – zakrzyknął pełen nadziei.

Pojechali wśród pól. Gdy dotarli do kaskady cnotliwości, zostawili rower gdzieś na boku i wdychali upajający aromat odwiecznej Natury, przemożnie działający na młodych kochanków.

– Prawda, że piękny ten żywopłot z krzewów głogu…? – powiedziała dziewczyna.

– To czarowne miejsce – odparł Nemesio, zbliżając się do niej. – A i na mnie został rzucony czar.

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego z uśmiechem, ale kiedy tylko Nemesio wyciągnął rękę, by przyciągnąć ją do siebie, i spróbował zbliżyć jej usta do swoich, wywinęła się z gracją bogini i wrzasnęła:

– A tobie co odbiło?!

Do czego dodała bluźnierstwo, którego Nemesio z miłości nie chciał usłyszeć. Oślepiony namiętnością ponowił próbę. Nasz bohater nie miał jeszcze dotąd okazji poznać, co czyni wieś z dziewczęcymi rękami: sprawia, że są duże i krzepkie. Spadły na jego twarz z impetem łopaty.

Kiedy masował palący policzek, zapytał:

– Chyba nie przyszłaś tu tylko po to, żeby podziwiać żywopłot z krzewów głogu?

– Żywopłot z krzewów głogu jest piękny! – odpowiedziała łamiącym się głosem. Okrutny Nemesio, jak mógł ją tak rozczarować! – To jedna z najpiękniejszych rzeczy na świecie!

– Tak, ale…

– Potwór!

Po kilku dniach nudy przyjechał z wizytą Belg, malarz i przyjaciel Sibilli, który ożywił dom i otaczający go ogród.

Był niewysoki i niemal cały owłosiony, o żywym, przenikliwym wzroku.

– Rozkoszna osoba – mówiła o nim Sibilla. – Człowiek wysublimowanej kultury.

Malarz przyjechał z aparatem fotograficznym i lornetką o niezwykle silnych szkłach. Wkrótce stał się najpopularniejszą figurą wśród nadjeziornego towarzystwa.

Któregoś dnia zapytał matkę Nemesia, czy mógłby zabrać jej latorośl na spacer, by – tak właśnie! – wypróbować tę niesamowitą lornetkę. Chłopak nie był zbyt chętny, ale matka szepnęła mu, że przecież dzień jest taki zachwycający.

– Dobrze ci zrobi parę kroków. A poza tym przecież ty kochasz malować. Maurice na pewno może cię nauczyć paru artystycznych sekretów.

Nemesio odwrócił się i zobaczył Maurice’a, który w niecierpliwym oczekiwaniu na spacerek czyścił lornetkę.

Jego uśmiech nadał nowe znaczenie słowu „lubieżny”.

Inicjacja #6, no cóż

Wyszli z domu i skierowali się do parku. Już po kilku krokach malarz wydał się przemieniony przez emocje.

– Widzisz, mały? Co to za paix! Jakiż widok! Quelle merveille! Mógłby zainspirować pędzel Poussina! Jakież światło, ciepłe i delikatne! Cóż za efemeryczne pulsowanie! O śródziemnomorskie słońce, które złocisz brzegi liści i rozszczepiasz powietrze ciepłymi promieniami!

Nemesio zaczął się niepokoić.

Parę kolejnych kroków i malarz zaczął się rozpływać w ekstazie.

– Mały, czujesz tę serenité? Jaki wspaniały ten pejzaż! Uwzniośliłby pędzel Lorraina! Och, arabeska jasności! Och, pyłek zawieszony w nieruchomym powietrzu niczym niezliczone drobiny wszechświata! Och, niewypowiedziane piękno natury!

Może i niewypowiedziane, ale słów gościowi nie brakło.

– Gdzie się pan nauczył włoskiego?

– Mais na wersach Pertarki, non?

– Tak mi się zdawało.

