– Sam?
– Mmm.
Spacer nie należał do najbardziej beztroskich. Koszary były dość daleko od domu i po drodze Nemesio miał czas zastanowić się nad niedawnymi wydarzeniami.
Po powrocie z Rzymu odnalazł na nowo swoje szare rodzinne miasto z jego ulicami i zaułkami. Podobna dziewczynie, która oddaje się powoli, stopniowo zdejmując suknie, stolica Lombardii nie była brzydka: była nieśmiała. Tak dyskretna i powściągliwa, że po drodze zdarzyło ci się zdradzić ją z tą dziwką stolicą kraju.
W domu czekał na niego liścik od stryja Babau wysłany z willi nad jeziorem. Minervino pisał, że powrócił do eksperymentów, i pytał o postępy w edukacji młodzieńca. „Zrozumiałeś wreszcie Makrologię Konsolidacji? Jeśli tak, to może mi ją wytłumaczysz”.
Ojciec Augusto znalazł syna całkiem odmienionego, czego Nemesio nie mógł powiedzieć o rodzicu. W domu nie pojawiła się inna kobieta, nie licząc służącej onieśmielonej przez pana domu. Mówiąc oględnie, Ojciec Augusto trzymał się na uboczu. Rano szedł do fabryki, wieczorem zjadał porcję risotto z szafranem i wcześnie kładł się spać.
Czasami, kiedy słońce wychylało się zza chmur, nawet mieszkanie zdawało się doświadczać wstydu z powodu nadmiaru światła. Służąca zasłaniała więc okna, Nemesio malował coraz mroczniejsze obrazy, a Ojciec Augusto drzemał w świetle samotności.
Niepogoda zasnuła do reszty niebo ich życia.
Nikt nie bywał w ich domu i może to lepiej, bo któregoś dnia zastukano do drzwi i była to wojna.
Nemesio minął park i myślał o wojnie. A było to tak: w lipcu ubiegłego roku twierdzono, że wszystko skończy się jeszcze tej samej jesieni, a tymczasem była już wiosna. Bojowa atmosfera rozgrzała do czerwoności futurystów z epoki kamienia łupanego. Marinetti mówił o wojnie jako jedynej higienie świata, zaś stryj Minervino mówił o higienie jako jedynej wojnie świata. Był to rok wyczerpujących uliczno-kawiarnianych debat pomiędzy zwolennikami neutralności a orędownikami przystąpienia do walki. Wreszcie po dwunastu miesiącach deliberowania Włochy postanowiły dołączyć do obłąkanej jatki. Pewnego dnia Augusta odwiedził w domu zaprzyjaźniony wojskowy i Nemesio, podsłuchując rozmowę dorosłych, dosłyszał, jak ojciec zwierza się ze swych niepokojów związanych z artystycznymi skłonnościami syna.
– Gdyby tylko to było problemem – z wyrzutem odpowiedział przyjaciel. – Sytuacja na froncie nie jest ani trochę dobra, Augusto.
– Mmm.
– Zdaje się, że będą zaraz powoływać rocznik dziewięćdziesiąty dziewiąty.
– Mmm.
– Nie martwisz się o syna?
– Mmm.
Nemesio zabrał ze sobą do pokoju ten zakłopotany pomruk. Co miał oznaczać? Po chwili rozważania i odrzucania poszczególnych hipotez doszedł do wniosku, że było to charakterystyczne „mmm” Ojca Augusta, człowieka, który biegowi dziejów przeciwstawiał wyłącznie bezradne niezdecydowanie. Nawet wówczas, gdy chodziło o jego syna.
Nemesio usłyszał, że przyjaciel ojca wychodzi z gabinetu, i udało mu się go złapać, zanim nadeszła służąca, by odprowadzić go do drzwi.
– Hejże, synu, jak się masz?
Oświecony przez Niejasne Drżenie Nemesio odparł:
– Jak jesień na drzewach…
Potem opuściło go natchnienie.
– Artystyczny temperament! Twój ojciec powiedział mi, że rysujesz.
– Rysuję, maluję, to zależy. – Lektura tygodnika „Lacerba” nie pozostała bez śladu. – Proszę mi powiedzieć, o co chodzi z rocznikiem dziewięćdziesiątym dziewiątym?
– Oj, to błahostka. Nie ma powodów do niepokoju.
Pożegnał się z taką prędkością, że wątpliwości Nemesia wzrosły dwukrotnie.
Pewnego dnia obudził się późno, z poczuciem jakiejś nieokreślonej ciężkości. W salonie zastał ojca, który patrzył na niego z przygnębionym wyrazem twarzy. To go uspokoiło: Dzień taki jak zawsze.
Tymczasem ojciec w wyciągniętej do syna dłoni trzymał kartkę.
– Od jakiegoś kolegi z wakacji? – zapytał Nemesio.
– Mmm.
– To znaczy tak, ojcze?
– Mmm.
– To znaczy nie?
– Mmm.
– To znaczy mmm?
Milczenie.
Ojciec Augusto zdecydowanie nie należał do osób bojących się mówić wprost. Tak więc patrząc na syna z całą empatią, na jaką było go stać, czyli bez cienia empatii, wyjaśnił mu, że musi się udać na badanie lekarskie.
Nemesio poczuł, jak nogi zamieniają mu się w proch strzelniczy.
– Dlatego pozwoliłem ci spać dłużej…
– Na badanie lekarskie? – wybełkotał Nemesio.
– Nie martw się – próbował pocieszyć go Ojciec Augusto. – W najgorszym wypadku pójdziesz na wojnę.
Podniesiony na duchu Nemesio wysłuchał wskazówek, jak trafić do koszar.
– Muszę iść sam?
– Mmm.
Augusto, sparaliżowany sytuacją, wolał go nie odprowadzać.
Przed wejściem do koszar Nemesio podsumował: wybuchła wojna, Włochy przystąpiły do wojny, na wojnie idzie im źle, potrzebują żołnierza, zapewne będą powoływać chłopaków z rocznika 1899, a on, urodzony właśnie w roku 1899, miał w ręku kartkę z wezwaniem na badanie lekarskie w koszarach wojskowych.
To było jakieś straszliwe nieporozumienie. A raczej przeraźliwie jasna świadomość.
Przeszedłszy wstępne procedury, Nemesio wmaszerował do ambulatorium i usiadł przed biurkiem lekarza. Medyk przeczyścił sobie okulary, utkwił melancholijne spojrzenie gdzieś za oknem i zawyrokował:
– Zdolny do służby.
– Ale… – zaprotestował Nemesio – nawet mnie pan nie zbadał.
– Mmm.
– Mógłbym nie mieć nogi: nie widzi pan nic poniżej moich kolan.
– Mmm.
– Albo jakiś inny mmmankament.
Medyk wskazał mu drzwi.
Dziewczyna dyżurująca w korytarzu pocieszyła go:
– Nic się nie da zrobić, potrzebują mięsa armatniego.
Został skierowany do większej sali i postawiony na końcu długiej kolejki rówieśników. Z przodu za stołem siedziało trzech dorosłych.
– Psss… A ci tam, to kto? – zapytał Nemesio chłopaka, który szedł wzdłuż kolejki w odwrotnym kierunku, od stołu do wyjścia.
– Komisja poborowa.
– Też jesteś z dziewięćdziesiątego dziewiątego?
– No.
– A więc wysyłają nas…
Strach połknął resztę zdania.
– Wysyłają.
– Jak masz na imię?
– Corrado. A ty?
