Kra! Kra!
Był czerwiec. Nemesio bez wielkiej chęci udawał się na spotkanie w centrum. Wybrał drogę przez via Torino i patrzył na wszystko, na co jeszcze niedawno nie mógł sobie pozwolić.
Czasy się zmieniły.
Wojna wybuchła rok wcześniej, a on – po śmierci Tanfiego, ucieczce Buttora i tajemniczym zniknięciu Suchego – starał się skoncentrować na pracy i rodzinie. MMM się rozpadł, a Nemesiowi została tylko sterta niedokończonych aktów, które zarówno Lotte, jak on sam mieli w najwyższej pogardzie.
Wokół wrzał faszystowski wojenny patriotyzm i Nemesio nie znalazł lepszego sposobu na odreagowanie, niż troszczyć się o swe sceptyczne dziecko. Sprawiała mu przyjemność myśl, że własnym nasieniem zaszczepił maleńkiego wirusa w łonie Italii rózg liktorskich i bojówek. Może w przyszłości Ornato zainfekuje ten kraj. Z całego serca mu tego życzył.
Jednak sceptycyzm Ornata miał w sobie raczej coś kosmicznego niż antyfaszystowskiego. Chłopiec nigdy się nie śmiał, nie uśmiechał, nie płakał. Gorzej niż smutne: było to dziecko poważne.
– Na litość boską, co z tobą jest? – martwili się Lotte i Nemesio.
– Когда умирают травы – сохнут.
Nemesio rozważał, czy nie powinien się nauczyć rosyjskiego. Lotte uznała, że bez wódki nic nie zrozumie. Mały Ornato nie chciał rosnąć.
Zatrzymał się przed wystawą sklepu przy via degli Orefici i zastanawiał się, czy kupić kapelusik w prezencie dla Lotte. Nie byli co prawda bogaci, ale mogli już sobie pozwolić na drobne kaprysy. Może jednak lepiej się ograniczyć: przyszłość nie rysowała się w różowych kolorach. By dostać się do Galerii Wiktora Emanuela, należało przejść obok biur funduszu wojennego, fontanny wojennej i ogrodów wojennych34, przeto nie było nic dziwnego w tym, że wszyscy wokół maszerowali równym krokiem.
A jednak był to dla nich dobry czas.
Pewnego wieczoru byli tak zmęczeni, że zostawili na wierzchu glinę, z którą oboje eksperymentowali, myśląc nad nowym projektem, i poszli spać. Ornato obudził się przed nimi, pokonał barierkę łóżeczka i potuptał prosto do salonu, gdzie warsztat artystów stanął przed nim otworem. Z dziecięcym instynktem wziął się do zabawy i zaczął lepić figurki podobne do zwierząt, które Nemesio pokazywał mu kiedyś w ilustrowanej książce.
Próby ulepienia żaby, przybliżone repliki koni, szkice żyraf.
Kiedy Nemesio i Lotte się obudzili, przerazili się, że nie widzą kochanej postaci z nieprawego łoża na zwykłym miejscu, pobiegli do salonu i na stoliku zobaczyli osiem rzeźb w stylu sztuki naiwnej. Obok zmęczony po twórczym orgazmie mały Ornato wycierał dłonie szmatką i palił z zadowoleniem papierosa o smaku czekoladowym.
Nemesio i Lotte wymienili spojrzenia: tak pięknych rzeźb nie widzieli od czasu ostatniej wystawy Suchego. Wzięli malca na ręce, łagodnie karcąc go za wyjście z łóżeczka.
– Ornato, co ty wyprawiasz?
– Когда умирают солнца – они гаснут.
– No dobrze, już dobrze.
I na nowo zapatrzyli się na figurki.
Nemesio spokojnym spacerem przeszedł przez piazza Duomo. Dzień był wspaniały, a niebo oszałamiająco błękitne. Mediolan potrafił rozgrzać zmysły niespotykaną słodyczą, toteż nawet myśl o osobie, z którą miał się spotkać, nie potrafiła zepsuć mu humoru.
Poprzedniego dnia Nemesio poszedł do kina na komedię, w głębi serca niosąc nadzieję, że kiedyś wreszcie zobaczy dzieło podpisane przez jego przyjaciela Samuela, którego nazwiska już nawet nie pamiętał i któremu serdecznie życzył bezpiecznego dotarcia do Stanów Zjednoczonych. Projekcję filmu poprzedzała kronika filmowa. Na ekranie pojawił się śmieszny wąsik Adolfa Hitlera, który wrzeszczał jak obłąkany przeciwko wrogowi: plutożydomasonerii. Jeden wielki rozdzierający wrzask i ujadanie. Od słuchania fizycznie bolały uszy. Może dlatego to morze głów przed Hitlerem co chwila wołało coś, co Nemesiowi wydawało się okrzykiem bólu: „Ajj!”.
– Wielka chwila właśnie nadeszła. Niemcy się obudziły!
– Ajj!
– Doszliśmy do władzy w Niemczech, a teraz będziemy rządzić całym narodem niemieckim!
– Ajj!
