ŚRODA
Jestem poczęty z…
Zdanie znów urwało się przed końcem.
Począłem się z kogo?
Z kogoś, tak… Z kogoś, kto tędy przechodził.
Słowa pozostały na końcu języka, w połowie niewypowiedziane, wrośnięte w gardło. W przeciwieństwie do tych, które każdego ranka towarzyszyły mu w przejściu ze snu do przebudzenia – bez łagodności, ale też nie obcesowo: nazwijmy to ponurą starannością – tym razem odebrał je niczym gwałtowne szarpnięcie, niczym haczyk wyciągający go z mare magnum snu i rzucający na brudny pokład łóżka.
Zerwał się natychmiast.
To także było coś nowego w porównaniu z codziennym wypoczwarzaniem się w zwolnionym tempie do stanu, którego żadna istota obdarzona rozumem nie nazwałaby „jawą”. Brzęk butelek wyrzucanych przez apulijskiego kucharza na podwórzu, pierwsze światło przebijające się przez okiennice, gorycz: wszystko takie jak zawsze, a jednak nie.
A jednak.
Nie.
Dwa razy. Dwa razy z rzędu.
– Ma pan powtarzające się sny?
– Niech pomyślę… Może jeden: życie mojego ojca w porządku chronologicznym.
Niemożliwe.
Był tutaj w deszczowy poranek, w środę, w Mediolanie. Był sobą, Nemesiem Młodszym – Nie! Nemem! Nemem i już! – trzydziestolatkiem pracującym w jednej z sal Muzeum Awangardy Awangardy. N a p r a w d ę był tutaj?
Nemo nie posunąłby się aż do przysłowiowego uszczypnięcia, by sprawdzić, czy nie śni, ale jednak dotknął twarzy.
Sny, baśnie, wędrówki podświadomości.
Najpierw korona, teraz medal. Ale to przecież wszystko przypadek. Miał uwierzyć w to, że przeżywa metempsychozę à rebours wywoływaną przez promieniujące czymś przedmioty, podczas gdy jego ojciec umierał? Cudze życie miałoby się wślizgiwać do jego własnego w taki sposób, nocą, niczym mysz domowa? Wolne żarty.
Poczuł wilgoć w dolnej części ciała. Dotknął ręką pachwiny i uzyskał potwierdzenie. Nocna polucja. Od jak dawna mu się nie zdarzała? Ech, akurat nie w tym rzecz.
Przez chwilę czuł w nozdrzach kwaśny zapach burdelu w Vicenzy.
Burdelu w Vicenzy?
Figle relanium.
Wszedł pod prysznic, bardziej po to, by oczyścić myśli niż pachwinę. Opłukał części intymne, czując, że wspomnienie grubej smutnej dziewczyny wcale nie znika.
Wiele czasu minęło, odkąd nie kochał się z kobietą. Od epizodu z kasjerką z muzeum, pełnego drżenia i wstydu. Później przeprowadziła się do Rzymu.
Wyszedł z łazienki i sprawdził telefon. Kolejny esemes od Pity:
pie nada mas uè uè uè
Zwięzły, ale treściwy, trzeba przyznać. A więc amputowali mu stopę. Ale czy należało to komunikować w taki właśnie sposób?
A stopa?
Puf! Znikła.
I wszyscy w szloch nad amputowanym kulasem.
Tatuś rozpadał się na kawałki, nie dało się tego inaczej określić.
Najpierw tonący okręt opuściło libido (i w samą porę), potem umysł, następnie zwyrodniały staw biodrowy, nie zapominając o zaćmie. Wszystko to drobiazgi w porównaniu z jego rówieśnikami, którzy już dawno temu kopnęli w kalendarz.
Teraz dzięki opatrznościowej cukrzycy także stopa się zbuntowała.
Ojciec. Padre. Compadre.
Chryste Panie, potrzebował czegoś mocnego. Miał butelkę grappy dla gości, leżała nienaruszona od sześciu lat. Otworzył i powąchał: obrzydliwa. Odwrócił się: listek z tabletkami relanium wciąż tam był. To nie mogła być wina pastylki. A poza tym: co się właściwie stało? W sumie nic takiego.
Daj spokój, to tylko gra wyobraźni.
Glum. Przełknął PsychoTropa i popił łykiem grappy. Potem jeszcze jednym. Odwagi!
Wyszedł, uruchomił Rosynanta i tym razem więcej niż o Enrice myślał o pierwszej wojnie światowej. Nie potrafił wybić jej sobie z głowy. Patrzył na szare kamienice, na żonglera zbierającego datki na ulicznych światłach, na krzykliwy billboard reklamujący nowy portal randek internetowych. Rzeczywistość, coś równie bezdyskusyjnego jak niezdefiniowanego. W tym momencie uchwycił się jej ze wszystkich sił.
To jestem ja i jestem tutaj.
Tankując na stacji, pełną piersią wdychał otępiające opary paliwa z dystrybutora, aby się upewnić, że na pewno żyje.
Wszedł do muzeum znów punktualnie i tym razem sam poprosił o spotkanie z Żółwiem. Dyrektor jeszcze nie przyszedł do pracy. Nemo usadowił się na krzesełku przed gabinetem szefa i oddał się oczekiwaniu. Dotknął tapicerki siedzenia, materiału swoich spodni, kluczy w kieszeni. Rzeczywistość, całe wagony rzeczywistości. A jednak kręciło mu się w głowie.
To bez wątpienia od wybuchu granatu.
Przestań.
Ale Hemingway? Co on tam robił? No i w ogóle co za głupota. Pozer i alkoholik. Zgoda, b y ł pozerem i alkoholikiem, no ale właśnie: dlaczego przedstawiać go w taki sposób? Tylko pozbawiona erudycji i artystycznej przenikliwości podświadomość zniżyłaby się do takiej kliszy.