Zatrzymali się koło źródła i ku wielkiemu zaniepokojeniu Nemesia zobaczyli dwie pary pasących się danieli za naturalną kurtyną lasu, po którym biegały wiewiórki.

Nemesio skurczył się w oczekiwaniu na ekstatyczne bombardowanie.

I rzeczywiście.

– Mon petit, widzisz te żwawe a niewinne stworzenia? Potrafiłyby zainspirować zaczarowaną paletę Corota! Ich niewinność, ich cnotliwość naturalna i… grzeszna! Od ich pragnienia miłości rozproszonego w tych żółciach i zieleniach aż mięknie serce! – A potem, uciąwszy nagle, dodał: – Chcesz zobaczyć, jak działa lornetka?

Chłopiec z rezygnacją rozłożył ręce.

– Najpierw trzeba ją przymocować do gałęzi drzewa, bo w ręku będzie drżała…

Malarz miał spocone dłonie, kiedy prowadził dłonie Nemesia do pokrętła ostrości.

– A potem przesuwasz comme ça… et… comme ça…

Kiedy malarz przybliżał twarz do jego twarzy, by spojrzeć w okular, Nemesio czuł jego ciężki oddech.

– Zobaczymy, jakie przedstawienie przygotował nam dobry Bóg…

Malarz umilkł. Nemesio odwrócił się i zobaczył, jak po czole spływa mu kropla potu niczym myśl nieczysta.

– Jakiś ty piękny! – wyrwało się malarzowi. – Mój mały kandyzowany kandydzie!

Maurice zaczął całować go po szyi i paplać po francusku jakieś niezrozumiale aliteracje, z pewnością nieodnoszące się do instrukcji obsługi lornetki.

W jakiś sposób Maurice’owi udało się wyciągnąć chłopcu penisa i ku jego największemu upokorzeniu powiedział:

– Wyciąga się tak samo jak moja lornetka.

Opętaniec zaczął operować nim z widocznym doświadczeniem. Nemesio poczuł drżenie rozkoszy i strumyk ciepłego nasienia padł na suche liście. Tak oto kończyło się dzieciństwo: nie żywopłotem z krzewów głogu, lecz skradzionym wytryskiem.

W drodze powrotnej malarz posmutniał. Przebiegły dwa daniele i nie pobudziły go do nawet najmniejszego wykrzyknika. Chłopiec próbował go pocieszyć, ale malarz kazał się zostawić w spokoju.

– Idź precz! Zamilcz! – wykrzyknął z oburzeniem. – Diabelski kusiciel!

Nemesiowi nie podobało się, że w taki sposób był dotykany, może nawet się obwiniał. Zostawił malarza w arkadii, by dalej medytował nad swym nieutulonym ego. Kiedy wrócił do domu, był bardzo przejęty: czy można iść do piekła, padłszy ofiarą pedofila? Nora zamknęła się w swoim pokoju, Sibilla była zajęta poezją. Tak więc Nemesio pobiegł do spowiedzi. Usłyszawszy, co zaszło, ksiądz zapałał oburzeniem i nie chciał słuchać wyjaśnień. Chłopak miał odpokutować: szesnaście razy Ojcze nasz i dziewięć Zdrowaś Mario.

Krótko po tych wydarzeniach wraz z Norą wrócili do miasta. Z okna pociągu Nemesio zobaczył Giulianę stojącą przed żywopłotem z krzewów głogu i kiedy ona pomachała mu chusteczką, on najserdeczniej zaproponował jej, żeby ją sobie wsadziła, co podkreślił charakterystycznym gestem parasola.

Wrócili do miasta, które przygniotła swym ciężarem jesień, jak to jesień ma w zwyczaju, i cała solidna wiedza męża nie była w stanie ocalić kruchej jaźni żony.