Biedacy, cierpiał razem z nimi. Zresztą oczy też go bolały od samego patrzenia: wirująca przed oczami geometria, ta przerażająca regularność kresek i kątów była obrazą dla wzroku. Jeżeli prawdą było, że swastyka wzięła się ze stylizowanego symbolu słońca, czego Nemesio nauczył się na własnej skórze nad brzegiem podberlińskiego jeziora, to również jej oddziaływanie na siatkówkę było podobnie oślepiające. Czarne światło rozbłyskiwało nad europejskim niebem i pogrążało kontynent w gęstym mroku. Nieprzypadkowo życie codzienne we Włoszech opierało się na czarnym chlebie i czarnym rynku, a i humory nie dopisywały.
Jednak jego to nie dotyczyło. Nie w tych szczęśliwych dniach, nie w tym momencie względnego dobrobytu. Nemesio miał Lotte, małego Ornata, czterdzieści lat i może nareszcie nadszedł zwrot w jego życiu.
Po tym, jak postali chwilę z opadniętą szczęką przed statuetkami Ornata, ojciec i macocha popatrzyli po sobie.
– Co o tym sądzisz? – zapytała Lotte.
– Sądzę, że dobrze będzie spotkać się z Egidiem.
Egidio był marszandem, który znał się na rzeczy. Nemesio opowiedział mu przy kawie o nowej eksplozji twórczej w rodzinie, o kolekcji miniaturowych dzieł noszącej nazwę W imię syna. Kiedy mu je pokazał, wzbudziły falę entuzjazmu.
– Giacometti i Celnik Rousseau pobledliby z zazdrości.
– Tak uważasz?
– No pewnie! Musimy szybko coś zorganizować… Ile mamy dzieł?
– Na razie około dwudziestu – skłamał Nemesio. Było ich osiem, a na dodatek stanowiły dzieło przypadku.
– Potrzeba co najmniej czterdziestu.
Nemesio wrócił do domu i odbył rozmowę z Lotte. Począwszy od tego dnia, każdego ranka zostawiali świeżą glinę na stoliku i jedząc śniadanie, zachęcali Ornata do zabawy. Zaczęli od serii zwierząt, potem przeszli do domów, roślin i twarzy, najpierw mamy, potem taty, a wreszcie nawet Benita Mussoliniego: ta nadzwyczajna paszczęka o ponurej sławie stała się w dłoniach Ornata nadętym pustym w środku księżycem. Jak zwykle potrzebne było dziecko, by powiedzieć, że król jest nagi. W każdym razie Paszczęka trafiła do pudła: czas jeszcze nie dojrzał.
Kiedy zgromadzili oczekiwaną liczbę dzieł, Nemesio pojawił się u Egidia, który jak zwykle najpierw rozpływał się w zachwytach, a potem zorganizował wystawę. Czasy były ponure, wiały wichry wojny, przemoc rozlewała się wszędzie i bezbronny wdzięk, którym emanowały te dziełka, sprawił, że wystawa odniosła sukces. Bogata północnowłoska burżuazja zaczęła kupować figurki i przez kolejne dwa lata Nemesio i Lotte znów oglądali pieniądze.
Nemesio wszedł do Galerii Wiktora Emanuela, zanurzył się w ludzki rozgardiasz i zatrzymał przed witryną z wystawionymi książkami. Sklep obok był zamknięty, a na drzwiach widniał napis: „Odtąd ten sklep będzie zawsze aryjski”.
We Włoszech zatwierdzono właśnie rasistowskie prawa, choć z jakiegoś niezrozumiałego powodu wszyscy nazywali je rasowymi.
Nemesio wciąż nie potrafił zrozumieć tej całej sprawy z rasą. Czasem, przyglądając się, jak Ornato się bawi – innymi słowy, jak zarabia na utrzymanie rodziny – zastanawiał się, czy zjawiskowa Nastazja nie była przypadkiem Żydówką.
Podczas pierwszej wystawy, kiedy malec raczkował sobie pomiędzy figurkami, w pewnej chwili wziął go na ręce słynny krytyk sztuki Canistolfi. Ornato kilkakrotnie wskazał mu najpierw figurkę w kształcie łodzi, a potem samego siebie, aż krytyk zwrócił się do obecnych i zawołał:
– Myśli, że to on je zrobił, słodziak.
Wszyscy się roześmieli.
– To mój czeladnik! – skomentował ojciec.
Ktoś oskarżał Nemesia o brak zaangażowania politycznego, ale cóż, jego syn miał dwoje rodziców na utrzymaniu, razem trzy gęby do wykarmienia, i w tej sytuacji tworzenie sztuki otwarcie antyfaszystowskiej byłoby niczym odmowa przyjęcia butelki ze smoczkiem: nie można było mieć do niego pretensji. Poza tym ta drobna krytyka – i niewykluczone, że podszyta zazdrością – dokonywała się jedynie w środowisku podziemnym, w tym samym pokoju, w którym ukrywano wykonaną przez dziecko karykaturę dużego dziecka par excellence, czyli Ducego. A teraz zostało mu wyznaczone spotkanie z nie byle jaką figurą i Nemesio udawał się na nie z sercem pełnym lęku.
Gdzieś w oddali usłyszał krakanie.
Kra!
Między nim a Lotte nie układało się najlepiej. Dalekie o lata świetlne były czasy, kiedy przetrzymywała w książkach nawet listy zakupów, które z miłością mu zapisywała. Pamiątki wszelkiego rodzaju komunikacji między nimi chowała między kartkami niczym czułe chwile życia. Kiedyś Nemesio otworzył jakąś książkę i znalazł karteczkę z napisem: „Skończył się papier toaletowy”.
Najbardziej wysublimowany przejaw czułości.