A cała reszta później?
Nie.
Nie.
Nemo nigdy w życiu nie doświadczył ataku paniki, ale nagle zimny pot na skroni i ucisk w piersi przypomniały mu jej opis, jaki przekazał mu któryś z przyjaciół.
Na szczęście pojawił się Żółw: tym razem wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego. Nie dość, że Nemo był punktualny, to jeszcze przyszedł przed czasem. I to prędzej n i ż o n. Jak śmiał? Od lat ten chłopak nie sprawiał problemów, jeśli nie liczyć codziennych małych spóźnień, a teraz nagle dwa niezrozumiałe odstępstwa od normy. Popatrzyli na siebie przez chwilę, a potem Nemo wstał.
– Dzień dobry – powiedział. – Muszę prosić o wolne.
T r z y odstępstwa.
Żółw spojrzał na niego z osłupieniem.
W gabinecie, twarzą w twarz, okopani po dwóch stronach biurka, Nemo i dyrektor muzeum nie mieli sobie wiele do powiedzenia. Zakłopotanie tego drugiego w reakcji na prośbę podwładnego wynikało wyłącznie z jej absolutnej nowości: przez wszystkie te lata Nemo nie poprosił ani razu o wolne. Właśnie dlatego mimo oszołomienia, które nie chciało opuścić Żółwia, nie można mu było odmówić.
– Domyślam się, że przyczyną jest stan zdrowia waszego ojca.
Nemo niedostrzegalnie skinął głową, a potem zrobił się podejrzliwy.
– Dlaczego mówi mi pan przez wy?
– Och, proszę wybaczyć. Pozostałość po neapolitańskiej rodzinie, czasem mi się wymyka. – Żółw starał się być spolegliwy. ‒ Musi pan wiedzieć, że cała dyrekcja muzeum jest z panem w tym trudnym momencie.
Milczenie.
– Naturalnie – zaświszczał Żółw, wykrzywiając wargi w taki sposób, jakby miał wyciągnąć sobie kawałek szpinaku z zębów – ma pan moją zgodę.
Po chwili w przypływie wielkoduszności dodał:
– Na pewno nie chcecie wziąć całego dnia?
Znowu to „wy”.
Nemo odparł, że wystarczy popołudnie.
– Kilka godzin pracy dobrze mi zrobi.
– Cóż, skoro chcecie wrócić w transzeje… – uśmiechnął się Żółw, wskazując drzwi.
Kaszel i przestawianie krzeseł do drzwi.
– A więc wziąłeś wychodne? – zapytał zaskoczony Almiro.
– Tak.
– Doskonały pomysł: wyglądasz na zdenerwowanego.
– To nie tak, jak myślisz.
– W jakim sensie?
– Znaczy, to ma coś wspólnego z moim ojcem, ale nie do końca… Jak by to powiedzieć… – Nie wiedząc, od czego zacząć, Nemo uznał, ze najlepiej będzie prosto z mostu. – Almiro, słuchaj…
– Jestem.
– Przeżywam na nowo życie mojego ojca.
Almirowi nawet nie zadrżała powieka.
– Jasne, jak w filmie! Też to przeżywałem, kiedy mój stary umierał. Co noc we śnie gładził mnie po głowie. A za dnia myślałem o jego życiu.
– Nie zrozumieliśmy się.
W nieroztropnym geście afektu Almiro wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu Nema.
– Naprawdę. Wiem, co czujesz.
– Stop. To nie tak. Słuchaj, nie myśl, że zwariowałem… – Nemo westchnął. – Ale wygląda to tak, jakbym każdej nocy podróżował w czasie i przeżywał to, co się wydarzyło w życiu mojego ojca. Rozumiesz? Krok po kroku. Jakbym był nim.
Milczenie.
– Ale mnie też…
– Nie, nie, nie – uparł się Nemo. – Nie rozumiesz.
Nie pozostało mu nic innego, jak wejść w szczegóły, opowiadając mu o pierwszej nocy i o tym, jak, hm, ojciec się urodził. A potem o dzieciństwie Nemesia: o kalabryjskiej mamce, karykaturze Sibilii Aleramo, pobycie w Rzymie…
– Wiesz, pierwszej nocy nie przejąłem się tym. Byłem skołowany wiadomością o ojcu. Mówiłem ci wczoraj, pamiętasz? A ty mi powiedziałeś, że tobie to też się zdarzyło. Ale tej nocy, kiedy zasnąłem… Jasne, że byłem niespokojny… W końcu mój ojciec umiera. Wczoraj byłem u niego w szpitalu i na pewno to miało wpływ. Co ja mówię, żaden wpływ: rozwaliło mnie w kawałki…
– To właśnie mówię.
– Tak, jasne. Czujesz się gównianie. Niezależnie od tego, czy go kochasz czy też masz ochotę amputować mu także drugą stopę.
– A więc usunęli mu ją?
– Amputowali, Almiro, amputowali. Nie „usunęli”. Ludzie umierają, nie „odchodzą”.
– Przykro mi.
– Z powodu stopy?
Zakłopotany Almiro wykonał gest mogący oznaczać zarówno tak, jak nie.
– Słuchaj, jedna rzecz to być w szoku – ciągnął Nemo – a druga to… to… – nie znajdował słów. – To jest jak metempsychoza à rebours! Przeniesienie z jednego pokolenia do drugiego, ale wstecz! Surrealistyczna reinkarnacja! Nocne delirium…
Almiro położył mu dłoń na ramieniu.