Pewnego późnego popołudnia Nora i młody Nemesio wyszli z domu. Matka ni stąd, ni zowąd wymamrotała coś o potrzebie wyjścia na dwór i w pośpiechu zaczęła ubierać syna. Nemesia zaskoczyła ta decyzja i miast cieszyć się niespodziewanym ożywieniem matki, odczuł niepokój. Augusto był jeszcze w fabryce, służąca przygotowywała rosół, a stryj Minervino spał w związku ze swoim najnowszym eksperymentem dotyczącym snu: spał w dzień i pracował w nocy, by zobaczyć, czy ta zmiana naprawdę wywoła zmianę w postrzeganiu świata (w istocie, gdy oglądał się w lustrze, dostrzegał, że jest bardziej blady).

Wyłonili się z bramy, przez którą Nora nie wychodziła od wielu dni. W mieście pozamykano już biura, ale ludzie nie wybierali się jeszcze do teatru czy restauracji. Była to chwila wieczornego odpoczynku, martwej ciszy przed kolacją, moment jesiennego zastoju, podczas którego istoty ludzkie nieśmiało powierzają się mgle. A mgła wyżywała się na mieście, podnosiła się z kanałów i oddychała w zaułkach, ocierała się o węgły i otulała rzadkich przechodniów.

Zdecydowanym krokiem ruszyli pustymi ulicami jak na umówione spotkanie z Nicością. Jego matka szła z pochyloną głową, jakby zawstydzona, że tak długo siedziała w domu – czy też może dlatego, że z niego wyszła. Skręcała raz za razem w boczne uliczki, ciągnęła Nemesia za rękę, aż znaleźli się w sinoszarym labiryncie zaułków, których chłopak nigdy jeszcze nie widział. Jego matka też nie, bo wyrwało się jej westchnienie:

– Zgubiliśmy się.

Nemesio patrzył to na nią, to na ulicę, znacznie bardziej przestraszony nagłą eskapadą matki niż mrocznymi zaułkami. Jakiś czas wcześniej słyszał, jak ojciec mówił o jakimś dorożkarzu: „Co z niego za tuman!”. Nie radząc sobie z wieloznacznością słowa, chłopak wyobraził sobie, że istnieją dorożkarze obdarzeni potężnymi płucami, specjalnie zatrudniani do wdmuchiwania o określonej porze tumanów gęstej mgły w zaułki. W tej okolicy musieli pracować bardzo intensywnie, bo nie było widać dalej niż na krok.

– Nie wiem, gdzie jesteśmy – przyznała łamiącym się głosem Nora.

– Mamo, a nie możemy zapytać dorożkarza?

– A gdzie go znajdziesz?

– Nie wiem, może za rogiem.

– W takiej mgle ich nawet nie zobaczysz.

Ten paradoks oświecił Nemesia: dorożkarze-tumany, niewidzialni tajemniczy ludzie tak dobrze kryjący się za własnym oddechem, że nie można ich dostrzec. Przerażające. Na dodatek w pewnym momencie Nora, po sekwencji nagłego przyspieszania kroku i zwalniania, i znowu przyspieszania, zatrzymała się gdzieś na rogu, oparła dłoń o mur, a czoło o rękę.

– Mamo… – wybełkotał Nemesio.

– Nic, nic.

Ale Nemesio widział, że płacze.

Na spotkanie – umówione dzięki małżeństwu z tym mężczyzną, w tym mieście, w tej dymnej atmosferze burżuazji i mgły – Nicość stawiła się punktualnie.

Nora doszła bowiem do przekonania, że wiodąc prym wśród przyjaciółek w depresji, winna do niej dodać gest fatalny. Któregoś popołudnia na tyłach domu rozległ się głuchy stuk. Wypadła? Rzuciła się sama? To pozostało niewiadomą. W końcu jakaś tajemnica.

Zebrane na pogrzebie przyjaciółki były niepocieszone.

– Kto by pomyślał, że spośród nas wszystkich właśnie Norze się uda?

Moda na depresję przeminęła wraz z matką Nemesia. Ojciec Augusto kazał poniewczasie zamontować siatkę ochronną na balkonie i to była jego żałoba.