Tymczasem wraz z dostatkiem materialnym pojawił się niedostatek emocjonalny: kłócili się coraz częściej. Ponury klimat w kraju i na świecie odbił się echem także na ich równowadze emocjonalnej, a gaworzenie Ornata w syberyjskim dialekcie z pewnością im nie pomagało.
No i jeszcze te zdrady.
Nemesio próbował ukryć swoje niewierności nawet przed sobą samym, ale częściej niż raz nakrywał sam siebie w ramionach jakiejś modelki. Po raz pierwszy od Berlina, a właściwie od brawurowej akcji ratunkowej na rogu via Brera, ich relacje ściął lód.
Starał się o tym teraz nie myśleć.
W kawiarni, gdzie miał umówione spotkanie, zastał już rektora Akademii Brera.
– Punktualność nie jest waszą silną stroną – zaczął z lekką irytacją. – Mogę wiedzieć, co takiego was zatrzymało?
– Mój syn – tłumaczył się Nemesio. – Wiecie, jacy są artyści: kapryśne temperamenty.
Rektor się roześmiał i z satysfakcją pokiwał głową, chusteczką otarł pot z czoła i upił łyk wody gazowanej, którą miał na stoliku.
– Chcecie coś zamówić? – zapytał Nemesia kelner.
– Poproszę o lemoniadę.
– Mamy dziś prawdziwie liktorski dzień majestatycznie rozżarzonego słońca – zauważył rektor.
– To prawda – odparł Nemesio. – Jest gorąco.
Dostał swoją lemoniadę i pociągnął długi łyk, by zaspokoić pragnienie zdrowego rozsądku. Galeria była nieustannym kłębowiskiem ludzi: jej dwie krzyżujące się osie przypominały mu w tej chwili celownik optyczny, ponurą przepowiednię tego, czym może stać się Mediolan, gdy dojdzie do wojny.
– Chcieliście ze mną o czymś porozmawiać – przeszedł do rzeczy Nemesio.
– Jak najbardziej – odparł rektor. – Przede wszystkim chcę sprecyzować, że śledzę waszą pracę od dawna.
– Dziękuję.
– Wiem, że pracowaliście w czystej i niezepsutej ojczyźnie aryjskiej.
– Proszę?
– W Niemczech.
– A, tak.
– To były lata deprawacji i degeneracji sztuki, domyślam się, że było to trudne doświadczenie.
Nemesio przypomniał sobie tę chwilę, kiedy dwie polskie bliźniaczki – dziewczyny obdarzone biustami rzucającymi szydercze wyzwanie sile grawitacji zdolnej ściągnąć im w dół jedynie ubrania – podchodziły do mosiężnego łóżka, na którym leżał, i odpowiedział:
– Bardzo.
– Domyślam się, że z tego powodu wyjechaliście stamtąd.
Nemesio skinął głową, przede wszystkim po to, by wyrzucić z niej obraz bliźniaczek.
– Taaa.
– Mogę zapytać, dlaczego wybraliście Francję?
– Wsiadłem do niewłaściwego pociągu.
Rektor się roześmiał.
– Wy, artyści, zawsze tacy sami. Ale Paryż to jednak wspaniałe miasto. Poza tym antycypowaliście kroki naszego zwycięskiego Führera.
– Taaa – bąknął Nemesio. – Niedawno byłem w kinie i muszę powiedzieć, że porwał mnie obraz jego przemówienia.
– Hipnotyczny, nieprawdaż?
– Niezwykle. I ten sposób uderzania stopami.
– Obcasami!
– Pocieszny! – roześmiał się Nemesio.
– W jakim sensie? – zachmurzył się rektor.
– W tym sensie, że… napełnia serca pociechą.
– W tym sensie, że prowadzi nas do myślenia o nieuniknionej klęsce spisku plutożydomasońskiego?
– Oczywiście – udobruchał go Nemesio. – W sensie, że prowadzi do myślenia.
– W tym sensie, że przepełnia serca głębokim gniewem i krzepkim junactwem?
– W istocie! W tym sensie, że przepełnia serca gniewem.
Rektor upił jeszcze łyk wody.
– Jesteście jednym z nielicznych artystów, którzy nie wyjechali za granicę dla antyfaszyzmu, tylko dla nauki.
Nemesio nie potwierdził, ale też nie zaprzeczył.
– Nieprzypadkowo wróciliście. Wiem jednak, że kilka lat temu należeliście do małej grupy bliskiej wywrotowym ideom.
– Chodzi wam o MMM?
– Mmm.
– Mmm.
– Muszę przyznać, że raporty o waszych zebraniach wskazują raczej na inspirację nihilistyczną niż na ideę polityczną z prawdziwego zdarzenia, co z pewnością jest zasługą wpływu nieodżałowanego profesora Tanfiego, człowieka wiernego rządowi… Ale co za przykry koniec. Odbieranie sobie życia nie jest godne prawdziwego mężczyzny.
– R-raporty o naszych zebraniach?
– Nie wiedzieliście? – zdziwił się rektor. – Mieliśmy informatora.
Nemesio roześmiał się skonsternowany. Zdawał sobie sprawę, że na niektórych spotkaniach można było siedzieć łokieć w łokieć ze szpiegiem, toteż nie przez przypadek wszędzie porozumiewano się za pomocą haseł, zakodowanych wiadomości, mrugnięć powieką. Czasem głasków po dłoni.