– Nemesio.
– Powodzenia.
I wyszedł.
W pomieszczeniu panowało przygnębiające napięcie: biada temu, kto ośmieliłby się wspomnieć Caporetto15, tym bardziej że jeszcze się nie wydarzyło.
Nemesio rozejrzał się wokół. Wszyscy inni chłopcy mieli twarze ciemne, szczeciniaste, naznaczone. Mówili dialektem i mieli inne ręce niż on: bardziej zużyte i bardziej prawdziwe. Popatrzył na swoje i nagle wydały mu się szczupłymi dłońmi pianisty.
Jeden chłopak za drugim odrywał się od kolejki, stawał przed stołem, rozmawiał z komisją, dostawał jakąś kartkę i robił w tył zwrot. Kiedy oddalał się od stołu, pozostali pytali go o rodzaj broni, do której dostał przydział.
Z przestraszonym uśmiechem każdy wołał zawsze to samo:
– Piechota!
Taki był schemat dla wszystkich po kolei: gadanie, kartka, „Piechota!”, doping kolegów. W tej radości, w tym naiwnym entuzjazmie było coś, co złamałoby serce nawet prostemu chłopakowi, który miał jechać na front.
– Piechota!
– Brawo!
– Piechota!
– Maszeruj!
Ilekroć powtarzało się to słowo, odbijał się echem złowieszczy grzmot tryumfu.
Kiedy przyszła kolej na Nemesia, zapytano go, czego się uczył, na co odpowiedział, że zdał maturę w ramach nauczania domowego i jego ojciec, inżynier, chce go zapisać na politechnikę. Egzaminatorzy skonsultowali się szybko między sobą i jeden powiedział do drugiego piskliwym głosem:
– Chłopak się uczył: powiedziałbym, że artyleria.
Słowo opadło niczym gilotyna.
Nemesio rzucił okiem za siebie i zobaczył, że wszyscy wyciągają szyje, by lepiej usłyszeć, jakie będzie przeznaczenie – w podwójnym sensie tego słowa – ich kolegi, więc zaimprowizował atak kaszlu, by zakryć co się da z rozmowy.
– Mówi pan: artyleria? – powtórzył ten drugi.
– A pan co myśli? – zapytali obaj trzeciego egzaminatora.
Kolejny atak kaszlu Nemesia.
– Młody inżynier?
– Na to wygląda.
Czy. Nie. Byłoby. Właściwe. Mówić. To. Wszystko. Nieco. Ciszej. Znak. Zapytania.
– Przecież nie możemy go wysłać do piechoty! – wykrzyknął trzeci.
– To samo mówimy! – jeszcze głośniej odkrzyknął jeden z dwóch.
Chroniczny bronchit Nemesia.
Chłopak za jego plecami wysunął się do przodu:
– No ji gdzie cie dajom?
Nemesio skrzywił się w grymasie pełnym zdegustowania, jakby chciał wyrazić drastyczną niekompetencję komisji.
– Czyli do artylerii? – kontynuował pierwszy.
– To mi się wydaje najsensowniejsze.
Jakże teraz tęsknił do tego porannego mmmamrotania.
– A WIĘC ARTYLERIA? – krzyknął jeden z egzaminatorów do przeciwnej strony stołu.
Nie było wyjścia. Za każdym razem gdy wypowiadano to słowo, Nemesio czuł wstyd narastający wprost proporcjonalnie do ulgi, że uniknął piechoty.
– Idzie pan do artylerii!
Wyżyjcie się. Zróbcie ze mną, co chcecie. Oszołomiony Nemesio z kartką w dłoni odszedł od stołu, pochylił głowę i tchórzliwie ignorując pytania towarzyszy, ruszył do wyjścia równym krokiem.
Zaraz za bramą koszar usłyszał za sobą kroki i nagle otoczyła go grupa przyszłych męczenników.
– A więc nie chcesz powiedzieć, gdzie cię przeznaczyli?
– Ktoś słyszał, że artyleria…
– Maminsynek!
– Burżuj!
Kuksaniec z prawej, szturchnięcie z lewej, raz w kark, cios z główki, walnięcie w twarz, krótko mówiąc, cała sprawa potoczyła się w ten sposób, że Nemesio dostał cięgi, ponieważ najprawdopodobniej oni zginą, a on nie.
Na pomoc przyszedł mu przechodzień, który pomógł mu wstać i odprowadził go kawałek.
– Dziękuję… – wybąkał Nemesio.
– Nie ma za co, jeszcze czego – odparł przechodzień. – No to, młodzieńcze, do jakiej broni zostałeś powołany?
– Artyleria.
Gość wymierzył mu szturchańca i odszedł z pogardą.
– Miałeś iść na badanie – skomentował Ojciec Augusto, patrząc na posiniaczoną twarz syna – a nie na wojnę.
Wezwano okulistę, który orzekł paraliż źrenicy. Biedaczka, całkiem odrętwiała, nie reagowała na światło.
Tak oto proletariacka agresja wywołała efekt odwrotny do zamierzonego i wyjazd na wojnę został przełożony.
Tamtych nieszczęśników wysłano w try miga na front, zaś Nemesio dzięki temu, że spuszczono mu łomot, musiał spędzić kilka dni w całkowitej ciemności. Miał zatem czas, by pomyśleć nad swoją przyszłością i – w rzeczy samej – czarno ją widział. Ale miał też sposobność, by przemyśleć swoją uprzywilejowaną pozycję. Wartość użytkowa, wartość obrotu, praca w salariacie i tak dalej: wszystkie te wyrażenia zasłyszane w ostatnich latach skondensowały się w jednej szamotaninie.
Dzięki sińcowi pod okiem Nemesio zrozumiał, czym jest walka klas.
Nadszedł dzień wyjazdu.
Stacja była pełna chłopaków, którzy histerycznie się śmiali, matek, które histerycznie płakały, i ojców, którzy histerycznie wiwatowali na cześć ojczyzny. Kierownik pociągu wrzeszczał na całe gardło, na szyi występowały mu nabrzmiałe żyły, twarz pąsowiała i wyglądał na najspokojniejszego ze wszystkich.
– Co za histeria – skomentował Ojciec Augusto. – Wróć do domu w jednym kawałku – dodał, jakby Nemesio wyjeżdżał na kolonie. Jeszcze tylko brakowało, by mu kazał dobrze się bawić. – I baw się dobrze.
Nemesio i tak już go nie słuchał. Nie potrafił myśleć o niczym. Widział siebie przebitego wrogim bagnetem, pozostawiającego po sobie całe mnóstwo nieskończonych dzieł. Portret artysty zmarłego w wieku młodzieńczym. Zmarłego młodo i wciąż bez przyzwoitego obrazu. Do tego jeszcze prawiczka. Oczywiście jeśli chodzi o inicjacje, to miał się czym pochwalić: skosztował już młódki, kobiety dojrzałej i mężczyzny. Uprawiał voyeuryzm, został wykorzystany i był sierotą po matce. Z kobietami próbował wszystkiego z wyjątkiem jednego.
– Postaraj się nie złapać żadnej choroby – dodał ojciec. Nie, nie czytał mu w myślach, ale wiedział, jakie jest ulubione zajęcie żołnierzy.
– Na przykład śmierci? – zapytał Nemesio.
Ojciec Augusto był zaszczepiony przeciwko sarkazmowi, toteż nie zrozumiał.
W oknach pociągu po gwizdku na odjazd pokazały się tysiące powiewających chusteczek. Łopotały niczym małe białe flagi.
