Jest z nim bardzo źle

WTOREK

„Jestem poczęty ze starej…”

Jak co dzień to zdanie zbudziło go o świcie. Tym razem Nemo nie był w stanie dojść do ostatniego słowa, bo serce podeszło mu już do gardła.

Odrętwienie, poczucie zagubienia, kac bez alkoholu. Nemo nie miał zbyt mocnej głowy, ale z pewnością jeden guinness wypity poprzedniego wieczoru nie kwalifikował się jako pijaństwo.

W myślach powtórzył to zdanie, a potem odwrócił się na drugi bok.

Sperma taka sama jak każda inna.

Życie takie samo jak wiele innych.

Życie i już.

Czy jest ktoś, kto nie począł się ze spermy? myślał w półśnie. Tak, istnieje reprodukcja aseksualna. Pączkowanie, organizmy wielokomórkowe. Rośliny, robaki. Czy Nemo mógłby się przyrównać do przywr czy innych płazińców? W sumie… Niekiedy też był leniwy.

Jak to się czasem zdarza w podróży, gdy człowiek budzi się w jakimś miejscu i nie wie, gdzie jest, Nemo miał przez chwilę poczucie, że jego dom stał się jakimś obcym miejscem. Było zimno, a echo historii – echo Historii – dudniło mu w głowie.

Wydobył się ze snu lepkiego jak śpiączka farmakologiczna.

Poczucie obcości we własnym mieszkaniu zostało zastąpione wspomnieniem dziwaczności poprzedniego dnia. Zrekonstruował fakty tak, jak w ciemności dotyka się przedmiotów w pokoju hotelowym: po omacku, na ślepo. A więc tak: jego compadre, wernisaż, karetka do szpitala. Czy naprawdę Nemesio Starszy poczuł się źle właśnie podczas uroczystości na cześć jego setnych urodzin? Czy naprawdę Nemesio Młodszy zwany Nemo zobaczył po tak wielu latach ciało ojca leżące bez czucia na szpitalnym łóżku, z nogą niemal zjedzoną przez gangrenę, z ledwie dostrzegalnym oddechem i kochanką-opiekunką Pitą przy boku?

A potem, już w domu?

Czy to naprawdę się wydarzyło? Co to było, u licha?! Czy naprawdę  ś n i ł  jakąś obłąkaną oniryczną rekonstrukcję wydarzeń z początku stulecia?

Zapalił światło i gwałtownie usiadł.

Trzydzieści lat bez marzeń sennych, a potem ni stąd, ni zowąd śni mu się materiał na powieść. Żeby tylko: śni mu się przyprawiający o zawrót głowy kawałek historii…

Czyjej?

Nemesia Starszego?

Na środku białego podkoszulka miał ogromną pomarańczową plamę. Przytknął tkaninę do nosa: słaby zapach ciecierzycy. Makaronowa z cieciorką? Ale przecież poprzedniego dnia wieczorem wyjadł tylko resztki z lodówki. Może wylał na koszulkę parę kropel guinnessa.

Może… Nie, to niemożliwe.

Przypomniał sobie moment odejścia wód i zadrżał. To musiał być powszechny sen, tak jak ludziom śni się matura. Wszystkim zdarzało się przeżywać na nowo moment narodzin. Jemu nigdy. Może dlatego, że jego matka zmarła przy porodzie. Lepiej o tym nie myśleć. Od samego początku Nemo sprawiał ból światu i samemu sobie. Wystrzał pistoletu startowego spowodował jedną ofiarę, a on wyskoczył z bloków startowych tylko po to, by natychmiast się zatrzymać i podskakiwać w miejscu przez trzydzieści lat. Co za przerażający obraz. Winien był swojej matce coś lepszego.

We śnie stracił ją na nowo.

Nora…

Jasne, wszystko może się zdarzyć, ale mieć sen o narodzinach kogoś innego – własnego ojca! – na początku stulecia… Jak mawiał Almiro w tym swoim brudnym współczesnym żargonie: „Ty w tej głowie to dopiero kino se puszczasz”.