Ale informator tak bardzo wewnątrz?
Rektor podał mu akta. Nemesio otworzył i zobaczył raport nr 32566445/Xy, sporządzony przez współpracownika OVRA nr 99999999,75. Nagłówek głosił: „Raport dotyczący wieczornego zebrania Manifestu Manifestu Manifestu poświęconego treści «Przeglądu Przeglądu Przeglądu» w dniu 12 marca 1936 roku”.
Brzmiał następująco:
Na wstępie do raportu nr 32566445, następującego po raporcie nr 32566444 i poprzedzającego raport nr 32566446, sporządzonego przez waszego agenta nr 99999999,75 w oddanej i pracowitej służbie dla chwalebnej faszystowskiej organizacji OVRA, a więc na wstępie muszę zaznaczyć, że wskutek znacznych ilości skonsumowanego podczas zebrania alkoholu nie mogłem zachować koniecznej trzeźwości umysłu aż do samego końca.
Wieczór rozpoczął się w podejrzany sposób. Spotkanie odbywało się w mieszkaniu wspominanego już wcześniej Nemesia Vitiego, por. raport nr 1-32566444, i nastąpiło po libacji w oberży I Ty u Mnie, por. raport nr 3-32566444, wspólnie ze wspominanym już Antoniem Buttorem, który w wieczór poprzedzający zebranie zawiadomił o nim mniej więcej takimi słowami: „Suchy, chodź, napijemy się razem. Musimy jeszcze wytrzymać mamrotanie Tanfiego i gaworzenie synalka Nemesia. Poza tym chciałem z tobą o czymś porozmawiać”.
Podczas spotkania z podejrzanym Antoniem Buttorem rzeczony od samego początku wykazywał się niezwykłą serdecznością oraz próbował z przesadną szczodrością nalewać wina do kieliszka agenta nr 99999999,75. Następnie twierdził, że chce powiedzieć coś na uszko, oraz dotykał małżowiny usznej agenta 99999999,75 wilgotnymi ustami, szepcząc słowa zaproszenia do tego, co podejrzany Buttor określał wyrażeniem „głaski”. W konsekwencji czego agent nr 99999999,75 nabrał podejrzeń i zachowywał dystans. Istnieje powód, by wierzyć, że podejrzany Antonio Buttor, z zawodu malarz i próżniak, mimo mężnej męskości swojego malarstwa żywi tendencje uraniczne, a więc antyfaszystowskie.
Po odparciu ataku na agenta nr 99999999,75 agent nr 99999999,75 wraz z podejrzanym Antoniem Buttorem udali się do mieszkania podejrzanego Nemesia Vitiego, z zawodu malarza i próżniaka, oraz jego żony, z zawodu rzeźbiarki i próżniaczki, choć należącej do szlachetnego narodu teutońskiego. W kołysce leżał także ich syn imieniem Ornato, z zawodu dziecko i próżniak.
Agent nr 99999999,75 musi także przy tej okazji zaznaczyć, że nie udało mu się zrozumieć, podobnie jak przy innych okazjach, i bynajmniej nie przez antyfaszystowską niedbałość, mowy profesora, który wyraża się niewyraźnie i bełkotliwie, w całkowitym przeciwieństwie do naszego Ducego. Również wyżej wspomniana Lotte ma w zwyczaju używać niekonwencjonalnych wyrażeń typu: „masz ochotę na filiżanek kawy?”, albo mówi „żonek” zamiast „mąż”, ale tylko wtedy, kiedy jest poruszona.
Cała ta tendencja do dziwacznego języka musi z konieczności mieć charakter antyludowy, a jednocześnie antypatyczny, a więc z konieczności antyfaszystowski. Ponadto wyżej wspomniane dziecko gaworzy w języku, który w doświadczonym uchu agenta nr 99999999,75 zdecydowanie brzmi jak rosyjski. Na potwierdzenie swojego wywrotowego pochodzenia dziecko zaczyna zjadać siebie samego, poczynając od swojego prawego kciuka, czyli robi to właśnie, co komuniści mają w zwyczaju robić z dziećmi.
Dyskusja toczyła się wokół różnicy pomiędzy bojaźnią a drżeniem w dziele duńskiego filozofa Sørena Kierkegaarda. Od tego momentu sytuacja się zdegenerowała w każdym możliwym sensie. Głos profesora Tanfiego przeszedł w niekontrolowany burkot podobny do dźwięku kawiarki. Filosowieckie dziecko zaczęło gaworzyć. Antonio Buttor desperacko próbował wdrożyć w działanie to, co wasz agent nr 99999999,75 nazwał „głaskami”, tym razem wobec wyżej wzmiankowanego profesora, który drżał z oburzenia.
Niektórzy z nich wykazywali oznaki swego rodzaju wyczerpania duszy i nadużywali substancji alkoholowych, które hojnie serwował gospodarz. W dekadenckiej pantomimie żona piorunowała biesiadników wzrokiem, zaś mąż napełniał błyskawicznie opróżniane kieliszki. Tak sprośne zachowanie jest bez wątpienia oznaką niemoralności, jeśli nie wprost perwersji.