Poddaję się światu, poddaję się ojczyźnie, poddaję się wojnie: odjazd.
Pierwszym etapem nie był front, ale szkoła podchorążych gdzieś w połowie drogi. Zamieszkali w koszarach i zaczęto ich wdrażać w „minerwiańską dyscyplinę”, cokolwiek miało to znaczyć. Tam, wałęsając się po korytarzach i próbując jakoś zabić nieznośny niepokój oczekiwania na rozkaz do wymarszu, spotkał chłopaka, którego poznał na komisji poborowej.
– Corrado!
– Nemesio!
– Ty też w artylerii?
– Tak.
– A więc ci się powiodło.
– W sumie można tak powiedzieć – odpowiedziała źrenica Nemesia.
Okazało się, że i Corrado jest artystą. Przynajmniej aspirującym. Chciał zostać pisarzem, sklecił już parę wierszy i wziął ze sobą trochę książek, którymi chętnie się podzieli: Iliadę Homera, Opowiadania sewastopolskie Tołstoja i Pustelnię parmeńską Stendhala.
– Pomogą ci oderwać się od wojny.
Jako przynależący do tego dziwacznego plemienia, które nie uważa brutalnej fali i szkolenia do bezrefleksyjnego zabijania za czynniki rozwoju osobistego, Nemesio od samego początku nie czuł się dobrze w koszarach.
Zajął się nimi typ w stopniu starszego sierżanta, który uczył ich, jak zostać „urodzonym zabójcą”.
Corrado, który czytał greckich filozofów, miał zastrzeżenia.
KRATYLOS16 Panie sierżancie, melduję posłusznie, jak mogę s i ę n a u c z y ć być u r o d z o n y m zabójcą?
STARSZY SIERŻANT Co mówicie, żołnierzu?
KRATYLOS Jak mogę n a b y ć umiejętność, którą mam o d z a w s z e?
STARSZY SIERŻANT Co, żołnierzu?
KRATYLOS Czy to jest szkolenie z ontologii?
STARSZY SIERŻANT Co, żołnierzu?
KRATYLOS Czy mogę mieć w sobie coś, czego dopiero się uczę? Ergo: czy mogę nabyć rzecz, którą już posiadam?
STARSZY SIERŻANT Módl się, cioto grecki idioto. Módl się o swoje życie.
Młodego neapolitańczyka zamknięto w szafie i kazano mu śpiewać wszystkie piosenki, które zna. Zaczął od ’A marina ’e Tripoli, przeszedł do Core ’ngrato, a skończył na I’ ’na chitarra e ’a luna. Całe koszary słuchały jazgotu tego ludzkiego fonografu. Niesłychane okrucieństwo, zwłaszcza w stosunku do reszty koszar.
Powiesił się jeden chłopak pochodzący z regionu Molise.
– Nie zaaklimatyzował się – skomentował jeden generał.
A może właśnie zaaklimatyzował się zanadto, skoro wszyscy zmierzali w tym samym kierunku. Ewentualnie nie wytrzymał finałowego fałszu w I’ ’na chitarra e ’a luna.
Nemesio niemal skończył całą Wojnę peloponeską Tukidydesa: czas wlókł się niemiłosiernie. Bezpieczni, ale zamknięci w brzemiennej śmiercią wiecznej otchłani, żołnierze cierpieli udręki oczekiwania na wyjazd i zmuszeni byli – chcąc nie chcąc – szukać pocieszenia w ramionach lokalnych panienek. Broń w postaci nieuchronności wezwania na front nad wyraz skutecznie działała na dziewczyny, które łatwo oddawały się uniesieniu, a niekiedy także od tyłu. Po wszystkim zostawało im wzruszenie, czasem wpadka. Niejednej nieszczęsnej przyszło nosić w łonie owoc błagalnego wymuszenia („Jadę na pewną śmierć” – i ręka przesuwała się w górę po udzie), zaś w kontekście niechcianej ciąży myśl o wyruszeniu na front stawała się dla nieostrożnego wojaka znacznie bardziej znośna.
Inni – cyniczniejsi, brzydsi albo zamożniejsi – wybierali miłość merkantylną.
Któregoś wieczora po powrocie do koszar niejaki Curzi – również kursowy prymus – zaczął się chwalić, że został beniaminkiem w nieodległym burdelu, wzbudzając zazdrość gorzej sytuowanych kolegów.
Z upływem dni chłopak zaczął się robić coraz bardziej niespokojny. Kręcił się, skakał, biegał.
Któregoś ranka Nemesio zobaczył, jak robi setkę pompek na pryczy.
Chodziły pogłoski, że obsypało mu członek wrzodami. Pogłoska czy nie, na pewno przestał się chwalić odwiedzinami w burdelu. Zaczął również posypywać się proszkami odkażającymi i wysuszającymi oraz zapewniać plotkarzy:
– To tylko małe podrażnienie.
Prawdziwy dramat zaczął się wtedy, gdy zaczął to powtarzać na głos, do siebie.
– Syfilis… – zawyrokował półgłosem towarzysz broni Nemesia. – Widać po bladości.
Aby uniknąć jakiegokolwiek podejrzenia, Nemesio spędził kolejne popołudnie na tarasie, wystawiając się na ciepławe promienie słońca.
Także on i Corrado, w przerwach między rozmową o Bitwie pod San Romano Paola Uccella a wymianą refleksji na temat postaci Andrieja u Lwa Tołstoja, zastanawiali się nad tą sprawą.
Corrado już stracił cnotę dzięki niejakiej Gnesie, mamce kalabryjskiego pochodzenia, która krok po kroku przeprowadziła go przez procedurę.
– I jak było? – zapytał Nemesio.
– Męcząco: bez przerwy się śmiała.
Poddali sprawę drobiazgowej refleksji i nie znaleźli w niej nic zabawnego. Niemniej tamten epizod był dla Corrada uwalniający. Wkrótce znalazł przyjaciółkę, z którą, by tak rzec, pogłębił dyskurs. Zadedykował jej też swój pierwszy tomik wierszy.
– Jak ci brzmi tytuł Poezje dla Giselli? – zapytał z entuzjazmem Corrado.
– Dobrze.
– Ona była innego zdania.
– To znaczy?
– Przestała się do mnie odzywać. Powiedziała, że to żadna sztuka dać dedykację na niewydanym zbiorze wierszy.
– A ty?
– Opublikowałem je na własny koszt.
– A ona?
– Powiedziała, że to żadna sztuka publikować własnym sumptem.
– A ty?
– Opublikowałem w wydawnictwie poetyckim.
– A ona?
– Powiedziała, że to żadna sztuka znaleźć wydawnictwo poetyckie.
– A ty?
– Poszukałem sobie innej. Właśnie z nią pogłębiłem dyskurs. Ma na imię Fausta. Z Gisellą nie zaskoczyło.
Przyszedł rozkaz opuszczenia koszar i Nemesio przygotował frontową walizkę. Włożył do niej szczoteczkę do zębów, parę bloków rysunkowych i Historię grecką Ksenofonta. Szkołę opuścili z dziwnym stopniem podchorążego, który nieznacznie wywyższał ich nad resztę oddziału. Kiedy oznajmiono im ten przywilej, przerażona źrenica Nemesia zadrżała. Sztuki wojennej nie przyswoili sobie zbyt wiele: potrafili osiodłać konia, ale żaden nie umiał prowadzić samochodu. Nemesio został wcielony do pułku artylerii polowej: trzydziestego siódmego. Grupa baterii, do której należał, zwana była „wędrowną”, to znaczy przeznaczoną do szybkiego przemieszczania się tam, gdzie w bitwie wezwie potrzeba. Ta definicja niewypowiedzianie dręczyła Nemesia: oczami wyobraźni widział, jak bateria przemieszcza się w najbardziej niebezpieczne miejsca i rozpryskuje się w drobny mak pod nieprzyjacielskim ogniem.