Śmierć Nory zdezorientowała Nemesia. Któregoś dnia przy kolacji usłyszał, jak jedna z przyjaciółek domu szepcze: „Biedny chłopiec, zginęła mu matka”.

Przez jakiś czas pozostawał przekonany, że nie tylko gdzieś faktycznie zginęła, jak mu się nieraz zdarzało w dzieciństwie z ulubioną zabawką, ale również że on ponosi za to jakąś odpowiedzialność. Czy jak otworzy szafę, to wyskoczy z niej Nora razem ze swoją depresją, zamyślonymi pieszczotami i łagodnym uśmiechem? Któregoś popołudnia pootwierał wszystkie szuflady, przegrzebał wszystkie komody, wlazł do garderoby ojca i o mało się nie udusił naftaliną. Sprawdzał pod łóżkami. Zbadał taras. Może ukryli ją dorożkarze-tumany? W pewnym momencie doznał olśnienia. Przypomniał sobie zdanie, które wypowiadała matka, kiedy Ojciec Augusto z zaprzyjaźnionym inżynierem zaczynali rozmawiać o pracy: „Ja to się gubię w takich rozmowach”.

Odtąd, gdy tylko ojciec zamęczał go przy obiedzie czy kolacji opowieściami z fabryki, Nemesio przypominał sobie to zdanie. Pośród tych słów, w zgaszonych literach szarych sprawozdań unosił się niespokojny duch delikatnej Nory. Skoro te zdania sprawiały, że się gubiła, to tam – w tym momencie nieobecności, w wyobrażeniu – ją odnajdzie. Kiedy więc Ojciec Augusto opowiadał o wspaniałościach nowych technik, jego syn myślał o zdumiewającej nieużyteczności Sztuki, o delikatności matki i o więzi łączącej te dwa światy w jego umyśle.

Także na obliczu stryja Babau położył się cień. Jego wynalazki nie były już tak ekstrawaganckie jak dawniej. Niekiedy Nemesio zastawał go na puszczaniu po podłodze drewnianego bączka, całkowicie pochłoniętego tą czynnością. Ponadto – sygnał iście tragiczny – nie pierdział już tak sumiennie. W pewnym momencie postanowił wrócić do willi nad jeziorem. Pożegnał się z Nemesiem, całując go w czoło i dając radę, której chłopiec nigdy nie zapomniał.

Powiedział mu: „ ”.

I wyjechał.

Zdezorientowany nową sytuacją rodzinną Ojciec Augusto postanowił, że najlepiej będzie wysłać Nemesia do krewnych do Rzymu, żeby zmienił powietrze.

Kiedy pociąg ruszył ze stacji, Nemesia ogarnęła melancholia na myśl, że ojciec zostanie sam jeden ze sobą.

Przeprowadzka okazała się dla chłopaka doświadczeniem orzeźwiającym. Był młody i gotowy chłonąć świat niczym gąbka. Cień żałoby pozostawił w szarej lombardzkiej stolicy. Jego rzymscy stryjowie byli tolerancyjni i żywiołowi – całkowite przeciwieństwo Ojca Augusta. Klimat był przyjemny, a guwerner, w przeciwieństwie do stryja Babau, zajął się jego edukacją jak należy. Chłopak nauczył się niemieckiego, francuskiego, a nawet włoskiego. Później, acz z pewnym wysiłkiem, algebry i geografii. Coraz bardziej podobało mu się malarstwo. Guwerner oprowadził go po wszystkich kościołach Rzymu i pokazał mu arcydzieła sztuki.

Rzym wydał się chłopcu snem, ruiną, absurdalną podróżą w czasie. Jak nawiedzony plątał się wśród ruin i błąkał po muzeach. Z szeroko otwartymi oczami i buzią chłonął oszałamiające widoki. Wychowany w Mediolanie chłopak był przekonany, że świat, niczym w rodzącym się właśnie kinematografie, składa się wyłącznie z czerni i bieli, ale tutaj musieli mieć dodatkowe środki, jakąś specjalną dotację, bo istniały kolory.