Od momentu „głasków” wasz agent nr 99999999,75 mógł się skupić z najwyższą trudnością, ale może zaświadczyć o jednoznacznie wywrotowym charakterze tych zebrań, zdegenerowanej obecności nie tylko „głasków”, ale również syna o nieślubnym i bolszewickim rodowodzie, tudzież rozwiązłej żony, na dodatek rozwiedzionej (jak się okazało) z mężnym członkiem SS, a także profesora, którego depresja kłóci się z życiowym pędem faszyzmu. Ponadto…
I tak przez kolejne sześć stron, ale Nemesio zdążył już stracić wątek.
– Przydługo, trzeba przyznać – powiedział rektor. – Dzieło Luciana Tristolfiego. Zwanego także…
– Suchym – spuentował Nemesio zdumiony nie tyle zdradą, ile faktem, że lakoniczność Suchego kryła taki słowotok.
– Właśnie jego. Nie przejmujcie się: prawie wcale nie braliśmy tego pod uwagę przy wszystkich naszych troskach. Ponadto człowiek był niezrównoważony, a więc niezbyt przydatny jako informator. Wiedzieliśmy, że zajmujecie się potężną sztuką, ale apolityczną. No a branie gaworzenia dziecka za język Dostojewskiego, no doprawdy…
Roześmiał się.
Nemesio uświadomił sobie, że choć nigdy wprost tego nie nazwał, zawsze o tym wiedział. Biedny Luciano Tristolfi, biedny Suchy: czy istnieje człowiek pogrążony w większej rozpaczy niż donosiciel?
– Jak już mówiłem: śledziłem wasze pierwsze próby z symbolizmem i uznałem je za doskonałe, choć dostrzegłem w nich odrobinę niepewności. Weźmy ten akt na tle burzliwego nieba…
– Tak.
– Nazywa się Czerń obłoków, o ile dobrze pamiętam.
– Dobrze pamiętacie.
– Bardzo mi się spodobał. Zmieniłbym w nim jedynie parę drobiazgów, jeśli mogę sobie pozwolić na uwagę…
– Nie należę do artystów zazdrosnych o własną pracę, opornych na jakiekolwiek sugestie, pozytywne czy negatywne – zapewnił go Nemesio. – A poza tym, jeśli wolno, z wysokości waszego stanowiska wszelka krytyka jest bardziej niż mile widziana.
Co powiedziawszy, Nemesio wziął serwetkę i dokładnie wytarł sobie usta.
– Och, nie przesadzajcie – odparł rektor, liżąc opuszki palca środkowego i wskazującego, a następnie przygładzając wąsa. – Jestem tylko skromnym koordynatorem. Ale wszyscy służymy jako sztalugi dla wielkiej faszystowskiej sztuki. Nie sądzi pan?
– Dla wielkiej sztuki, oczywiście.
– Wracając do waszego obrazu, wydaje mi się, że siła wyrazu wzmogłaby się jeszcze, gdyby podkreślić współbrzmienie mroku nieba z mrokiem okalającym modelkę.
– To doskonała sugestia.
– Otoczyłbym, oczywiście za waszym pozwoleniem, akt i niebo jednym i tym samym mrokiem.
– …
– Jednolitą ciemnością, która zakryłaby niebo i sam akt.
– Czyli bez aktu i bez chmur?
– Czyli bez aktu i bez chmur.
– Jednolita czerń?
– Jednolita czerń.
– Tylko wówczas należałoby zmienić tytuł dzieła, nie sądzicie?
– Moglibyście wybrać prostszy i bojowy, na przykład Czarna koszula. Co sądzicie?
– Sądzę, że stało się wielkie nieszczęście, iż nie tylko już ukończyłem ten obrazek, ale też go sprzedałem. A teraz dzięki waszym uwagom wydaje mi się nieukończony. Gdybym był wcześniej pojął, że moja udręczona wizja w gruncie rzeczy dąży do prostoty, co wy dostrzegliście od razu, natychmiast bym go poprawił. Tyle że dzieło nie jest już moje i zgodzicie się na pewno, że żądanie jego zwrotu nie byłoby eleganckie.
– Ależ oczywiście, oczywiście…
– Jednak wydaje mi się, że nie zaprosiliście mnie tylko z tego powodu…
– Och, nie – odparł rektor wyraźnie myślący o czymś innym.
Kra!
Rozglądał się, jakby kogoś szukał. Galeria była tradycyjnie pełna przechodniów, ale nie do tego stopnia zatłoczona, by powodować aż takie roztargnienie rektora. Poza tym często spoglądał w górę, ku kopule galerii. Co się z nim dzieje? Umieścił szpiega gdzieś na wyższych piętrach? A może to pułapka, podstęp mający na celu wypróbować wierność Nemesia wobec reżimu? Czyżby chcieli go aresztować?
Rektor akademii wciąż błądził wzrokiem do góry i na dół, jakby w każdej chwili miała gruchnąć jakaś nowina.
– Czekacie na kogoś? – odważył się w końcu zapytać Nemesio.
– Prawdę mówiąc – zaczął rektor z uśmiechem – czekam na małą niespodziankę.
Dygot.
I właśnie w tej samej chwili przerażające krakanie rozległo się w pełnej słońca galerii. Nemesio zakrył sobie głowę w obawie, że jakaś kreatura, dostawszy się pod kopułę, zechce zlecieć mu prosto na głowę.
Kra! Kra!
Wszyscy zamarli niczym kariatydy zdobiące wnętrze galerii. Dobiegające z jednego miejsca krakanie rozdzieliło się na wiele jednoczesnych głosów.
Kra! Kra!