Kolejna stacja, kolejny odjazd.
To był ich drugi pociąg i wszystkim odebrało mowę. Jedynie Curzi, który został oficerem, chodził w tę i z powrotem po peronie, od czasu do czasu podskakując.
Nemesio podszedł do niego.
– Zdenerwowany, co?
– To tylko małe podrażnienie.
Przenieśli się na wieś, bliżej frontu, na otwarte pole, i odbywali ćwiczenia w deszczu. Wieśniacy z satysfakcją patrzyli na nich, jak przeciągają armaty i wyręczają ich w oraniu ziemi.
Kolejna stacja, kolejny odjazd.
Trzeci pociąg, ostatni. Wszyscy już mieli nerwy podrażnione tak bardzo jak fallus podporucznika Curziego. On zaś, nawet gdy podchodzili do niego jedynie po to, by zapytać o godzinę, odpowiadał:
– Mówiłem, że to t y l k o małe podrażnienie.
Tym razem czekała ich prawdziwa wojna.
Żadnych łez ani histerycznych okrzyków. Krótka podróż na miejsce w przygniatającej niemocie.
By podnieść towarzyszy na duchu, Corrado opowiedział historię przyjaciela przyjaciela swojego przyjaciela, która krążyła po oddziałach. Zdarzyło się raz, że w piekielnym szale na pierwszej linii, podczas którejś z niezliczonych wymian ognia, trajektoria jednego pocisku, najpierw ostra jak strzała, potem gorąca jak ogień, a potem coraz bardziej leniwa, znalazła swój kres, układając się spokojnie niczym zwitek waty w uchu zwykłego żołnierza.
Zasypali go obelgami.
– To szczera prawda, przysięgam!
Śmiali się wszyscy, ale oczy mieli wilgotne.
Kiedy znaleźli się w okolicach Monte Grappa, zostali rozdzieleni do poszczególnych baterii. Curzi trafił do innego oddziału, do którego udał się nerwowo szybkim krokiem. Bateria Nemesia miała bronić linii u stóp miejsca, które w biuletynie rozdawanym po oddziałach nosiło nazwę Grzbiet K.
– K jak co? – zapytał Nemesio Corrada.
– Kuna?
– Pewnie jakoś tak.
– Witajcie na Grzbiecie Konania! – przywitał ich dowódca. – Ale możecie też mówić na niego Kurewski.
– To Grzbiet Kuny, tak?
Corrado wzruszył ramionami.
– Kiedyś to miejsce nosiło nazwę Grzbiet Kuny – ciągnął dowódca. – Ale dziś minerwiańskie i śmiercionośne humory muszą pogrzebać idyllę natury i uczynić was bezlitosnymi narzędziami wojny. Wyćwiczcie się na urodzonych zabójców.
KRATYLOS Ale…
DOWÓDCA Milczeć, gnoju!
Stanowisko znajdowało się na kamienistym wzniesieniu, z którego rozpościerał się wspaniały widok: po jednej stronie na góry, gdzie się umierało, po drugiej na nizinę, gdzie się umierało ze strachu. Akwarela, pomyślał artysta w Nemesiu, który natychmiast po przybyciu wyszedł przed okop zachwycony krajobrazem. Powietrze było mroźne. Gdyby nie dzikie wrzaski, ponury huk eksplozji, drżenie nóg i niepokój emanujący z podziwianego pejzażu, byłoby jak na niedzielnej wycieczce.
Jego uwagę przykuł odległy punkcik. Nie potrafił dociec, czy to ptak czy może efekt optyczny wynikający z oślepiającego blasku słońca. Ledwie widoczny między dwoma skałami gdzieś w dole, ale – tego był pewien – poruszał się. Powoli, powoli – niczym piłka kopnięta prosto do góry, która gdy popatrzeć na nią z okna na górnym piętrze, zdaje się wisieć nieruchomo – unosił się.
Unosił się?
Oczywiście, że tak. Nemesio podniósł dłoń do czoła, by lepiej widzieć. Powolny, niechętny, a jednak bezdyskusyjnie pozostający w ruchu punkcik sprawiał wrażenie, że nie tylko jest okrągły, ale i rozciągliwy: niemal niedostrzegalnie powiększał się na podobieństwo rozszerzającej się źrenicy. Zapewne tak samo rozszerzała się źrenica Nemesia, kiedy w tym samym czasie patrzył, dostrzegał i rozumiał, że punkcik rośnie w miarę zbliżania się do niego, a poprzedza go narastający gwizd.
Ptasi śpiew?
Ptak?
– Uważaj!
Jeden z żołnierzy rzucił się na niego i powalił go na ziemię, podczas gdy domniemany ptaszek eksplodował nieco ponad nimi, przysypując ich deszczem wilgotnej ziemi.
– Odbiło ci? – wrzasnął na niego. – Masz ochotę zajrzeć śmierci prosto w oczy?
– To nasi też do nas strzelają? – zapytał Nemesio.
– To są strzały próbne. Z armat dużego kalibru za naszymi plecami.
Nemesio odkrył, że armatni ogień zaporowy ustawiony zbyt daleko pozwala przedostać się nieprzyjacielowi, ustawiony zbyt blisko trafia we własne okopy i transzeje, dlatego było tak ważne, by dobrze się wstrzelić. Kwestia metrów. I faktycznie, niekiedy obrywali swoi. Piechurzy uwielbiali artylerzystów albo nimi gardzili, wszystko zależało od precyzji strzelania. Ten dwuznaczny sentyment był całkowicie usprawiedliwiony, gdy przed sobą mieli wroga pozbawionego litości, a za sobą dowódcę, który nie miał celnego oka.
– A jak trafimy kogoś z naszych? – pytał Nemesio bardziej doświadczonych kolegów.
– Austriakom też się zdarza trafić swoich.
– No i?
Wzruszyli ramionami.
– Ostatecznie rachunki się zgadzają.
Od jednej jatki do kolejnej; życie biegło bez większych wstrząsów. Szybko przyzwyczaili się do śmierci, tak bardzo, że niekiedy Nemesio godzinami potrafił gadać do drugiego żołnierza i dopiero na zakończenie długiego monologu na temat przywiązania do życia uświadamiał sobie, że towarzysz broni dostał kulą w czoło i już od jakiegoś czasu go nie słucha.
– Trup?
– Na miejscu.
I mówił dalej jak gdyby nigdy nic.
Huk bomb stał się echem, bez którego nie mogłeś zasnąć. Nieprzyjaciel był jedyną rzeczą, która tuliła cię do snu. Nienawiść do wroga była żołnierską kołysanką. Tętno okrucieństwa podtrzymywało cię przy życiu. Jeśli regularny rytm wojny na chwilę ustawał, budziłeś się cały roztrzęsiony w ciemności.
Ilekroć Nemesio przechodził przez okopy, czuł się jak ciało obce. Tamci ludzie nie potrzebowali barw ochronnych: pokrywało ich błoto, zlewali się z górami, stawali się ziemią, za którą walczyli. Nemesio chodził w niemal nieskalanym mundurze. Nie idealnym, ale przynajmniej porządnym. Pomiędzy tymi nieumarłymi ktoś żywy wyglądał niczym upiór.