– A więc myślisz, że tej nocy odbyłeś podróż w czasie wstecz i przeżywałeś życie swojego ojca?
– Wiem, jak to absurdalnie brzmi…
– Przepraszam, że się upieram, ale to nie mógł być po prostu sen i nic więcej?
Nemo odczekał chwilę.
– Tak, na początku też tak myślałem. Ale to nie jest takie rozmyte jak sen. Nie jest ani trochę rozmyte. Poza tym: dwie noce z rzędu?
– Wiesz, powracający sen.
– O n n i e p o w r a c a. Postępuje chronologicznie.
Almiro popatrzył na niego.
– Dobrze zrobiłeś, że poprosiłeś o wolne. Powiem ci, że przydałoby ci się pewnie kilka dni urlopu.
– A poza tym powracające sny nie rozwijają się tak jak powieść. Nie mają fabuły.
– Fabuły?
– No tak jak w powieści.
– W pierwszej osobie?
– Nie, występuje tam wszechwiedzący narrator.
– Że jak?
– Daj spokój. Co ty wiesz o teorii narracji…
– Zajmował się nią Umberto Eco. – Almiro na chwilę zaniemówił. – Naprawdę o tym mówimy?
– …
– Nemo, ty jesteś w szoku.
Milczenie.
– I często ryzykowałeś życie?
– No więc się nie zrozumieliśmy! – podniósł głos Nemo. – Tej nocy byłem na wojnie, kurwa jego mać! Telefonista Feliziani… – kontynuował, ale skurcz w gardle nie pozwolił mu dokończyć zdania. – Biedak.
Almiro wpatrywał się w niego.
– Nemo…
– NO CO?!
– Spokojnie. A więc… boisz się, że sprawa przeciągnie się na kolejne noce?
Zaczyna stosować aktywne słuchanie. Jakby rozmawiał z szaleńcem.
– A skąd mam wiedzieć? Pewnie! I nie zwracaj się do mnie, jakbym był pacjentem w wariatkowie, dobrze?
– Dobrze, Napoleonie.
– Almiro, przestań…
– I do jakiego momentu dotarłeś?
– Do tysiąc dziewięćset osiemnastego.
– Wyszedł z wojny bez szwanku?
– Mniej więcej. Przed wyjazdem zraniłem… zranił się w źrenicę. Pobili go.
– No i?
– Dziś rano miałem zamglony wzrok.
– Nemo, to pewnie zmęczenie. Albo masz za mały kask do skutera.
– A l m i r o.
– Dobrze, dobrze, spokojnie.
– Przestań mi mówić „spokojnie”!
– OK, spokojnie. To znaczy nie…
– A poza tym czuję. Czuję swoje sny. To ci się wydaje normalne? Wczoraj plama po zupie…
– Plama po zupie?
Było widać, że Almiro zaczyna czuć się niezręcznie. W sali pojawił się zwiedzający, ale podobnie jak większość obojętnie minął obrazy i poszedł dalej.
– I… hm, twój ojciec był również na drugiej wojnie?
– O ile mi wiadomo, tak.
– Ale przeżył, więc możesz być spokojny. Mógłbyś nawet dostać stos medali za przekroczenie linii wroga i załatwienie małego kaprala. Bohater! – Almiro otworzył szeroko oczy. – Ty, mam genialny pomysł!
– Nie no, proszę…
– Tak!
– Nie.
– Tak! Tak!
– Święty Boże, niech on tego nie mówi.
– Możesz zabić Hitlera. D z i ś w n o c y.
Nemo podniósł oczy ku niebu.
– Zmienić historię świata! Nie będzie już Holokaustu.
– A może tak pójdę do twoich rodziców, wedrę się dokładnie w tym momencie, kiedy robią tentego, i nie ma Almira! Puf!
– Pożartować nie można.
– Słuchaj, to nie takie proste, jak mówisz. Moje „ja” chrononauty jest t a m, nie t u t a j.
– Chrono co?
– Nieważne.
– Czyli on nie wie, że jest tobą.
– Ja nie wiem, że jestem nim.
Popatrzyli po sobie zmieszani.
– No ale jednak szkoda.
Zamilkli.
– Co ja tam wiem, Almiro. Może faktycznie wszystko to mi się śni. Ale strach jest bardzo realny. I po przebudzeniu znajduję zawsze jakiś rezultat snu.
– Dziś rano?
– Nie pytaj.
Nagle poczuł się bardzo zmęczony. A stulecie, pomyślał, dopiero się zaczęło.
– Nemo, a tak w ogóle to co ty wiesz?
– O czym?
– O jego życiu.
– Już ci mówiłem: niewiele. Dwie wojny. Jakaś historia miłosna. Wiele kobiet.
– A ty narzekasz.
– Raz nawet był w telewizji.
– Gdzie?
– W jakimś politycznym show w niedzielę, nie pamiętam.
– No nieźle.
– Wręcz przeciwnie. To była katastrofa. Został polecony przez jakąś grubą rybę z Komunistycznej Partii Włoch i prowadzący złośliwie ignorował go przez cały program. Ojciec miał już dziewięćdziesiąt siedem lat i nie mógł się dobić do głosu. Dopiero pod koniec audycji facet zadał mu jakieś pytanie.
– A on?
– Nie był za dobry w improwizacji. Robił długaśne, wręcz biblijne pauzy, właściwie bluźniercze, jeśli weźmiesz pod uwagę standardy telewizji, a za każdym razem, gdy go popędzali, odpowiadał „Chciałbym przeczytać jedną stronę…”. Akurat w tym okresie była promowana jego książka. Niemal natychmiast przełączyłem na inny kanał.
– A on jak to wtedy przyjął?