Przechodnie kręcili się wokół własnej osi, podnosząc głowy, a Nemesio odwrócił się do swego rozmówcy, który uśmiechnął się pod wąsem.
Kra! Kra!
W tym momencie nadeszła niespodzianka. Z czterech krańców galerii na zgromadzonych opadło nieoczekiwanie:
– Kra!… Kra!… Krajanie! Walczący na ziemi, morzu i w powietrzu! Czarne koszule rewolucji i legionów! Mężczyźni i kobiety Italii, Imperium i królestwa Albanii! Słuchajcie!
To nie był kruk, tylko coś znacznie gorszego: oto włączyły się megafony, by przekazać krakanie znacznie bardziej przerażającej bestii. Przechodnie, którzy tłoczyli się w galerii, zatrzymali się jak zahipnotyzowani. Odcieleśniony głos Mussoliniego kołował w eterze niczym złowróżbne ptaszysko.
– Godzina przeznaczenia puka do drzwi naszej ojczyzny.
Nemesio nie potrafił się powstrzymać od skojarzenia czasownika „pukać” ze swoją melancholijną inicjacją w Vicenzy i dymem zasnuwającym ulice wokół Akademii Pięknych Sztuk. Nadeszła pora nieodwołalnych decyzji i właśnie puszczono w eter wszem wobec, że Italia sprzedała się najgorszemu oferentowi.
– Deklaracja wojny została już wręczona ambasadorom Wielkiej Brytanii i Francji…
Cała galeria wybuchła radosnym okrzykiem.
– Italia, proletariacka i faszystowska, po raz trzeci stoi silna, dumna i zwarta jak nigdy dotąd. Rozkaz jest jeden, kategoryczny i zobowiązujący wszystkich. Płynie on już i rozpala serca od szczytów Alp po brzegi Oceanu Indyjskiego35: zwyciężyć!…
Nastąpiła chwila kolektywnego niezdecydowania: lud wyciągający szyje przed kurewską godziną nieodwołalnych decyzji. Nemesio, dławiąc się od złowieszczego dyszenia Ducego i głośnych jęków kolektywnego orgazmu słuchających, szepnął:
– I przegrać.
Nikt go nie usłyszał.
– I zwyciężymy, by wreszcie dać długi czas pokoju i sprawiedliwości Italii, Europie i światu.
Rektor Akademii Brera zerwał się na równe nogi i powiewał chusteczką w powszechnym poruszeniu.
Następnie zwrócił się do Nemesia:
– I co sądzicie?
Nemesio pomachał białą chusteczką, by się nieco ochłodzić.
– Wojna! Wojna! – krzyczeli wszyscy przeobrażeni słowami niosącymi się po mężnym włoskim niebie.
Tłum z galerii przelał się na piazza Duomo i tam się rozproszył, powiewając chustkami i flagami.
Rektor ponownie usiadł i opróżnił szklankę z wodą gazowaną.
– Widzieliście, jaką niespodziankę wam przygotowałem?
– A więc czekaliśmy na objawienie ducha ukrytego w kamieniu – skomentował Nemesio.
– W granicie! – odparł rektor. – Jesteście dowcipnym człowiekiem, mój drogi. I podziwiam waszą powściągliwość w obliczu obwieszczeń tak decydujących dla przyszłości nie tylko faszyzmu, ale całej ludzkości. To jednak jest tylko przystawka do głównego dania, z całym szacunkiem dla naszego ukochanego Ducego… Powód, dla którego chciałem się z wami spotkać, jest inny.
Po pierwszym zaskoczeniu Nemesio nie wiedział już, czego może oczekiwać. Może pojawi się Francisco Franco serwujący campari? Albo ze spluwaczki wyskoczy Adolf Hitler we własnej osobie?
– Już powiedziałem, że podziwiam wasz talent i zrównoważenie. Ostatnia seria tych lekkich rękodzieł jest znaczącym osiągnięciem, skończyliście solidne studia inżynierskie, nie pachniecie wywrotowością i…
Zainspirowany zapewne pauzami wyznaczającymi przemówienie Ducego, rektor zawiesił głos. W tym wypadku jedynym rezultatem było zaciekawione spojrzenie Nemesia, który szepnął:
– I…?
– I chcemy powierzyć wam… – znów zawiesił głos, jakby czekał na warkot werbli – …katedrę w Akademii Brera!
Plac umilkł i cała Italia proletariacka und faszystowska zamarła, patrząc na kawiarniany stolik i oceniając prestiż zadania. Tudzież szansę uzyskania stałego dochodu.
– Naturalnie będziecie musieli zapisać się do partii – kontynuował rektor. – Znam was, artyści, zawsze macie lekką potrzebę anarchii. Jesteście wolnymi duchami i ja to rozumiem. Ale to tylko zapis, legitymacja. Zasadniczo tyle co dowód osobisty. W końcu cała Italia jest faszystowska, ziemia, po której chodzimy, jest faszystowska, powietrze, które właśnie przeszyły ogniste słowa naszego wodza, też jest faszystowskie. Wszystko jest faszystowskie.
Co powiedziawszy, rektor popieścił dłonią otaczającą ich przestrzeń, która jeszcze chwilę wcześniej wibrowała ekscytacją, a następnie opuścił ją, by chwycić szklankę wody gazowanej i faszystowskiej.
– A więc co powiecie?