I te wszystkie inicjacje. No i jeszcze malarz pedofil. Na dodatek Belg! Ten przykład świetnie pokazywał, jak dalece podświadomość karmi się stereotypami.

Na podwórzu pracownik apulijskiej restauracji wyrzucił skrzynkę butelek do pojemnika na szkło i Nemo wrócił do rzeczywistości.

Tylko spokojnie.

Najwyraźniej widok ojca nie był mu zupełnie obojętny, myślał, kiedy otwierał okiennice, a potem wchodził pod prysznic. No i tyle. Kiedy wyszedł z łazienki, przypomniał sobie o kradzieży.

Zabrałem koronę?

To pewnie wina przeterminowanego relanium. „Przerażenie w Mediolanie. Zawartość opakowania środków uspokajających zamieniona przez uczniów Mahariśiego Gradeśa na potężną dawkę metylenodioksymetamfetaminy zmieszanej z naukami New Age”. Podtytuł: „Po odbyciu podróży w czasie mężczyzna wpada w szał i dokonuje masakry w muzeum, rozlewając zainfekowaną karmę”.

Nie, nie. To musiała być autosugestia. Po wielu latach zobaczył Nemesia Starszego i zafundował sobie nocną wycieczkę. I tylko tyle.

Jednak po koronie nie było nawet śladu. Czy nie położył dwa kroki od łóżka tego pompatycznego daru zindoktrynowanych bachorów?

Oj tam.

Jako że miał jeszcze czas, z niezwykłym spokojem wypił kawę i znów się zadziwił zgodnością tego, co wiedział o życiu swego ojca, z fragmentami snu.

Mityczny stryj, o którym czasem mówiło się w rodzinie, był fascynującą postacią. Ale był prawdziwym stryjem, nie przyszywanym. A medium? O niej nie słyszał. I czy babka naprawdę popełniła samobójstwo?

Co za absurdalna historia. Wrócił do łazienki: w lustrze dostrzegł, że drży mu powieka. Rzucił okiem na opakowanie relanium i połknął parę tabletek: nigdy nic nie wiadomo. PsychoTropie, ty się tym zajmij.

W każdym razie jego ojciec właśnie odwala kitę, on ma do podbicia kartę zegarową, a Kekko ważną wiadomość do przekazania.

Naprawdę mogło być gorzej: mogło świecić słońce.

A tymczasem padał deszcz. Relanium, Kekko, Enrica, otępienie onironauty, parsknięcia Rosynanta, złość i strach zmieszały się z ulicznym błotem.

Z winy swych nocnych doświadczeń po raz pierwszy w życiu stawił się punktualnie w pracy.

Natychmiast wezwał go dyrektor.

– Co pan tu robi tak wcześnie?

– Zły sen.

– To musi być niełatwy czas – zaburczał. Brbrbr. – Słyszałem, co się wczoraj stało, Nemesio.

To imię. A może powiedział: „Słyszałem, co się wczoraj stało: Nemesio”. Dwukropek: o, teraz się zgadza. Ojciec zombie. Night of the Living Dead Artist. Historia, która nie umiera.

Nienawidził tego imienia, ale przecież nie mógł wsadzić go dyrektorowi z powrotem do gardła przy okazji solidnego mordobicia.

– To musi być niełatwy czas – znów zabulgotał Żółw, nie patrząc mu w oczy.

Nemo się zawahał.

– No i jeszcze ta pogoda. Jechać skuterem w taki niemiłosierny deszcz…

Sala Wakuumistów jak zawsze była pusta. Kiedy przyszedł Almiro, rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenia. Niemal natychmiast kolega zakaszlał i usiedli przy drzwiach, by porozmawiać.

– Kurczę, dziś rano usłyszałem o twoim ojcu… – zaczął kolega. – Bardzo mi przykro.

– No tak.

– W jakim jest stanie?

– Stabilnym, jak sądzę.