– Pewnie tak jak zawsze, czyli bardzo dobrze.
Kolejny zwiedzający. Zgubił się. Zapytał o drogę do Sali Kariatyd i poszedł sobie.
– Słuchaj, nie wiem, co ci się przydarza w nocy. Ale nie możesz po prostu wziąć jego autobiografii i przeczytać? Może to tylko twój żal w ten sposób się ujawnia? No chyba że nie chcesz sobie zniszczyć dręczącej przyjemności uczestniczenia w przygodzie – dodał Almiro nie bez złośliwości.
– Dupa, nie dręcząca – odciął się Nemo. – W każdym razie książki nie mam. Przerzuciłem parę stron i wywaliłem ją do kosza.
– Z zazdrości.
– Ze złości.
– Nie ma w księgarniach?
– Zdaje się, że nakład wyczerpany.
Nagle Almiro aż podskoczył.
– Czy my naprawdę rozmawiamy o przeczytaniu książki, żeby zrozumieć, w jaki sposób będziesz przeżywał powtórnie życie swojego ojca?
Nemo też poczuł się nieswojo. Przeszło dwóch zwiedzających, na ulicy rozległ się klakson: wszystko nagle wydało się tak odległe. Oderwał sobie z palca kawałek naskórka. Potem odwrócił się do okna i z przyjemnością nasłuchiwał miejskiego szumu.
Almiro miał rację. Dał się zasugerować. A jego ojciec umierał: czy nic to dla niego nie znaczyło?
Nie, odpowiedział łagodnie.
Ale nie o to chodziło. Nie mógł dać się ponieść trąbie powietrznej, po prostu.
– Masz rację. Kretyn ze mnie.
Almiro popatrzył na niego z ulgą, ale wciąż z odrobiną podejrzliwości.
Nadeszła pora, by urwać się z pracy.
Kiedy wyszedł z muzeum, uświadomił sobie, że znalazł się w centrum miasta o nietypowej dla siebie porze. Mógł iść do szpitala albo do domu. Samotność w tłumie przypomniała mu o nocnym majaczeniu. Wyciszone podczas rozmowy z Almirem wizje znowu nabrały realności. A medal? Czy znikł tak samo jak korona? Zapomniał go poszukać. Co się z nim działo? Znów pójdzie na front? Przeżyje raz jeszcze cały ten czas? Nie czuł się na siłach, nie chciał czuć się na siłach. Przecież całe życie był bezsilny. Poza tym była jeszcze jedna kwestia. Absolutnie fundamentalna. Rzecz, do której nie chciał się przyznać nawet sam przed sobą. Wielkie Wyparte Wydarzenie. I matka. I…
Jakiś samochód zatrzymał się z piskiem opon i gość za kierownicą wrzasnął do niego coś mało budującego.
Nie otrząsając się z otępienia, Nemo wrócił na chodnik.
Wspomnienia.
Już sam tytuł, którego nie powstydziłby się poeta Guido Gozzano, przyprawiał go o mdłości: Czerwone róże, których nie zebrałem. Sto lat przygód, pełnia życia, a ten jeszcze narzeka? Bo czegoś nie zebrał? Wściekłość!
Wybrał największą księgarnię w centrum i zapytał o egzemplarz autobiografii Nemesia Vitiego.
Niestety.
Nie dość, że nie było jej w księgarni, to nakład został wyczerpany.
Pozostawało mu tylko sanktuarium: ojcowski dom. Ale wpierw należało sforsować posterunek piersiastego Minosa19.
Wyciągnął telefon.
– Hola, Nemesio.
– Nemo, Pita. Mam na imię Nemo.
– ¿Que pasó? Jedziesz do szpitala?
– Tak, później.
– A byłeś wczoraj?
– Byłem, tak.
– Nie mogę znaleźć medalu.
– Oddziałowa mi go dała. Przyniosę ci w najbliższym czasie.
– To pamiątka z pierwszej wojny światowej. Twojemu compadre bardzo na nim zależało.
– Zależy, Pita, zależy. Jeszcze nie umarł.
Wybuchnęła płaczem. Poważny błąd.
– Pamiątka z wojny. Kiedy został ranny…
– Ranny?
– Tak.
– Nie wydaje mi się.
– ¿Como?
– Nieważne. Słuchaj, Pita, gdzie jesteś?
– W domu. Niedługo idę al ospitàl.
– Poczekaj na mnie, wpadnę do domu.
– ¿Porqué?
– Potem ci powiem.
Rodzinny dom. Mieszczańska kamienica w samym centrum. Słyszał ojca, jak się usprawiedliwia: „Mam wiele, sam sobie zaprzeczam…” i takie tam. Nemo nie przestępował tego progu od dziesięciu lat. Dwie wielkie kolumny po obu stronach masywnej bramy wejściowej. Złota tabliczka domofonu z jednym tylko słowem: NEMESIO. The one and only. A syn? Eee. Nacisnął guzik. Bzzz.
– ¿Quien es?
– To ja, Pita. – Zdesperowany. – Słyszeliśmy się minutę temu.
– ¿Porqué przyszedłeś?
– Potrzebny mi egzemplarz autobiografii mojego ojca.
– Auto co?
– Autobiografii.
– Ach, autobiografii. ¿Por qué?
Robiła się podejrzliwa. Wraz z nieuniknionym końcem pojawi się temat spadku. I nawet jeśli Pita była płaksą, to na pewno nie należała do płaks nieżyciowych. Były dom, obrazy, pamiątki posiadające wartość artystyczną. I będzie trzeba stoczyć o to wszystko walkę, i nie ustępować nawet o centymetr.
– A tak. Przypomniałem sobie parę rzeczy i chciałem je zweryfikować.