Nemesia ogarnęło poczucie lekkości, dystansu do świata, irracjonalnej euforii. Dzieła poczęte z geniuszu Ornata dały mu niezależność finansową, która pozwalała mu teraz na wykonanie pewnego gestu.
Tak, gestu. Tu słowa nie wystarczały.
Zostawił parę drobniaków za lemoniadę, nałożył kapelusz, wstał i ruszył na spotkanie wieczoru.
Dzięki, synku.
– A-ale… – wybełkotał rektor. – Gdzie idziecie?
Faszystowska i nieubłagana ciżba faszystowskich i militarystycznie usposobionych obywateli porwała go w stronę katedry, gdzie ich krzyk wznosił się ku niebu. Po chwili Nemesio przestał się opierać i pozwolił się poprowadzić – niemal wyzbył się ciężaru ciała, niczym król niesiony w triumfie albo właśnie aresztowany żebrak – w sam środek tłumu. Ten jednomyślny dziki krzyk był duszący. Nadmiar sztandarów, nadmiar ojczyzny, nadmiar wojny. By odnaleźć nieco ciszy, postanowił poszukać schronienia w murach katedry.
Trzeba było faszystów, pomyślał, żebym wszedł do kościoła.
Choć rektor akademii uznał gest za jedno z typowych ekscentrycznych zachowań artysty, władze zaczęły patrzeć na Nemesia niechętnym okiem, jednak nic nie mogły zrobić wysokiemu stopniem oficerowi.
Właśnie tak, ponieważ przy swej całkowitej niewiedzy i wbrew własnej woli nasz bohater, który żywił wielką nadzieję – również w imieniu żony i syna – że uniknie udziału w delirium Osi, był regularnie awansowany. W 1919 został podporucznikiem, w 1923 – porucznikiem, w 1929 – porucznikiem pierwszej klasy, w 1935 – kapitanem, a teraz, w erze nazistowsko-faszystowskiej, mianowano go kapitanem pierwszej klasy w artylerii. Inny Nemesio – upułkowiony, zaszeregowany, ogalonowany – zrobił karierę i teraz, niczym niekontrolowalny doppelgänger, żądał udziału w tym przedstawieniu.
I tak, otrzymawszy drugą w życiu kartę mobilizacyjną, niechlubny doppelgänger ponownie wsiadł do pociągu ponownie wypełnionego rozochoconym mięsem ponownie gotowym, by dać się zaszlachtować.
Chwilowo on i Lotte odłożyli na bok niezgodę. Niemniej ona nie chciała słyszeć o odprowadzaniu go na dworzec. Nie rozumiała jego zdrad, nie rozumiała jego alternatywnej kariery oficera wojskowego wbrew własnej woli, a poza tym nie rozumiała, o której odjeżdża pociąg.
Nemesio poszedł sam, zewsząd otoczony idiotycznymi okrzykami ekscytacji.
Cała liktorska Italia doświadczała kolektywnego déjà vu i zamiast zdezorientowania wykazywała podniecenie.
Człowieka ekscytuje nie zmiana trasy, pomyślał sobowtór Nemesia, ale przemierzanie wciąż tej samej. Orka na polu, zagłębianie się we własne ślady, ciągłe kopanie, choć już dotknęło się dna. Pług odkłada skibę, ale to człowiek za każdym razem wpada w bruzdę i kończy zaorany.
Wszedł do środka asyryjsko-babilońskiego przerażenia, jakim był dworzec, i dotarł na peron. Pociąg poganiał ludzi gwizdami, ludzie wrzeszczeli jak obłąkani, Nemesio płakał rzewnymi łzami. Ale świat się nie rymował, wręcz przeciwnie: wszystko było jednym wielkim dysonansem. Nasz bohater miał czterdzieści lat i wciąż jeszcze nie wiedział dokładnie, kim jest: nie był prawdziwym mężem, bo zdradzał na prawo i lewo, nie był prawdziwym ojcem, bo syn urodził mu się przypadkiem, nie był prawdziwym artystą, bo polegał na chwilowych intuicjach.
Był punkcikiem błądzącym w przestrzeni.
Co nie oznaczało, że ma ochotę umierać. A tymczasem przyszło mu jechać samemu jak palec na północ, nie wiadomo dokąd dokładnie. Kiedy już miał wejść na stopień wagonu, usłyszał głos wołający jego imię.
Nie, to nie był Pan wskazujący mu drogę. To była Lotte biegnąca wzdłuż peronu z Ornatem na rękach.
– Nemesio! Nemesio!
Ciężko dysząc, zatrzymała się kilka kroków przed nim.
– Lotte, co się stało?
– Chciałam cię zobaczyć…
– Nie martw się. Jadę tylko na wojnę…
– Wiem, Wiesengrund, wiem.
To nazwisko go rozczuliło.
– Znalazłam jego w księgarniu – powiedziała. – Może ci będzie dopry tofaszysz.
Podała mu książeczkę.
Duineser Elegien. Elegie duińskie. Zbiór wierszy Rainera Marii Rilkego.
– Pomyślałam, że Berlin może przypomnieć ci.
Emocje robiły psikusa składni Lotte. Przypomnieć ci Berlin? A może to Berlin ma coś mu przypomnieć? Ale w tej chwili to nie miało znaczenia.
Nemesio ucałował książeczkę, potem Lotte, Ornata, a potem znowu ją, aż zaspokoił pragnienie ust przynajmniej na czas podróży. Później będzie musiała mu wystarczyć książeczka. Ona płakała, nie wiadomo, czy z powodu jego wyjazdu czy dlatego, że ich miłość naprawdę się kończyła.