Jako że w tym samym czasie Nemesio wkroczył z impetem w okres dojrzewania, zaczął doświadczać syndromu Stendhala w całkiem swoisty sposób: otóż ku wielkiemu zakłopotaniu obecnych, ilekroć patrzył na arcydzieło włoskiej sztuki, miał erekcję. Kręcił się po historycznym centrum miasta dotknięty kreatywnym priapizmem, przechodził z miejsca na miejsce w ekstatycznym podnieceniu. Przed Świętą Teresą Berniniego popadł w półomdlenie i doświadczył drżenia niezwykle podobnego do orgazmu. Amorek z demoniczną twarzą nawiedzał go co wieczór, przeszywając pożądaniem. Coś wisiało w powietrzu, coś się święciło, choć raczej nic świętego, bo aż czerwieniały mu uszy.

Inicjacja #7

Czas biegł, aż któregoś dnia Nemesio poznał kuzynkę o imieniu Francesca, zwaną Chicca. Dziewczyna miała zamiłowanie do zadzierania spódnicy. Któregoś popołudnia Nemesio  z o b a c z y ł.  Wyglądało to niczym olbrzymia czarna gąbka i zadrżał na samą myśl o włożeniu tam czegokolwiek: mógłby to stracić, zgubić na zawsze, tak jak w tym momencie gubił mu się wzrok. Troista natura Boga, o której uczył go stryj Babau („Znaj swego wroga: wyprzedzaj nauczyciela”), wcielała się w tę lesistą powierzchnię wychylającą się ku światu niczym czarne słońce. A on grzał się w jego promieniach.

Podczas jednej z lekcji anatomii – nie trzeba dodawać, że całkowicie improwizowanej – stryj Babau, wielki miłośnik Pochwały głupoty, tłumaczył mu, że kobiety między nogami mają lesistą brodę. I tak bratanek powtórzył niczym papuga, nieświadomie cytując Erazma z Rotterdamu:

– Czy to jest lesista broda?

– To jest kuciapka – odparła kuzynka, cytując samą siebie. – Możesz sobie patrzeć, ale dotykać nie wolno.

Z wielkim altruizmem, lecz również po to, żeby zyskać popularność, Nemesio przekonał kuzynkę, by okazała lesistą brodę wszystkim jego nowym rzymskim kolegom. Rówieśnicy jeden po drugim zbiegali się do jego domu i niczym pozujący do zdjęcia przed statywem aparatu fotograficznego, nieruchomieli i pozwalali, by oślepił ich błysk kosmatej magnezji.

Kiedy jednak Nemesio wyciągnął raz rękę, Chicca wymierzyła mu donośny policzek.

Na szczęście niedługo potem wybuchła wojna, bo miał już naprawdę dosyć inicjacji.

Pewnego wieczoru podsłuchał rozmowę stryja z przyjacielem, w której zeszło na grupę obleśnych prowokatorów. Owi wszetecznicy założyli pismo, któremu nadali tytuł „Lacerba”9. Nemesio już wyobrażał sobie młode dziewczęta o niewielkim biuście i wydatnych wargach, a przede wszystkim  c h ę t n e.  Zebrawszy parę groszy, pobiegł do kiosku po egzemplarz i wrócił do domu z wielką nadzieją na, by tak rzec, przekartkowanie.

Otworzył inkryminowany periodyk.