Chwila wahania. Elektryczność statyczna. Harpia rachowała, co się najbardziej opłaca, jaką taktykę zastosować, jak się zachować.
– No se puede. Nie można.
– Co?
– No se puede.
– Oszalałaś? Chcę tylko rzucić okiem na książkę.
– Nie.
– Pita, daj spokój.
– No se puede.
– Dlaczego?
– Señor powiedział, żeby nie wpuszczać nikogo i nic nikomu nie dawać.
– Przecież tak ogólnie to mówił. O złodziejach, intruzach… Ja nie jestem „nikt”, jestem jego synem. Wpuść mnie.
– No se puede.
– Nazywam się tak samo jak on, Pita. Jestem Nemesio.
– Powiedziałeś, żeby cię nazywać Nemo.
– Żartowałem. Tak tylko powiedziałem, no kurwa.
– Jesteś vulgar. A twój compadre esta muy mal. Bardzo z nim źle. Nie ma już nogi.
– Wiem, że jest w ciężkim stanie! Nożeż kurwa, chcę tylko przejrzeć jedną książkę!
– Jesteś bardzo zły. Dzwonię po policję.
Nemo zmienił ton.
– Pita, przepraszam, spokojnie. – Westchnienie. – Wiem, że to też dla ciebie trudny moment, nie chciałem być agresywny. No więc… – Słodki głosik. – Nie mogłabyś dać mi tej książki? Bardzo cię proszę.
– Nada. Nie.
– Daj mi ją, pojebana krowo!
Pita z trzaskiem odłożyła słuchawkę domofonu.
Kurwa.
Stał przed bramą i myślał.
Spróbować w jakiejś księgarni internetowej?
Wsiadł na Rosynanta i pojechał do najbliższej kawiarenki internetowej. Nic z tego. Książka nie przyjdzie wcześniej niż za sześć dni roboczych. Sześć dni? Sześć nocy!
Główna biblioteka miejska. Jedyne wyjście. Dosiadł Rosynanta i popędził do Biblioteki Sormani.
– Bardzo mi przykro, ale jest wypożyczona.
Bibliotekarka była nieugięta. Żywcem wyciągnięta z najbardziej oklepanego stereotypu okularnica nosiła krzyżyk na szyi i miała taką cerę, jakby dopiero co zmartwychwstała.
– I nie ma drugiego egzemplarza?
– A gdzie, z łaski swojej?
– No nie wiem… – Nemo odwrócił się, by wskazać resztę budynku. – Przecież tu jest mnóstwo miejsca… To pałac, Chryste!
– Prosiłabym, żeby w mojej obecności nie wzywał pan imienia Bożego nadaremno. – Okulary zjechały jej na sam czubek nosa, ale ich nie poprawiła. – Zbawiciela pozostawmy na krzyżu.
– Proszę mi wybaczyć. To trudny okres… Właśnie, trudny okres. Dziwny okres, rozumie pani?
Bibliotekarka nie skomentowała.
– A… a kiedy wraca z wypożyczenia?
– Powinna być już u nas.
– A co się stało?
– Nie została oddana.
Nemo powstrzymał odruch rozbicia pięścią oddzielającej ich szyby i delikatnego poprawienia okularów na czubku nosa bibliotekarki.
– Chodziło mi o to, czy się nie upominacie.
– Upominamy.
– I zrobiliście to?
– Zrobiliśmy.
Milczenie.
– Do widzenia.
Nemo ruszył do drzwi, ale zaraz się odwrócił.
– A gdyby tak zdradziła mi pani nazwisko osoby, która przetrzymuje książkę? Może uratowałaby pani jedną duszę…
Bibliotekarka spojrzała na niego z oburzeniem.
– No dobrze już, dobrze.
Nie znajdował wystarczająco dużo przekleństw, by złorzeczyć samemu sobie i temu, że wyrzucił kiedyś tę książkę, a wraz z nią stracił szansę na uzyskanie wiedzy, co się z nim może dziać w przypadku nowej metempsychozy (albo po prostu psychozy, co było wysoce prawdopodobne).
Przewertował w myślach wykaz członków najbliższej rodziny ojca. Stryjowie nie żyli od dwudziestu lat, kuzyni od dziesięciu, nawet najbliżsi z przyjaciół nie poradzili sobie lepiej: pochował ich wszystkich. Z radością naturalnie. Nie ze złością.
Książka.
Kto może ją mieć?
Jak wystrzelony z procy pobiegł do komputerów w czytelni.
Dobrze, zacznijmy od wydawcy. Odnalazł w sieci stronę domu wydawniczego Sztuka i Sukces. Zadzwonił natychmiast pod numer telefonu wskazany na stronie. Numer nie istnieje. Pełen złych przeczuć napisał lakoniczny e-mail. Rzeczywiście, natychmiast wrócił do nadawcy. Zakończyli działalność? Upadli?
Był jeszcze adres.
Pogonił na drugi koniec miasta aż do anonimowej kamienicy, spojrzał na pozbawiony opisów domofon i zaczął się domyślać, że raczej nie osiągnie tu sukcesu i nie dostanie ani sztuki ojcowskiej autohagiografii.
Nacisnął pierwszy z brzegu guzik.
– Tak?
– Czy to siedziba domu wydawniczego Sztuka i Sukces?
– Dziękuję, nie jesteśmy zainteresowani.
Trzeba szukać gdzie indziej.
Księgarnie? Szkoda nawet gadać. Może jakiś student zrobił nielegalną kserokopię na potrzeby pracy magisterskiej? Pewnie tak, ale jak takiego znaleźć? Czas biegł bezlitośnie. Tik, tak. Tik, tak. Tok. Nieuchronnie zbliżała się noc, a wraz z nią kolejny ładunek lat do przeżycia i przetrawienia. A był już wieczór.