– To znaczy?

– Skończył setkę, dostał udaru, leży w śpiączce, prawie mu odpada jedna noga, ale się nie poddaje. On jeszcze jest w stanie się z tego wywinąć.

Almiro nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie miał na tyle obszernego rezerwuaru czarnego humoru, by umieć interpretować żarty Nema.

– To musi być niełatwy czas – powiedział.

– Jechać skuterem w taki niemiłosierny deszcz?

– ?

– Nieważne. – Nemo westchnął. – Zresztą bardzo długo się z nim nie widziałem.

– I jakie wrażenie?

– Żadne – odparł Nemo. – Oprócz…

– Oprócz?

– Nieważne, tylko dziwaczny sen.

– To się zdarza w takich ekstremalnych sytuacjach. Kiedy umarł mój ojciec, przez cały tydzień śniło mi się jedno i to samo.

– Czyli co?

– Ojciec głaszczący mnie po głowie.

– Oryginalne.

– To prawda. Nigdy tego nie robił.

Nemo popatrzył na niego całkiem rozbrojony.

– Przepraszam.

– Za co?

– …

– Czyli bierzesz dziś parę godzin wolnego i idziesz do szpitala?

– Myślałem, żeby wpaść tam wieczorem, zaraz po pracy. Jest szansa, że nie zastanę Pity, bo pewnie skoczy wtedy do domu, żeby się przebrać.

– Nie przepadacie za sobą?

– I tak dobrze, że nie doszło do rozlewu krwi. Wiesz, mój ojciec zdobył całkiem pokaźną fortunę, a teraz pojawiła się ona i wyszła za niego. Ale nawet nie w tym rzecz…

– A w czym?

Nemo wzruszył ramionami.

Jego telefon zawibrował, ogłaszając nadejście esemesa z telefonu opisanego jako „Nemesio”.

está bardzo źle uè uè uè

Zmienił w telefonie opis na „Pita”. Jedyna kobieta zdolna płakać na wyświetlaczu. Odczekał chwilę, zanim odpisał, że wieczorem przyjedzie do szpitala. Niezależnie od tego, czy ona tam będzie czy też nie, amen. Ostatnie słowo opuścił: Pita traktowała każde amen ze śmiertelną powagą.

– Czytałem w gazecie, że zanim twój ojciec dostał ataku, próbował tanecznego kroku.

– Wiem tyle samo co ty.

– I że dali mu koronę…

– Możliwe.

– To musi być niełatwy czas – powtórzył Alesio.

Nemo odwrócił się i zaczął patrzeć na niemiłosierny deszcz za oknem. To było niełatwe. Wszystko było niełatwe. Nawet to, że zapomniał zabrać kanapki z tuńczykiem i krewetkami.

Gdy walczył o odzyskanie niewzruszoności utraconej tak skandalicznie przez atak apopleksji ojca i noc pełną przygód, w sali pojawiła się zwiedzająca. Już samo to stanowiło wydarzenie; fascynująca kobieta, poza tym…

Wybrała – rzecz ciekawa – czarny krąg na białym tle i usiadła przed nim na dłużej.

Nemo zapatrzył się na jej kark, skończenie piękny, a jednocześnie tak swojski.

Przyszły mu na myśl mamki i nianie ze snu: efemeryczne obrazy kobiet karmiących; wspomożycielki prawiczków; dom z początków minionego stulecia, w którym mieszkał jego ojciec. Uświadomił sobie, że miał niezwykle odległego ojca. Nie w kategoriach emocjonalnego dystansu, na co się uskarżał przed Almirem. Nie, odległego w czasie. Urodzonego w całkowicie innej epoce, martwej i pogrzebanej. Dorożki na ulicach, wynalezienie telegrafu, futurystyczna awangarda… A ta scena z Marinettim? Nigdy o niej nie słyszał. Czy naprawdę jako chłopak wkręcił się na jedno z ich przedstawień? A może tylko ktoś mu o nim opowiedział? Nabrał ochoty, by zdobyć tę starą autohagiografię ojca. Da się gdzieś jeszcze znaleźć egzemplarz?