Był tam artykuł chwalący lirykę „burdelową i więzienną”, ale nie miał zbyt wiele wspólnego z panienkami, przynajmniej nic takiego nie wynikało z pobieżnej lektury. Niejaki Filippo Tommaso Marinetti od czci i wiary odsądzał Czas i Przestrzeń i deklarował, iż chce założyć coś, co ewidentnie należy uznać za degradację przyszłości, ponieważ nazywa się „futuryzmem”. Owładnięty przez Niejasne Drżenie młodzieniec docenił inwektywę. Było tam też ogłoszenie o artystycznym wydarzeniu, podczas którego prowokatorzy mieli ogniem i mieczem zniszczyć jakiś stołeczny teatr. Nemesio zdążył już zapomnieć o swej poprzedniej ambicji (to znaczy: popatrzeć na niemoralne panienki), ale wciąż płonący w nim ogień budził głód nowości, potrzebę zmiany, łobuzerską wolę wypowiedzenia swego zdania. Pochłonął całą gazetę: nie zrozumiał połowy słów, ale czuł się tak, jakby żarzyły się w jego wnętrzu.

Musiał tam pójść.

Obwieszczenie mówiło o „popołudniowym wieczorze”: już samo to było wspaniałą banialuką.

– Stryju, mogę pójść?

– Nemesio, jeśli zaczniesz jako futurysta, to nie wiadomo, gdzie skończysz.

– Proszę!

– Nie sądzę, żeby twój ojciec…

– Błagam!

– Ale o co w tym chodzi?

– O symultaniczność!

– Hę?

– Aeropoezję!

– Że jak?

– Saturnalia!

– Ale co?

– Elektrycyzm!

– Co proszę?

Jasne się stało, że w Rzymie, a zwłaszcza w domu stryjów awangarda nie będzie zrozumiana. Stryj ostatecznie wyraził zgodę. To miał być wieczór nowych słów.

Nemesio dotarł do teatru około czwartej.

Kobieta w kasie spojrzała na niego krzywo.

– A ty tu czego, dzieciaku? ‒ Potem odwróciła się do męża drzemiącego za jej plecami. – Mam wpuścić smarkacza? Ci tutaj to chyba nie jakie kryminalisty?

– Są poetami.

– No a co żem mówiła?

– Wpuść go.

– Jednego lira.

Nemesio uregulował należność i wszedł do teatru miotany strachem i ciekawością. W środku nie było krzeseł; stłoczeni ludzie czekali na stojąco. Wszyscy dla zabicia czasu palili papierosy.

Ktoś spojrzał na niego krzywo.

– To już nawet dzieci tu wpuszczają?

– Pewnie to prowokacja Marinettiego!

Po chwili oczekiwania zza kurtyny wyłonił się mocno łysiejący mężczyzna z cienkim wąsem i arcybezczelnym wyrazem twarzy.

– To on!

Ubrany w smoking niczym prestidigitator, wieszcz futuryzmu został przyjęty szaleńczymi gwizdami.

– Dziękuję organizatorom tego wygwizdania – zaczął – które jest dla mnie najwyższym honorem.

Ludzie oniemieli: po raz pierwszy ktoś dziękował za gwizdy i wycia. Chwilę potem Nemesio usłyszał, jak jego sąsiad rzuca złośliwą kalumnię:

– I tak wszystkie te gwizdy były wcześniej opłacone.

Wieszcz zaczął czytać – z czystej życzliwości – inwektywę przeciwko Wiecznemu Miastu, a zwłaszcza przeciwko pomnikowi Wiktora Emanuela, temu „monstrualnemu białemu urynałowi”.

Nastąpiło obrzucanie Wieszcza warzywami i owocami.

Nemesio sądził, że rzeczony się oburzy, tymczasem jego reakcja była nad wyraz radosna:

– Rzymianie! Odpowiadacie na mój akt oskarżenia niezmiernie wartościowymi argumentami historycznymi i filozoficznymi: fasolą, ziemniakami, kasztanami, cytrynami, pomarańczami, jabłkami i innymi produktami pól i ogrodów! Należy z tego wnioskować, że wasze idee są doprawdy wartościowym nawozem!