Niczym wampir zmuszony wrócić do grobu wraz z nastaniem świtu, tego wieczoru także skierował się do kliniki. Gdzie czekał na niego – no właśnie – nieumarły. Wyobraził sobie, jak wbija osinowy kołek w pierś rodzica, by zapobiec jego wskrzeszeniu.
Gdy przyjechał, było już późno, ale udało mu się spotkać z oddziałową, której instynkt macierzyński czuwał nad dziwactwami Nema.
Na korytarzach panował spokój. Szpital wydawał z siebie równe spokojne rzężenie. Coś nienazwanego poruszało Nemem. Pigułki relanium zeszły na dno żołądka, a następnie podniosły się, uderzając mu do głowy. Czuł się rozgorączkowany i dziki. Zdolny do wszystkiego. Czekała na niego historiograficzna noc i był gotów na wszystko.
Chciał ją przeżyć.
C h c i a ł t a m b y ć.
Zanim się udał do swego compadre (pomniejszonego o stopę), poszedł poflirtować z oddziałową. Przekonana, że przytłoczył go fakt amputacji, nie miała serca, by – nomen omen – uciąć rozmowę.
– Przeżywa to pan?
– Dosyć mocno.
– Niełatwo zaakceptować coś takiego.
– To tak, jakby sobie zabierali człowieka po kawałku – potwierdził Nemo.
Znów nie wiedziała, czy się śmiać czy oburzyć, w końcu uznała, że to tylko mało szczęśliwy dobór słów, i zamilkła.
– No ale był już jedną nogą w grobie – ciągnął niezrażony.
Kobieta wybuchnęła śmiechem. To było silniejsze od niej.
– O Boże, bardzo pana przepraszam.
– Niech się pani nie przejmuje, ojciec często żartował ze śmierci. Przede wszystkim z cudzej, ma się rozumieć.
Oddziałowej kręciło się już lekko w głowie, więc aby ukryć zakłopotanie, zajęła się przestawianiem flakonów, zaś Nemo patrzył na nią od drzwi z dziwnym wyrazem twarzy, niezrozumiałym nawet dla niego samego. Czego tu szuka? Kłopotów? Chce ją uwieść? Czyżby stara sperma się odrodziła?
– Pański ojciec jest niesamowicie żywotny.
– Byłby zdolny głosować na „nie” w referendum w sprawie eutanazji. Nie wychodząc ze śpiączki.
Znów śmiech, wręcz histeryczny.
– Chciałem panią zapytać o jedną rzecz – powiedział. – Może się wydawać makabryczna…
Oddziałowa przywykła do płaczu, narzekań i zawodzenia. Do mężczyzn całujących stopy, rzeczy osobiste i ubrania zmarłej żony. Nie należała do osób, które łatwo zbić z tropu. A ta rozmowa ją zdumiewała.
– Gdzie się podziewają amputowane organy?
Oddziałowa była skonsternowana.
– W jakim sensie gdzie… się… podziewają?
– W takim sensie – odparł Nemesio – jak kaczki w Central Parku.
Kobieta była już na skraju ataku histerii.
– Buszujący w zbożu. Kojarzy pani?
– T-tak. – Była oszołomiona. – T-to nie jest pytanie, które często słyszę.
– Nie?
– Nie.
– Ale jest na nie odpowiedź?
– Może nie powinnam sobie pozwalać, ale… wygląda mi to na makabryczną ciekawość.
– Może pani nie odpowiadać.
– Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że… Nie wydaje mi się to aż tak ważne.
– To akurat bardzo subiektywna kwestia.
Kobieta sarknęła.
– Amputowane kończyny trafiają do szczelnego żółtego pojemnika, który znajduje się w pomieszczeniu przylegającym do sali operacyjnej. Po paru dniach przychodzą po niego pracownicy zajmującej się tym firmy, zabierają je i spopielają.
– Palą?
– Tak, w bardzo wysokiej temperaturze.
– Taki jakby mały pogrzeb.
Była już kompletnie zszokowana.
– Jak pan uważa.
– Przepraszam, zirytowałem panią. Nie wiem, co mnie wzięło. Może staram się nie myśleć o reszcie. Stopa to taka metonimia…
– ?
– Pars pro toto.
– Nie, nie… po prostu jestem zmęczona. – Na desce rozdzielczej zapaliło się światełko. – Proszę mi wybaczyć, muszę pana na chwilę opuścić.
Nemo rozejrzał się po dyżurce i zobaczył, że na biurku leży pęk kluczy. Na jednym z nich wygrawerowano napis KOMORA UTYLIZACJI. Wiedziony impulsem szybko odpiął go z pęku i wsadził do kieszeni.
Gdy pielęgniarka wróciła, Nemo się pożegnał.
– Proszę mi wybaczyć, wiem, że zadaję dziwaczne pytania, ale ta cała sprawa jest dla mnie bardzo trudna.
Kobieta po raz kolejny doświadczyła przypływu czułości. Kimże jest, by osądzać człowieka ciekawego losu amputowanej kończyny jego ojca? Boże, gdy powtarzała w myślach te słowa, naprawdę wydały się jej makabryczną ciekawością.
Nemo się pożegnał, a ona poczuła się lekko, niemal euforycznie. Jak wtedy, kiedy z żołądka schodzi jakiś ciężar.
Albo kiedy zostaje amputowana kończyna, pomyślała, natychmiast oburzając się na siebie.