Nim skończył fantazjować, zwiedzająca wstała i wyszła.

Wakuumiści nie są dla wszystkich. Może nawet nie są dla nikogo.

Przez całą resztę dnia Almiro trzymał dystans, pewnie dlatego, że czuł się zakłopotany. Później, pod koniec zmiany, Nemo to wykorzystał i poprosił kolegę, by zastąpił go na kwadrans.

– Gdzieś się wybierasz? – zapytał Almiro całkiem zbity z tropu.

– Na spacer do drugiego skrzydła.

– Ale, Nemo, ty… ty nigdy tam nie wchodziłeś.

– Nadzwyczajne okoliczności.

– I do drugiego skrzydła? Do drugiego skrzydła? – powtarzał już do cna stropiony kolega. – Ale tam jest…

Tam jest wystawa poświęcona ojcu.

Tak, musiał ją zobaczyć. Przeszedł przez służbowe drzwi dzielące oba skrzydła i w tej samej chwili, kiedy ostatni zwiedzający opuszczali salę, przekroczył próg wystawy Na parnasie giganta.

Przy wejściu widniała wielka fotografia jego ojca. Czarno-biała. Na sztaludze. Gdy ją zrobiono, musiał mieć około czterdziestki. Był przystojny, elegancki, ale bez pretensjonalności. Przedstawiciel mieszczaństwa, który nie odrzuca własnej klasy społecznej, ale też nie utożsamia się z nią do końca. Obok tablica z długim cytatem z jego pism o ważnej roli sztuki, która potrafi wpływać na rzeczywistość, bla, bla, bla. Potem kilka fotografii. Na ulicach Berlina, na spacerze w Mediolanie, na spotkaniu z Giorgiem Strehlerem10 (uścisk dłoni). Z kilkoma zaprzyjaźnionymi malarzami, w grupie, do której należał między wojnami. Z pierwszą żoną (jak ona się nazywała?), której Nemo nigdy nie poznał. I wiele innych.

Niektóre widział już wcześniej, inne nie. Brakowało na nich jego matki, jakby została wykreślona z życia ojca, podobnie jak syn.

– Opowiedz mi o niej – prosił go wielokrotnie.

– Daj spokój.

– Proszę.

– Twój brat swojej też nigdy nie poznał i znakomicie sobie radził.

W jednej z gablot znajdowały się listy. Gratulacje od Palmira Togliattiego11. Wyrazy uznania od Alberta Moravii12. Kartka pocztowa od Piera Paola Pasoliniego.

Znudzony tymi pamiątkami zostawił je i przeszedł całą wystawę w odwrotnym kierunku. Od dzieł najnowszych do najstarszych.

Stanął przed obrazem, który przedstawiał robotnika na chodniku podnoszącego kostkę brukową, by ją rzucić w policję. Nosił tytuł Jedyny użyteczny święty. Ojciec Nema nie należał do typów gubiących się w subtelnościach i był obojętny na awangardę. To nie był Luigi Nono, który przyjeżdża na Festa dell’Unità13 i wciska się ze swą muzyką między plaster pieczonej wieprzowiny a owijającą go piadę14, wgniatając publiczność w ziemię sekwencją chaotycznych dźwięków. Kreska jego ojca była zdecydowana, surowa, sucha. Robotnik bronił się przed niesprawiedliwością kapitalistycznego świata. Obok znajdowało się podobne, by nie powiedzieć: identyczne dzieło, które przedstawiało Spartakusa powtarzającego ten sam gest w kierunku szyku hoplitów na ulicy wielkiego przemysłowego miasta północnych Włoch. Nemo nie przepadał za tego rodzaju brutalną ekspresją, ale rozumiał jej skuteczność. Dalej wisiały obrazy z serii przedstawiającej sezonowe robotnice rolne: wspaniałe, niemające w sobie nic z impresjonizmu przedstawienia nieludzkiej harówki na polach ryżowych. Jeden, zatytułowany Anna, szczególnie go poruszył. Było w tym obrazie wręcz jakieś uwielbienie i Nemowi przemknęło przez głowę, że z tą kobietą łączyło malarza coś więcej niż tylko obraz. Odrzucił te myśli. Donżuaneria ojca była czymś irytującym. Przede wszystkim dlatego, że wepchnęła Nema w tę abuliczną egzystencję.