Któregoś dnia przyszedł rozkaz, by po raz enty poprawić wstrzelenie. Trzeba było zrobić wypad w okolice pierwszej linii. Dowódca baterii wyznaczył Nemesia i jego rówieśnika, kaprala Felizianiego, telefonistę potrzebnego, by przekazać dowództwu dane o celności strzału.
– Jesteś gotowy? – zapytał Feliziani.
– Tak – skłamał Nemesio.
– Ja też nie.
Po pobudce i zjedzeniu każdy menażki pomyj na śniadanie zeszli kamienistym stokiem i zagłębili się w las, by dotrzeć do transzei i okopów.
Nemesio szedł pierwszy.
Panował dziwny spokój. Zaledwie parę kroków od wojskowych stanowisk natura brała przestrzeń w posiadanie. Szczebiot ptaków wydawał się kompletnie nie na miejscu i niejeden zaczynał strzelać nawet do wróbli, by zagłuszyć wszelki głos piękna.
Ćwir, ćwir, ćwir…
Bam!
Frrr.
Zdarza się.
Ale nie to było najbardziej przerażające. Wydało mu się, że dostrzega chłopaka, którego widział na komisji wojskowej, potem jeszcze jednego i jeszcze jednego: ubłocony w okopie rocznik ’99. A szczególnie wyraźnie dostrzegał gościa, który wymierzył mu tamten ostatni cios prosto w oko: na znak pojednania popatrzył Nemesiowi prosto w oczy i przesunął palcem po gardle.
To niemożliwe, powiedział sobie Nemesio. To wszystko złudzenie wynikające z poczucia winy.
Zobaczył kolejnego konającego z własnymi flakami w ręku. Nemesio przybliżył się do niego, by usłyszeć ostatnie słowa. Wiadomość dla ukochanej? Prośbę do matki? Patriotyczne hasło wyszeptane resztką sił?
– Burżuj, artylerzysta gówniany – szepnął tamten.
To niemożliwe, mówił sobie Nemesio, musiałem źle usłyszeć.
Poszli dalej.
Grupa żołnierzy właśnie ruszała z okopu. Zamiast rzucić się na Austriaka, zrobili w tył zwrot i pogonili na niego.
Nemesio zaczął uciekać w dolinę, a całe włoskie wojsko ruszyło za nim w pogoń.
I wtedy się obudził.
Po żarciu jeszcze bardziej podłym niż we śnie zeszli razem z kapralem Felizianim po kamienistym stoku i zagłębili się w las, by dotrzeć do transzei i okopów. Nemesio nikogo tam nie obchodził. Nikt by go nawet nie rozpoznał: okop był cezurą rozdzielającą dwie epoki. Przeszłość była odległa niczym dryfujący kontynent, przyszłość była nieprzyjacielskim bagnetem, naprzeciw którego wychodziłeś, robiąc w gacie.
Szybko, należało brać się do roboty.
Telefonista Feliziani przekazał polecenie: pierwszy strzał na linie wroga.
– Długi!
Potem następny, bliższy, przed okopem.
– W celu!
Nemesio podawał współrzędne, kapral przesyłał je dalej i tak minęło przedpołudnie. Gdy już usadowili się w bezpiecznym miejscu, zadanie stało się rutynowym zajęciem. Ale nie dla tych przed nimi, którzy ryzykowali własną skórę. I rzeczywiście, w pewnym momencie pojawił się u nich zdenerwowany oficer piechoty.
– Matko Boska, skończycie już czy nie?
– Jeszcze cztery strzały i dajemy wam spokój.
Skończywszy pracę, postanowili coś zjeść. Nemesio zszedł do okopu, żeby otworzyć racje żywnościowe, zaś kapral Feliziani marudził jeszcze na górze, coś poprawiając. Nemesio zdążył tylko powiedzieć: „Mogło być gorz…”, kiedy powietrze przeszył świst i nieprzyjacielski pocisk eksplodował kilka kroków od nich.
Kiedy opadł kurz, po kapralu Felizianim nie było śladu.
Znikł.
– Kapralu! – krzyknął Nemesio. – Kapralu!
Żadnej odpowiedzi.
– Feliziani, gdzie się podziałeś? Widzieliście kaprala, który był ze mną?
– Bo ja wiem…
– Nie.
Niechętne, jeszcze ogłuszone eksplozją odpowiedzi.
– A wy widzieliście go? – zapytał Nemesio grupę żołnierzy siedzących nieco dalej, ale byli tak apatyczni, że ograniczyli się do pokręcenia głową, a Nemesio nie wiedział, czy była to przecząca odpowiedź na jego pytanie czy proste generalne „nie” na wszystko: „Nie rozumiem, co mówisz, nie wychodzę z okopu, nie chcę umierać”.
Po kapralu Felizianim został cień, który jeszcze nie zdążył się przemieścić, tak błyskawiczne było jego zniknięcie.
Przebadali najbliższą okolicę, przeszperali okopy, szukali w każdej dziurze, ale wyglądało na to, że się ulotnił.
– Ma szczęście – skomentował jeden z żołnierzy.
– I co teraz? – zapytał Nemesio kogoś równego stopniem. – Będziemy musieli zgłosić dezercję?
– Chyba.
A potem dźwięk podobny do odgłosu spadającej szyszki sprawił, że nagle się odwrócili.
To była dłoń.
Popatrzyli na siebie, a potem w górę. Na kilku gałęziach rosnącego nad nimi drzewa spoczywały kawałki kaprala Felizianiego. Pośladek tu, dłoń tam, noga jeszcze gdzie indziej. Tu i ówdzie jakieś wnętrzności. Dojrzałe, a może już nawet nadpsute owoce spóźnionego wojennego kwitnienia. Zgodnie z naturalnym porządkiem – pod ich c i ę ż k i m spojrzeniem – kapralowe resztki zaczęły jedna po drugiej, pac, pac, pac, spadać wokół nich, tak że aby się uchylić, zmuszeni zostali do tańca równie makabrycznego co komicznego.
Skończywszy żniwa, należało przejść do zwiezienia plonów.
Trzeba było zebrać razem nieszczęsne resztki i złożyć je na płachcie z namiotowego brezentu.
– Miał chłop szczęście – rozładował atmosferę jeden z żołnierzy. – Żarcie dziś było gorsze niż zwykle.
A jednak, zbierając poły brezentu w worek, Nemesio miał wrażenie, że członki ruszają się wciąż niczym koty w pułapce, i przeszedł go dreszcz.
Nie zabawili długo na Grzbiecie Kuny vel Konania alias Kurewskim. Austriacy rozpoczęli ofensywę wzdłuż Piawy i przyszedł rozkaz opuszczenia sektora. Trzeba było pospieszyć tam, gdzie zapowiadała się ważna bitwa. Żołnierze nie przyjęli tego entuzjastycznie, bo właśnie mieli okazję zaznać nieco spokoju i znów zaczęli wychodzić z baraków, by wylegiwać się na słońcu.
Im większe było niebezpieczeństwo, tym szybciej zapominało się o strachu. A także o ludziach.
Ktoś zapytał, czy może dostać menażkę po kapralu Felizianim, a ktoś inny zapytał:
– Po jakim kapralu?
Nemesio zdzielił go w pysk.