Wszedł do izolatki ojca, nałożył na ubranie biały fartuch, udał się na parter, a potem do sutereny. Z nonszalancją wmaszerował na blok operacyjny. Po drodze ściągnął ze stojaka lekarską maskę i założył ją na twarz. Minął się z jakimś lekarzem i skinął mu głową. Przeszedł obok drzwi, w których przez iluminator widać było trwającą operację. Ukradkiem przemknął obok. Dotarł do drzwi z napisem KOMORA UTYLIZACJI, przekroczył próg, zamknął za sobą i głęboko odetchnął.
Spokojnie.
Serce waliło mu jak obłąkane. Jak wtedy na topoli.
Jak wtedy na topoli?
Panie Boże w niebiesiech, chcę tam wrócić. Tak, cholera jasna. Spodobało mi się, skurwysyny. I potrzebuję kolejnego retroobiektu tranzytowego. Ale potężniejszego niż dotąd.
Włączył światło i dostrzegł duże pojemniki. Idealnie podobne do kubłów na śmieci stojących na podwórzu pod blokiem. Na ścianie za nimi wisiała kartka z napisem KOŃCZYNY.
Wziął głęboki oddech i otworzył pokrywę pierwszego.
Groza! Potworność!
E tam, pusty.
Kolej na drugi. Odwagi, powiedział sobie, to nie może być gorsze niż odpadki z apulijskiej restauracji pod domem. Gwałtownym ruchem otworzył klapę i zobaczył stos woreczków różnego kształtu i wielkości przetrzymywanych w polarnej temperaturze. Otaczał je błękitnawy dymek podobny do tego, jaki unosi się nad suchym lodem. Amputowane kończyny były zapakowane pojedynczo w niebieskie woreczki.
Teraz jeszcze trzeba znaleźć właściwą stopę.
– Przydałaby mi się pomocna dłoń – wymamrotał. I wybuchnął śmiechem. Totalnie odpłynął. Relanium wzięło go w posiadanie. Był PsychoTropem z misją w imieniu Boga Ojca Wszechmogącego. Był w amoku. Był pomylony. Co on wyprawia? Skończy w więzieniu! Albo w szpitalu psychiatrycznym. Gorzej: na wojnie.
Znów na wojnie, tak!
Na oko odrzucał największe opakowania, które musiały zawierać całe ramiona albo coś innego, o czym nie chciał nic wiedzieć. Ostatecznie chwycił za sznurki zaciskające, wyciągnął trzy worki podobnej wielkości i położył je na podłodze. Nieoczekiwanie przyszedł mu do głowy kapral Feliziani i przebiegł go dreszcz. Szybciej, do roboty. Podniósł je i próbował obejrzeć pod światło: na nic, zupełnie nieprzejrzyste. W środku równie dobrze mogła być piłka do rugby albo but.
Jednak trzeba otworzyć.
Do dzieła.
Chwilę później Nemo zrozumiał coś jeszcze: odwaga, by otworzyć woreczki, to pikuś. Problem stanowiło rozpoznanie właściwej stopy.
Trzy sine zwiędłe kończyny – podobne do kawałków kurczaka ułożonych na stoisku w hipermarkecie – leżały obok siebie na posadzce.
I co teraz?
O stopo, ach, stopo mojego compadre, dlaczegoś mnie opuściła?
I stało się. Jedna z amputowanych kończyn niemal niezauważalnie drgnęła. Pośmiertny spazm? Halucynacja? Mówiąc precyzyjnie, poruszył się drugi, sąsiadujący z paluchem palec, który ortopeda nazwałby palcem długim. Tak, nie było wątpliwości. Karygodne zachowanie śmierci. Było jasne, że stopa chciała być zauważona. Pozostałe dwie spoczywały bezwładnie, ale akurat ta dama miała coś do powiedzenia.
Mów, maleńka.
Nemo nie miał czasu, by prowadzić rozważania, dlaczego palec martwej stopy się poruszył. Umieścił kończynę z powrotem w worku i wsadził ją sobie pod pachę. Dwie pozostałe odłożył do pojemnika. Przepraszam, dziewczyny, może następnym razem.
A teraz w nogi!
Przeszedł przez korytarz i ponownie minął drzwi sali operacyjnej. Tym razem były otwarte. Ze środka dobiegały przejęte okrzyki.
– To koniec! Kolejny stracony!
By nie wzbudzać podejrzeń, Nemo zajrzał do środka i jego oczom ukazało się przerażające widowisko: grupa chirurgów oglądała mecz piłki nożnej. Na stole operacyjnym obok leżał dopiero co zaszyty mężczyzna, ciągle spał w narkozie, śniąc zapewne, że owija go coraz grubsza warstwa opatrunków.
Wszyscy zauważyli obecność Nema.
– J-jaki wynik? – zapytał.
– Przegrywamy – odpowiedział anestezjolog. – Argentinos Junior są w lepszej formie.
– Wszystko przez jet lag – dorzucił instrumentariusz.
– No cóż, w każdym razie „Inter, gola” – skwitował Nemo.
Oniemieli i jak na komendę popatrzyli na niego. Jeden z chirurgów wstał.
– Bardzo proszę, przedstaw się.
– Czemu?
– Gra Milan, nie Inter.
Niewybaczalny błąd.
– Hm, nie jestem wielkim kibicem – odpowiedział. – Nazywam się Bignazzi, jestem tu od niedawna.
– Pokaż identyfikator.
To trwało sekundę. Nemo coś bąknął, a następnie rzucił się z prędkością światła do wyjścia, ścigany przez medyków i okrzyki: „Zatrzymać go”.
Niczym błyskawica minął dyżurkę drzemiącego portiera i rzucił się na parking, przeskoczył żywopłot i ukrył się za samochodem. Usłyszał głosy ścigających.