Ktoś zachichotał, ale bombardowanie owocami i warzywami jeszcze się wzmogło. Nasz mówca, jak zauważył Nemesio, uchylał się przed nim z wielką zręcznością. Karczoch w powietrzu i hop, wypad w prawo, kapusta tuż-tuż i siup, skok w lewo. Nasz poeta przypominał cyrkową marionetkę uchylającą się przed tłumem ludzi chcących zdobyć nagrodę. W pewnym momencie Marinetti wybałuszył oczy i coś walnęło go prosto w czoło.

– Trafiony! – rozległy się wiwaty.

Nie dając za wygraną, Marinetti spojrzał na winowajcę, następnie z obojętnością podszedł do warzywa, podniósł je i skosztował.

– Kalafior… – brzmiał werdykt. – I to całkiem niezły.

Śmiechy.

Następnie wieszcz futuryzmu wycofał się za kurtynę i zaraz wrócił na scenę, ciągnąc za sobą jakieś urządzenie. Wyglądało jak kartonowe pudło. Po jednej stronie miało przytwierdzone coś podobnego do trąby, również wykonanej z kartonu i przypominającej tubę fonografu. Światła lekko przygasły, wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się konferansjerowi. Mężczyzna pogładził wąsik i powiedział:

– Przedstawiam wam dźwiękointonator.

– Że jak? – rozległa się wrzawa.

– Hałasoharmonię.

– Że co? – pytali jeden przez drugiego.

– Wybuchopękacz.

Zaiste, to był wieczór nowych słów.

– Pokaż, jak to działa, i tyle!

– Cierpliwości, drodzy państwo – odparł Martinetti. – To urządzenie, o którym dotąd jeszcze nie słyszeliście, jest pierwszym krokiem w kierunku orkiestry hałasów. Ale w pierwszym rzędzie jest armatą poezji.

Zakręcił korbką z tyłu urządzenia i w jednej chwili salę zalały dźwięki, skrzypienia, pierdnięcia, zgrzyty i strzały. Ludzie zaczęli krzyczeć, zasłaniając sobie uszy.

– Pomocy! – wrzasnął ktoś, podczas gdy ktoś inny podniósł oczy ku niebu, jakby rzeczywiście nadlatywała eskadra bombowców, by zrzucić masę wierszowanych słów, gotowych za pomocą hendiadysów i anafor obrócić w perzynę całe miasto.

Da bum tss!

– Oto jest burburburburburda! – zawołał zachwycony mężczyzna na scenie. – My chcemy zezwierzęcać, uroślinniać, mineralizować, elektryzować i skraplać styl!

– I chuj z tym! – oznajmiła publika.

Na to Marinetti zaczął wystrzeliwać poetycką zemstę:

– Klapsssy chlast, chlast, rózgi ciach, ciach, dziiiwactwa pik, pak, pum, bum

A publiczność:

– Buuu!… Precz! Prrr…!

A on:

– Flik flak zing zang siaaak hilari nitriti iiiiiii…

A na widowni:

– Łeee…! Szlag by cię!

A ten:

– Czing buuum czing czak…

Nemesio nie potrafił już odróżnić, co kto mówi w tej fantastycznej onomatopeicznej marmoladzie złożonej z przytyków i inwektyw, w prostackim rozgardiaszu liter wyrwanych ze składni i spadających niczym grad na zgiełk i wrzawę na widowni i scenie, gdzie nie było już wiadomo, kto poeta, a kto cham.

W końcu musiała przyjechać policja, a kiedy wdarła się do środka, powstał jeszcze większy chaos.

– Jesteście futurystami z epoki kamienia łupanego! – wrzasnął ktoś zarażony już paradoksem.

Słowa wystrzeliwały z ust i spadały na ludzi niczym granaty, kamienie, grad.