Również Corrado został wysłany w inne miejsce. Uściskali się ze łzami w oczach, obiecując sobie, że będą się widywać, kiedy ta okropna historia się skończy, i wspierać nawzajem w twórczym powołaniu.
Z odrobiną nieśmiałego narcyzmu zaczęło dochodzić do głosu artystyczne ego obu młodzieńców.
– Ty mi poświęcisz obraz, a ja poświęcę tobie wiersz.
– Słusznie – odparł Nemesio. – Ty mi poświęcisz wiersz, a ja się poświęcę pracy nad obrazem.
Kilka dni później, wlokąc się z oddziałem i wszystkimi armatami po szutrowych drogach i górskich ścieżkach, grzęznąc w błocie i schnąc w promieniach słońca, Nemesio dotarł do San Monà del Piave.
Ukryli śmiercionośne narzędzia przy drodze pod jakimiś gałęziami. Żołnierze stawiali namioty na polu. Nemesio i inni znaleźli schronienie w opuszczonym budynku gospodarczym.
Oddziałowi przedstawił się nowy dowódca. Rysy twarzy miał zmienione, jego bladość była zdumiewająca, ale widząc frenetyczne ruchy oficera, nie sposób było się pomylić. To był Curzi, beniaminek burdelu, oczko w głowie przełożonych, kursowy prymus, rozedrgany człowiek. Chodził marszowym krokiem przed ubłoconymi ludźmi i ognistymi słowami przygotowywał ich do bitwy kolejnego dnia.
– No, no – mruknął jakiś żołnierz. – Co za wola walki.
– Pewnie – odparł Nemesio. – Ma francę na sprzedaż.
Po całodniowym marszu Nemesio ułożył się do snu, ale nie zdążył nawet pomyśleć: To rzeczywiście prawda, że na wojnie doświadcza się bezsenności ze strachu, bo już spał.
Bum!
Łoskot wrogiej kanonady i drżenie szyb w oknach sprawiły, że Nemesio zerwał się na równe nogi.
– Alarm!
Znaleźli się pod ostrzałem armat wielkiego i średniego kalibru. Wszystko drżało jak podczas trzęsienia ziemi, ludzie wrzeszczeli jak opętani: jedni wykrzykując komendy, drudzy ze strachu, jeszcze inni z powodu ran.
Wyskoczyli z kwater, skacząc na siodła koni zaprzężonych do lawet.
Bum!
– Przegrupować się!
Wiiizg!
– Uwaga!
Wiiizg!
Wojna była brzydką poezją Filippa Tommasa Marinettiego. Miał rację stryj z Rzymu: „Jeśli zaczniesz jako futurysta, to nie wiadomo, gdzie skończysz”. Albo gdzie umrzesz.
Dowódca Curzi pojawił się konno i wydawał komendy. Decyzja, by dosiąść wierzchowca, nie była najszczęśliwsza, zważywszy na patologiczną kondycję okolicy jego pachwin. Jednak należący do ludzi żelaznego ducha i pochodzący z niezłomnej arystokracji wojennej Curzi trwał w siodle, wykrzykując komendy i machając szpicrutą niczym dyrygent.
– Wy tam, ciągnąć armaty! Wy dwaj, ruszcie się!
Za każdym razem gdy Nemesio odwracał się, by wykonać rozkaz, widział konia, ale nie jeźdźca, który chcąc jakoś chronić obolałe przyrodzenie, przechylał się na wszystkie strony świata i wyglądał, jakby unosił się w powietrzu.
– Pociski! Naprzód, waleczni!
Nemesio zobaczył, że Curzi stoi jedną nogą w strzemieniu i pochwycony świądem histerycznie macha drugą kończyną niczym baletnica tańcząca kankana.
A jednak udało mu się zagrzać ludzi do działania. Armaty zostały ustawione na polu, zaś syfilityk – wciąż w siodle, ale teraz głową w dół, niczym woltyżer w cyrku – wrzeszczał jak opętany, kierując celowniczymi.
Kiedy otworzyli ogień, rozpętało się piekło.
– Ty! – krzyknął Curzi do Nemesia. – Platforma na tym drzewie to dobry punkt obserwacyjny, właź na górę i przekazuj współrzędne!
Świeżo upieczony Chiron nie zdążył nawet wypowiedzieć imperatywu „właź”, a Nemesio już był wysoko, w bezpiecznym oddaleniu od eksplozji, ukryty w koronie wspaniałej topoli. Platforma była dość prymitywna, podparta trzeba belkami, wyposażona w mapę topograficzną oraz niewielki polowy telefon. Nemesio podniósł słuchawkę, by posłuchać, co się mówi.
– Współrzędne, idioto, współrzędne! – wrzeszczał po drugiej stronie mało przyjazny głos.
Nemesio trzasnął słuchawką.
Co za gbur!
Spróbował się odnaleźć w nowej sytuacji. Korona topoli uspokajała i tłumiła jazgot na dole. Miejsce było przyjemne. Rozpogodził się. Moment spokoju skończył się jednak w tej samej chwili, w której przyłożył do oczu lornetkę i dostrzegł prosto przed sobą, tuż za linią wroga, taką samą topolę. W jej koronie widział takiego samego żołnierza. Blondwłosego jak on, młodego jak on, tak samo jak on będącego na wojnie. Chwila rozpoznania nie była tak patetyczna, jak się przywykło wierzyć („Jego twarz była taka sama jak moja” i wszystkie te dyrdymały poetów, o których mu opowiadał Corrado), ponieważ wśród licznych podobieństw dostrzegł także to, że chłopak naprzeciwko miał identyczną lornetkę. Skierowaną w jego stronę. Nie na pole, nie na komilitonów: n a t o p o l ę, n a k t ó r e j s i e d z i a ł. Nieprzyjaciel sięgnął po telefon. W tym samym momencie Nemesio zrozumiał z drżeniem podobnym do tego, którym wibrowała przechylana smutnym wiatrem topola, że ten po drugiej stronie podaje austriackim artylerzystom współrzędne naszego bohatera. Żeby zniszczyli jego stanowisko. Wraz z nim.
Chwycił za telefon.
– W samą porę, Viti!
– Co?
– Współrzędne! Współrzędne!
– Raz was słyszę, a raz nie.
Wyciągając gdzieś z najgłębszych pokładów pamięci pojęcia, których uczono go w podchorążówce, Nemesio zaczął wywrzaskiwać do słuchawki współrzędne drugiej topoli. Przypominało to histeryczne naśladowanie gry w okręty, którą zabijało się czas w koszarach.
– B2!
– Pudło!
Słysząc świst pocisków przelatujących mu nad głową, domyślał się, że po drugiej stronie sprawy przedstawiają się mniej więcej tak samo.
– D9!
– Podchorąży Viti, brawo! Trafiony!
Nemesio nie zdążył zapytać, kto pierwszy powiedział: „Topola!” i zwalił drzewo wraz z lokatorem na ziemię, kiedy nagle podniosła się gęsta mgła. Dalej niż na wyciągnięcie ręki nic nie było widać. Linie nieprzyjaciela zniknęły. Nemesio odłożył słuchawkę telefonu i zapatrzył się na miłosierny biały mur, który chronił ich przed sobą nawzajem, wymuszając naturalne zawieszenie broni.