Albo w taki niemiłosierny deszcz.

– Viti… – Kolejny kolega. – Co ty tu robisz?

– Wyszedłem się przejść.

– Muszę zamknąć salę.

– Jasne. Kończę i idę. Dwie minutki.

– OK.

Kolejny niepokojący obraz, dosyć perwersyjny, przedstawiał zabandażowaną kobietę z wyeksponowanymi brodawkami, podobną do niektórych prac Hayeza. Tytuł: Prześwity. Potem Nemo przeszedł przez część ilustrującą okres stylizowanych form, przypominających dzieła Alberta Giacomettiego. Fazę wielkich aktów niczym z Pabla Picassa. Abstrakcyjnych płócien jak u Georges’a Braque’a.

Dobrzy artyści kopiują, wielcy kradną. A Nemesio Starszy kopiował. Jeśli nie zawsze, to często.

Bardziej niż odniesiony sukces czy niespożyta samczość, jaką jego ojciec wkładał w swoją pracę, Nema zirytowała właśnie ta przeciętność. To, że stary zdobył coś samymi pazurami i zębami, bez wybitnego talentu, bez sprezzatury jako jedynego posiadanego kapitału. A więc tyle było warte opuszczenie świata i schronienie się w Sali Wakuumistów. Jeśli masz to powiedzieć, to wyłącznie  j a k o   n i k t.  Ale może wystarczyła wystawa o tak imponujących rozmiarach zorganizowana w przemysłowym sercu kraju, by zadać kłam jego myślom? Pocieszenie nieudacznika, o które nieudacznik walczy.

– Viti… – Znów ten sam kolega. – Chodźże już.

– Idę, idę.

Kiedy przeszedł w roztargnieniu przed ostatnim obrazem, czyli pierwszym w porządku chronologicznym, Nemesiowi Młodszemu zwanemu Nemo ścięła się krew w żyłach.

Malowidło uznano za mniej ważne dzieło pochodzące z okresu młodzieńczego. Był to utrzymany w pastelowych kolorach bazgroł, niezdarna próba podejścia do abstrakcjonizmu. Ale rzecz nie w tym.  R z e c z   w   t y m,  ż e   N e m o   j u ż   g o   w i d z i a ł.  Nie w jakimś katalogu, nie w domu, nie na wcześniejszej wystawie.

Widział go we śnie.

Trzymał w ręku ten obraz u Bagnarola, w mieszkaniu, w którym tajemnicza Eusculapia Pallavino próbowała nabijać w butelkę swoich gości. Tam, gdzie jego oniryczne delirium umieściło fosforyzującą Marię Skłodowską-Curie i asystenta paragnostyczki – „Pasquale…” – wyglądającego, jakby ktoś go wyciągnął z horroru. Ten obraz… to był obraz, który neapolitańska medium, wyłowiła z naczynia i wręczyła mu później z przymrużeniem oka.

Nemo omal nie zemdlał.

Tylko spokojnie.

Pomyślmy: musiał widzieć go wcześniej (pewnie gdzieś w domu), a więc  u m i e ś c i ł  go we śnie, a teraz właśnie przed nim stoi. Jasne jak słońce. Żadna mroczna tajemnica.

Wyjrzał na zewnątrz. Czas wskoczyć na grzbiet Rosynanta i udać się do szpitala.

Wjechał na czwarte piętro, przemierzył korytarz i wszedł na oddział intensywnej terapii, gdzie jego ojciec umierał z rozkładającą się nogą wiszącą u ciała. Tak jak się spodziewał, Pity nie było.