Jedno z tych słów w

y

l

ą

d

o

w

a

ł

o

…kilka metrów od Nemesia, a on błyskawicznie je sobie przywłaszczył. Nie ważyło wiele i włożone pod pachę przypominało mu piłkę, którą antypatyczne dziecko zabrało z podwórka pod domem, zanim jeszcze skończyła się gra, psując wszystkim zabawę. Zainspirowany tym obrazem Nemesio ruszył z futurystycznym znaleziskiem wystrzelonym przez równie futurystyczną przeponę Marinettiego, zaczął biec przez oszalały tłum.

– Zatrzymajcie tego chłopca! – zawołał Marinetti we własnej osobie.

Wszyscy obecni jak na komendę przerwali kotłowaninę i zwrócili się w jego stronę.

– Ukradł słowo!

Tego już było za wiele.

Wszyscy razem, policjanci i kontestatorzy, zaczęli go gonić po sali przypominającej teraz bardziej Amfiteatr Flawiuszów z popularnej literatury. A raczej boisko do rugby. Nagle utworzyła się zaimprowizowana grupa szarżująca, rząd środkowych złożony z sześciu policjantów i czterech opłaconych przez futurystów prowokatorów, ale Nemesio był niczym strzała. Rzucili się na niego dwaj żandarmi, ale wyślizgnął im się niczym mydło z rąk, oni zaś z chrzęstem kości uderzyli o siebie nosami. Trzej zawodnicy chwycili go za marynarkę, ale Nemesio zrzucił ją z pleców, zostawiając ich z odzieniem w ręku. Kłopoty nadeszły dopiero wtedy, gdy kasjerka, w młodości dobra oszczepniczka, wykonała nieoczekiwany ślizg i powaliła go na ziemię. Nemesio nie dał się zaskoczyć, błyskawicznie się odwrócił i wykorzystując słowo rzucone przez Marinettiego jako pałkę, łups! wymierzył przewyborny cios w kufę nieszczęsnej, która zwolniła uścisk i padła na ziemię.

Nemesio zerwał się, ominął kolejną szarżę, prześlizgnął się pomiędzy nogami sennego biletera i przebiegł do wyjścia, tryumfując, jakby właśnie zdobył przyłożenie. Gdy znalazł się na zewnątrz, porwał szal jakiejś roztargnionej pani i zawinął w niego słowo.

Skręciwszy w pierwszą przecznicę, zagłębił się w labirynt zaułków.

Po powrocie do domu wszedł do swojego pokoju i z możliwie największą delikatnością umieścił słowo pod łóżkiem. Tego wieczora jadł kolację, niemal nie otwierając ust. Stryj słyszał już, że futurystyczny wieczorek zakończył się bijatyką.

Nemesio zbagatelizował wydarzenie, ale był tak zdenerwowany, że trzy razy polał się zupą. Makaronową z ciecierzycą.

Po chwili zapytał, czy może wrócić do pokoju. Stryj i stryjenka podeszli pod jego drzwi.

– Przeżył coś niedobrego?

– A skąd ja mam wiedzieć?

Tymczasem Nemesio po prostu uświadomił sobie tego wieczora, że ma już dość Rzymu. Słowa Marinettiego, choćby i niezrozumiałe, przemówiły do jakiejś części jego serca. Nie chciał już nawet myśleć o chodzeniu pośrodku tego bezkarnego piękna. Rzym nie doświadczał bólu istnienia, nie znał śmierci i nie miał miłosierdzia: Rzym, podobnie jak Bóg, miał wszystko w dupie. W ciągu jednego amen Nemesio został ateistą i postanowił wrócić do Mediolanu.

Wyszedł z pokoju, żeby uspokoić stryjostwo. Kiedy poszli spać, Nemesio zamknął swoje drzwi na klucz i z należytą ostrożnością odwinąwszy zdobyty skarb, kontemplował go przy oknie, nie wiedząc za dobrze, co ma z nim zrobić.

Potem, przeczytawszy słowo po raz ostatni, postanowił zostawić je pod łóżkiem.

Może kiedyś po nie wróci.

Z pewnością go nie zapomni.