Austriacy się wycofali, piechota poszła naprzód: nieoczekiwany sukces, szczególnie dla Rozedrganego Człowieka, który wiwatował na cześć własnej przemyślności taktycznej, tym razem uczepiony końskiego ogona niczym bohater wleczony po błocie. Mimo przerwania ognia trzeba było wiele zachodu, by przekonać Nemesia do zejścia z ukochanej topoli, gdzie miał nadzieję zostać na zawsze w roli wiecznego obserwatora trzęsidupy.
Pogrążony w delirium syfilityk opowiedział o decydującej dla bitwy salwie artyleryjskiej możliwej jedynie dzięki precyzyjnym współrzędnym dostarczonym przez podchorążego Nemesia Vitiego, jego kolegi z kursu podchorążych, który z narażeniem życia wspiął się na topolę zalewaną deszczem nieprzyjacielskich pocisków.
– Opowiem o tym dowództwu, podchorąży Viti! – krzyczał w podnieceniu dowódca.
Nemesio z grzeczności się nie sprzeciwił.
– Macie jeszcze w sobie odrobinę siły, podchorąży Viti? – zapytał Curzi, który znalazł się wreszcie na ziemi i trzymał za lejce konia słaniającego się od nieustannych akrobacji jeźdźca.
Nemesio, który nic nie zrobił, ale i tak czuł się wyczerpany, zawahał się z odpowiedzią.
– Ruszajcie do dowództwa – kontynuował Curzi jak gdyby nigdy nic. – Mam pilną wiadomość do przekazania. Chcecie mojego wierzchowca?
Koń spojrzał na niego z rozpaczą. Nemesio litościwie postanowił się przejść.
Przybywszy do miasteczka, trafił najpierw do budynku zamienionego w polowy szpital, pełnego zmarłych i konających. W nozdrzach czuł kwaśną woń środków dezynfekujących połączoną z zapachem krwi, ale nic nie mogło zmazać uśmiechu, który wywołała na jego twarzy tamta mgła. Szczerzył się, żył, nic nie mógł poradzić. Czy był to grymas bólu, czy może pośmiertnej ulgi, nawet trupy – jak zauważył Nemesio – zdawały się radośnie rozdziawiać usta.
– The war is one big laugh – powiedział ktoś za jego plecami.
Na krześle obok drzwi siedział chłopak z dwiema kulami opartymi o ścianę. Miał wysokie czoło, kanciastą szczękę i przenikliwe spojrzenie. Opuszkami brudnych palców trzymał papierosa, którym zaciągał się od czasu do czasu.
– Proszę?
– Wojna… Co za śmiech.
Wybuchnął rubasznym rechotem, jakby to miało pomóc lepiej zrozumieć, co miał na myśli. Nemesio uśmiechnął się po raz drugi, tym razem nieznacznie, zawstydzony nie tylko tym, że gość czyta mu w myślach, ale że wypowiada je na głos.
– My Italian niedobry.
– Anglik?
Potrząsnął głową.
– The States. America, you know?
– Wiem… – mruknął Nemesio.
– Walczyłeś dzisiaj, co? I can see it in your eyes. Radość, rozpacz. – Rzucił papierosa na ziemię. – Głupoty opowiadam. I’m tired.
Przeciągnął się i wyjrzał na zewnątrz, na zachodzące słońce. Mrożące krew w żyłach jęki umierających mieszały się z lękliwym śpiewem ptaków przerażonych łoskotem dnia.
– Wanna go for a drink? Napić się?
Jego uśmieszek fanfarona spodobał się Nemesiowi, który jednak tego dnia naprawdę nie miał ochoty na życie towarzyskie. Wykonał przeczący gest.
– Muszę znaleźć dowództwo.
– To tam. That way – powiedział nieznajomy. – I’ll go for a drink. Mają tu wyborną okowitę. My leg hurts. And I gotta write something.
– You writer? – zapytał Nemesio swoją angielszczyzną z daleka zdradzającą domowe nauczanie.
– Yes, a fighter.
– Fighter?
– Writer!
– Writer?
– Fighter!
– …
– Oh, let’s call the whole thing off.
Wstał i poszedł w stronę rozszerzającego się zmierzchu. Jeszcze jeden chłopak z rocznika ’99.
Po wykonaniu misji Nemesia nie skierowano z powrotem na front. Dowódca Curzi, z którego została już tylko jedna wielka wibracja, przedstawił go do odznaczenia. Rozeszła się pogłoska, że syfilis zjada podporucznikowi resztki rozumu (i w istocie ‒ przedstawił bowiem do odznaczenia również swego wierzchowca), ale Nemesio zdążył odebrać medal, zanim dowódcę internowano. Niedługo później ogłoszono zawieszenie broni i wojna zapadła w letarg, czekając na lepsze czasy. Wszyscy żołnierze, w tym Nemesio i jego batalion, krzyknęli na wiwat i wrócili do domu.
Konwój miał postój w Vicenzy, gdzie Nemesio spotkał Corrada. Mieli nocować w mieście, wyszli więc połazikować, nieco otumaniali. Vicenza wydawała się na wpół wyludniona, a wojenne pijaństwo wprowadziło ich w stan euforii. Dołączyli do grupy innych żołnierzy. Mieli taką wolę życia, że śpiewali, gwizdali na kobiety i wybuchali płaczem bez powodu.
Wtargnęli do oberży, gdzie zażądali picia za darmo.
Pierwszy dzban wina zaczął wymazywać z pamięci zakrwawione kawałki kaprala, przyćmiewać pozerski uśmiech Amerykanina, uśmierzać brudny świst pocisków.
W końcu zeszło na kobiety.
– A wy wiecie, że Nemesio jest nieskalany? – zdradził go w pewnym momencie Corrado.
– Że skąd jest? – zapytał któryś, nadal przygłuchy od eksplozji pocisków.
– Z Nieskalanii, republiki prawiczków.
Towarzystwo wybuchło dzikim wrzaskiem: trzeba go zaprowadzić do najbliższego burdelu. Nemesio nie był entuzjastą pomysłu, jako że odnotował zgubne skutki spotkania podporucznika Curziego z lesistą brodą. Udało mu się przełożyć rzecz na potem, przekonując wszystkich do kolejnego spaceru po oberżach. Kobieta mogła poczekać, pijaństwo za żadne skarby.
Kiedy był jeszcze bardziej wstawiony, wyrwało mu się, że pasjonuje się malarstwem.
– Miałbyś ochotę odwiedzić Akademię? – zapytał go jeden z towarzystwa, chłopak rodem z Vicenzy.
Nemesio odparł, że z największą ochotą.
– Trzeba więc go zaprowadzić do Akademii! – wykrzyknęli chórem pozostali.
Corrado protestował, ale jeden z miejscowych szepnął mu coś do ucha i uśmiechnął się. Nemesiowi pora wydała się dziwna jak na podziwianie olejów na płótnie, ale zamroczony alkoholem nie zgłębiał tematu. Wyszli natychmiast i po licznych zakrętach w prawo i lewo zatrzymali się przed bramą niskiego zapuszczonego budynku.
– Ale… – wyjąkał Nemesio. – To chyba nie jest Akademia Sztuk Pięknych?
– Nie wiem, gdzie ona jest, za to tutaj znajduje się Akademia Pięknych Sztuk! – wykrzyknął jeden z miejscowych. – Znaczy się burdel, palancie!
Przybytek obsługiwał co najmniej pół miasta, a tego dnia, z okazji zakończenia wojny, z pewnością zaoferuje numerek dla całej załogi.
Nemesio z miejsca otrzeźwiał i zaczął się wycofywać.
– Chrzest cipki rozgrzewa fujarkę jak ogień – stwierdził prowodyr. – Dobrze będzie wpaść na jeszcze jednego do oberży.