– Gdzie on jest?
– Znikł.
– Kto to w ogóle był?
– Może jakiś przygłup?
– Sprawdź jutro, czy istnieje ten Bignazzi.
– Myślisz, że przysłali go z ministerstwa?
– Tak coś mi się wydaje. Miał w ręku jakiś worek.
– Może zabrał jakąś próbkę?
– Przegrzebał cały pieprzony oddział, kiedy my jak ostatni durnie oglądaliśmy mecz.
– Właśnie. Wracajmy, bo nie zdążymy na koniec.
Nemo odetchnął z ulgą. Nie co dzień zdarzało się kraść ludzkie organy. Szczerze mówiąc, jemu się nigdy jeszcze nie zdarzyło. To było absurdalne, szalone, to był kop adrenaliny, po którym zaczął się śmiać jak obłąkany.
Ale jaja.
Zdjął kitel i wepchnął go do torby, potem chyłkiem przemknął przez mroczny parking aż do Rosynanta i ulotnił się.
Zaraz po zamknięciu na cztery spusty bramy kamienicy doznał drżenia typowego dla kogoś, kto znalazł się samotnie w towarzystwie potwora: to znaczy siebie. Nemo zrobił to samo, co spontanicznie przyszłoby do głowy zarówno dobrej gospodyni domowej, jak i kanibalowi z Milwaukee: wsadził mięso do zamrażarki.
Odwrócił się i spojrzał w lustro.
Co się dzieje?
HORROR W MEDIOLANIE: SYN SŁAWNEGO MALARZA KRADNIE AMPUTOWANĄ OJCU STOPĘ. POZOSTAWIA KARTKĘ Z NAPISEM: „POTRZEBOWAŁEM JEJ, ŻEBY COFNĄĆ SIĘ W PRZESZŁOŚĆ”, NASTĘPNIE IDZIE DO DOMU KOLEGI Z PRACY ALMIRA I TAM UMIESZCZA ZDOBYCZ.
Jak z tabloidu.
Próbował wyjaśnić sobie własne zachowanie. Makabryczny wyczyn, podjęty mimo ryzyka wykrycia i oskarżenia o… Halo, a czy w kodeksie karnym jest w ogóle mowa o kradzieży stopy? Co mu strzeliło do głowy? A poza tym: skoro korona i medal przeniosły go w przeszłość, to w takim razie po co mu jeszcze s t o p a Nemesia Starszego?
Było coś, czego nie chciał przyznać sam przed sobą.
Jesteś ciekawy tej historii, Nemo.
Leżąc na łóżku, przestał kontrolować własne myśli i pozwolił sobie na wiarę, że tamten palec naprawdę zadrżał, że brzęczenie zamrażarki jest w istocie wibracją magicznego paznokcia. I że w ojcowskiej stopie ogniskują się wszystkie minione nieruchome lata.
Zawrót głowy.
Taki sam jak po przepiciu.
Łyk wieczności, pomyślał. A zaraz potem: Relanium już nie wystarcza. Nawet przeterminowane.
Poczuł się zagubiony. Może należałoby zadzwonić do lekarza.
Oparł głowę na dłoniach.
Jestem chory, bardzo chory. Zawsze to wiedziałem. Wiem to, odkąd przyjąłem tę gównianą pracę, odkąd uciekłem z domu, odkąd rzuciłem studia, odkąd się urodziłem. A Wielkie Wyparte Wydarzenie? Co się wtedy stało? W każdym razie: jestem poczęty ze starej spermy, to jest stały element, miejsce w przestrzeni, punkt zawieszenia. A teraz pozwalam się porwać międzygwiezdnym fantazjom, medytuję nad iluzją czasu, iluzją najkonieczniejszą, a jednocześnie najgłupszą. Życie to nic, rozwiązaniem byłoby ponowne prze-życie. Chciałbym wejść w twoje buty. Nie wiesz, czego się doświadcza… Ile istnieje wyrażeń na określenie tej granicy?
Brzęczenie… Silny podmuch powietrza… Zgasił światło? Chyba tak. Albo został wprowadzony w taki półmrok. Najprawdopodobniej. Leżał na łóżku, czuł się bardzo zmęczony, niemal odcieleśniony. Bardzo, bardzo zmęczony.
Płynął… płynął…
Stopa była pryzmatem, przez który przepływało nowe światło. Tym razem, pomyślał, będzie bardziej intensywnie. Z oddali dobiegał hałas metropolii, który jak zawsze kołysał go do snu. Tramwaje, motocykle, skutery, Rosynanty, sale operacyjne, lodówki, żołądek Żółwia, brbrbr, zmartwione szepty Almira, pip, pip urządzeń utrzymujących jego ojca przy życiu, myśli słodkiej oddziałowej, klaksony, metaliczny jazgot szyn, sen, może ponowne narodziny, a może lepiej będzie zostać w Sali Wakuumistów i przyglądać się przeciekającemu przez palce życiu, a może przeżyć zepchniętą gdzieś w głąb przeszłość aż do najbardziej tragicznego momentu, Wielkiego Wypartego par excellence, kroki człowieka na ulicy, pies obsikujący klomb, apulijska restauracja, która wyrzuca resztki do kosza na śmieci, myśl, myśli, całe to życie, ciężarówki, samochody, pociągi.
Odjeżdżające pociągi.
Bezpieczne.
Jak zawsze.
Rozhuśtane.
Jak zawsze.
Tak normalne, tak banalne.
Jak zawsze.
Tak banalne.
Tak.
Tak.
Ta-tak.
ta-tak.
ta-tak.
ta-tak.
ta
tak
ta
tak