Znalazł pielęgniarkę oddziałową. Była to kobieta o matczynej aurze, która już poprzedniego dnia ciepło na niego patrzyła.

– Jak się ma? – zapytał Nemo.

– Bez poprawy. – Westchnienie. – Sto lat…

– Rozumiem – zapewnił. – Dopiero szykujecie narzędzia do zapewniania nieśmiertelności.

Oddziałowa na moment zaniemówiła. Wiedziała jednak, że makabryczne poczucie humoru bywa ostatnią deską ratunku dla rodziny umierającego. Uśmiechnęła się więc ciepło do tego rozczochranego młodzieńca otoczonego aurą nieszczęścia.

– A jak noga?

– Obawiam się, że trzeba będzie amputować, chyba że… – ugryzła się w język.

– Chyba że właściciel nogi zejdzie wcześniej?

– Przepraszam. – To nie był najlepszy dzień oddziałowej, ale też ten nieszczęśliwie wyglądający młodzian wcale nie pomagał.

– Nic się nie stało. Z pewnością nie da się powiedzieć, że mój ojciec nie żył pełnią życia.

– Powiedziano mi, że jest ważnym malarzem…

Nemo natychmiast pożałował skrócenia dystansu.

– Był… Tak. Malarzem.

– Może dla pana był ważny w bardziej osobisty sposób.

– Bardziej osobisty. Właśnie.

Kobieta się uśmiechnęła.

– À propos, wie pan, kiedy wróci opiekunka pańskiego ojca?

– To nie opiek… Czemu pani pyta?

– Muszę jej coś dać.

– To znaczy?

– Przedmiot. Nie zdążyliśmy go przekazać pani…

– Marii Asunción Consuelo de Guadalupe y Llorentes.

– Zwanej Pitą?

– Właśnie tak.

– To musiało wylecieć z którejś kieszeni i znalazło się pod łóżkiem. Proszę wybaczyć, ale takie rzeczy się zdarzają.

– Nie ma powodu do przeprosin. Ale nie wiem, czy Pita wróci jeszcze dzisiaj. Mieliśmy dziś dużo spraw i nie słyszeliśmy się nawet. Mnie może pani to dać. Co to takiego?

– Medal. Odznaczenie. Sądzę, że miał je przypięte, kiedy przywieźli go do szpitala. Pójdę po nie, proszę poczekać.

Kilka chwil później wróciła z medalem w ręku. Nemesio Starszy musiał zdobyć to odznaczenie podczas wojny i jako dobry pacyfista przypiął je sobie na najbardziej uroczysty moment, by móc się pochwalić, że potrafi  t a k ż e  to.

Zapomniawszy o oddziałowej, Nemo wszedł do izolatki i spojrzał na ojca oddychającego niemal niezauważalnie. Wyglądał, jakby się uśmiechał, i to go zirytowało.

Wyszedł ze szpitala i wrócił do domu.

Uparcie ignorując imię Pity na wyświetlaczu telefonu, usiadł przed telewizorem, żeby oddać się bezmyślności. Od czasu do czasu podnosił medal i kołysał nim w powietrzu. Program w telewizji był tak monotonny, że jego uwagę przykuła rozkołysana wojenna relikwia. Był to typowy medal za wojenne męstwo: żołnierz wychodzący do ataku z okopów, patriotyczny slogan, powiewający sztandar. Wahadłowy ruch odznaczenia na wstążce zadziałał niczym niezamierzona autohipnoza. To był osobliwy moment, najdziwniejszy w całym jego dotychczasowym życiu. Trzydzieści lat. Kres Nemesia. Koniec pewnej epoki. Medal dyndał w dłoni. Historia była czarną dziurą. Jego ojciec umierał. On zostawał sierotą. Czyli sobą samym. Pośmiertnym. W tę i we w tę, od prawej do lewej i z powrotem, aż w końcu Nemo za

ss

ss

nął

sssss

ss

ss

sssss