Wtargnęli do najbliższej.
– Gospodarzu, dzban najlepszego! – zawołał prowodyr. – Nasz chłopak już zaznał nieprzyjacielskiego ołowiu, ale jeszcze nie skosztował pięknej Gigogin17. Się rozumiemy?
– Nie skosztował grappy? – uśmiechnął się oberżysta.
– Nie – odparł tamten, wskazując palcem na nieodległy dom spotkań intymnych. – Czego innego…
– Nie skosztował bigoli z kaczymi podrobami18?
– Nie, nie! – śmiali się wszyscy. – Całkiem czego innego.
– Nie skosztował pieczonych gołąbków?
Popatrzyli po sobie.
– No to czego nie skosztował?
– Dobrego wina – mruknął Corrado. – Daj nam tylko dobrego wina.
Oberżysta wzruszył ramionami i poszedł po dzban i szklanki.
– Chłopcze. – Nemesio usłyszał za plecami znajomy głos.
Odwrócił się. To był przyjaciel Ojca Augusta, generał, którego poznał kilka lat wcześniej w domu.
Boszsz, pomyślał Nemesio, właśnie tutaj, koło Akademii.
Uściskali się. Reszta towarzyszy zebrała się wokół nich.
– Przedstawiam panu Corrada i… i innych przyjaciół.
– Dzielni chłopcy. Wszystko zwykli żołnierze?
Nemesio wyprężył się na baczność ze stukotem obcasów, wywołując uśmiech na twarzy generała.
– Zachowywałeś się jak mężczyzna?
– Tak, nawet dostałem medal!
– Jak to możliwe, że nie awansowali cię na porucznika? Nie złapałeś trypra?
– Nie!
– No to biegnij po niego natychmiast, na co czekasz? – syknął generał, żegnając się po wojskowemu.
– A co to jest tryper? – zapytał oberżysta. – Tutaj go nie przyrządzamy.
Po jednej stronie stała grupka klientów, po drugiej grupka prostytutek. Rzut oka na sflaczałe ciała pierwszych, w większości mężczyzn w średnim wieku, i sflaczałe ciała drugich, w większości kobiet w wieku nieokreślonym, wystarczył, by się przekonać, że nie znajduje się tam ani jedna piękna sztuka. Wszyscy natomiast palili, może po to, by jeszcze przed pocałunkami i objęciami przyzwyczaić usta do kwaśnego posmaku tytoniu.
Wejście do Akademii Pięknych Sztuk oznaczało zagłębienie się w świat palaczy. Za drzwiami wejściowymi witała człowieka gęsta pierzyna, wytwór cygar i papierosów palonych przez oczekujących mężczyzn. Kiedy nikt nie palił – a to zdarzało się nieczęsto – wówczas krzesła ustawione w półokrąg, tapety i nieobyczajne obrazki rozwieszone na ścianach zaczynały oddawać cały dym wchłonięty wcześniej. Nemesio i towarzysze, choć obyci z prochem, zaczęli kaszleć zaraz po wejściu.
Wino podarowało mu upojenie przydatne nie tylko do przezwyciężenia strachu, ale i obrzydzenia. Poznał sutki Gnesy, dekolt Lippy, rękę pieścirzepkę Gigii, ciało Erminii, żywopłot Giuliany, lornetkę Maurice’a, kuciapkę Chikki, ale jeszcze nigdy nie wypalił papierosa. Pewien zamożny pan wyczuł sytuację i poczęstował go jednym.
– Wracacie z frontu, chłopaki?
Corrado kiwał głową, Nemesio kaszlał.
– Do dzieła, nie bądźcie nieśmiali. Zasłużyliście sobie.
Dziewczyna o proporcjach gruszki, podkrążonych oczach i czerwonych wargach ruszyła w ich stronę, ale kilka razy zgubiła drogę w tym dymie. W końcu dotarła do grupy. Zaciągnęła się papierosem, otworzyła usta i wypuściła najpierw jedno kółko, potem drugie, które nawlekło się na pierwsze, a potem jeszcze jedno, które – na oczach zdumionego Nemesia – zamieniło się w obsceniczny i jednoznaczny kształt, a następnie w kolejny obsceniczny i jednoznaczny kształt, a następnie w zdanie, dymne i niepotrzebne:
– Idziesz na górę, chłopczyku?
Nemesio zakwilił.
Inicjacja #8 i ostateczna
Poszedł za nią schodami na górę, z lubieżnym zakłopotaniem wpatrując się w szerokie siedzenie falujące pod sukienką. Krok za krokiem, jedno machnięcie półdupkiem za drugim, wojna stawała się coraz bardziej odległa. Kiedy weszła do pokoju, zdjęła sukienkę. Była tłusta i kształtna. Wzięła go za rękę i zaprowadziła do umywalni, gdzie rozpięła mu spodnie. Kontrolując mu genitalia, zapytała:
– Pierwszy raz?
– Tak – nieśmiało odpowiedziały genitalia.
– Czysty chłopczyk. Chodź…
Poszła razem z nim do łóżka i popchnęła go na nie siłą swoich osiemdziesięciu kilogramów, potem z nieoczekiwaną gracją usiadła na nim. Miała obfite piersi z wielkimi różowymi brodawkami kontrastującymi z bladym ciałem i wałki tłuszczu opadające na wygolony srom. Kiedy rozszerzyła nogi, puściła bąka i Nemesio pomyślał, że nie mogło być sytuacji bardziej pozbawionej radości, a jednak w jakiś dziwny sposób czuł się radosny. Zaczął się śmiać, a ona dołączyła do niego.
– Tylko dla ciebie – powiedziała, wprowadzając go w siebie i dając mu niecodziennego całusa w usta. Dotyk mięsistych warg upewnił go, że i ona piła.
Poczuł, jak zagłębia się w miękkie ciało.
– Podoba ci się?
– Mmm – odparły zapracowane genitalia.
Położyła mu ręce na ramionach i zaczęła się coraz szybciej poruszać.
– Widziałeś wojnę? – zapytała.
Nemesio potwierdził.
– Patrzyłeś jej prosto w oczy, widziałeś śmierć?
Nemesio przytaknął.
– Powoli… Właśnie… O tak… Wiesz, straciłam brata…
– G-gdzie?
– Na Monte Grappa. A gdzie indziej? W tym gównianym błocie, w tym gównianym syfie, w tym okopie z gównianego błota…
I popłynęła rynsztokowa mowa, wyzwolona może przez alkohol i utraconego brata, i przez Austriaków, z którymi była, wszystko to błoto i gówno i błoto i gówno wypowiadane z coraz większym podnieceniem. Aż nagle plugawe zaklęcie tej rozpaczliwej litanii umilkło. Błoto błotem, gówno gównem, ale też kutas kutasem i życie płynęło dalej.
– Wytrzyj się – powiedziała, rzucając mu ręcznik i siadając na bidecie, by wylać z siebie jego spermę.
Wyciągnięty na łóżku Nemesio obrócił się do okna.
Zapadał zmrok.
Zeszła gęsta mgła. A może to był tytoniowy dym wydobywający się przez drzwi przybytku, zasnuwający ulice, przykrywający całe miasto.
Ten pokój będzie dziwny, czuł to.
Odwrócił się, by spojrzeć na dziewczynę, a ona schowała biust pod sukienką. Niespodziewanie serce wypełniła mu melancholia niczym zalegająca na zewnątrz mgła.