Jechał w stronę Morza Północnego, znów na spotkanie z nieznanym. Nie na pierwszą linię. Na razie na ćwiczenia artyleryjskie, które miały się odbyć w jakimś ponurym nadmorskim miasteczku.
Przejechali przez Niemcy w ciągu dwóch dni i dwóch nocy bezbrzeżnej nudy, w czasie których Nemesio pogrążył się w rozpaczy. Wojna rozszalała się na dobre, a on stał w szeregach faszystowskiej armii sprzymierzonej z nazistami i miał dołożyć swoje trzy grosze do dzieła oczyszczania świata.
Po dotarciu na miejsce Włosi zostali zakwaterowani w barakach, gdzie już czekała na nich grupa żołnierzy niemieckich, z którymi natychmiast się związali. Rozgorzały serdecznie męskie bójki, w których Oberstleutnant z Monachium stracił oko, a towarzysz z Ragusy złamał rękę. W przyjaźnie męskiej atmosferze towarzysze broni zabawiali się wyszukiwaniem tego, który ma najmniejszą różnicę między obwodem czaszki a obwodem jąder, zaś zwycięzca został zrzucony z jednego z nadmorskich urwisk charakteryzujących ten zdrowy nordycki pejzaż.
– Zdrowy śmiech!
– Schallende Gelächter!
Mężny męski fallus zajmował umysły wszystkich obecnych: nierzadko widywało się dwóch towarzyszy, którzy w zakamarku prysznica po męsku ocierali się o siebie; świeżo zmobilizowany młokos często bywał zachęcany do ćwiczenia hartu ducha poprzez objęcie wargami fallusa starszego bardziej doświadczonego towarzysza; nocami Nemesio słyszał jęki jakiejś nieposzlakowanie aryjskiej pary, gdzie mężczyzna wystawiał heroicznie na próbę własne męskie nasienie w nienaturalnej praktyce sodomii, przez co okazywał bez cienia wątpliwości, że jest mężczyzną, samcem, vir, Mensch, a z pewnością nie żadnym Untercośtamcośtam.
Zaś Nemesio pisał rozpaczliwe listy do swojej Lotte.
Najukochańsza Lotte,
Lotte, Lotte, Lotte, Lotte, Lotte: ile razy mam pisać Twoje imię, żeby nie zwariować? Sześć, siedem, dziewięćdziesiąt, jak tępy uczeń zmuszony wypisywać na tablicy poprawne zdanie? Kiedy do Ciebie piszę, wydaje mi się, że słyszę Twój głos tuż przy swoim uchu. Powiem nawet: Twoją głosę tuż przy mojej uszy. Jak tam Ornato? Rośnie choć trochę? A Ty jak się czujesz? Ja odgrywam swoją rolę w tej przerażajacej pantomimie. Nie mogę się doczekać końca tego koszmaru. Pożegnaliśmy się w bardzo trudnym momencie. Najpierw te wszystkie akty, które Cię dezorientowały, męczyły, rozdrażniały. Miałaś rację. Ale jak mam wyjaśnić, że nawet gdy pieszczę wzrokiem gorącą kobietę, w istocie pracuję? Mam nadzieję, że nie będzie to zbyt wulgarne z mojej strony, jeśli Ci powiem, że wszystkie namalowane przeze mnie akty były wariacjami na Twój temat, na temat Twojego ciała. Dopiero tutaj, na tych niekończących się plażach, gdzie światło zdaje się uciekać i chować na całą wieczność, zdaję sobie z tego sprawę i płaczę, i nie rozumiem już, czy płaczę nad Europą, nad Tobą, nad sobą czy nad nami. Niektórzy towarzysze broni nazywają mnie tutaj „smutnym żołnierzem”. Myślą, że boję się zginąć, ja tymczasem boję się jedynie, że Cię straciłem.
Twój
Nemesio
Kurs artylerii przeciwlotniczej obejmował przede wszystkim ćwiczenia z celności. By pobudzić kursantów do poprawy wyników, tarcze strzeleckie przedstawiały rabina, Cygana i mężczyznę-w-spódnicy („homoseksualista”, jak odkrył Nemesio, było słowem, na dźwięk którego naziści się czerwienili).
Niektórzy z niemieckich żołnierzy byli tak zindoktrynowani, tak przerażeni możliwością powiedzenia czegoś niewłaściwego, że oficerowie nie byli w stanie z nimi rozmawiać.
– Baczność, szeregowy Obricht!
– Heil Hitler!
– Raport dzienny, szeregowy Obricht!
– Heil Hitler!
– To był piękny dzień, nie sądzicie, szeregowy Obricht?
– Heil Hitler!
Oficer zastanawiał się przez chwilę.
– Możecie mi powiedzieć, jakie jest oficjalne pozdrowienie nazistowskich Niemiec, szeregowy Obricht?
– Heil Hitler!
Oficer oddychał z ulgą.
– Doskonale, idźmy dalej.
Pod wieczór nieodwołalnie nadchodziła dla Nemesia chwila męki.
Oficer prowadzący kurs podsumowywał codzienne wyniki postępów strzeleckich wypisane kredą na tablicy.
– Hans Müller, młody Stabsoberfelditakdalej, urodzony i wychowany w nazistowskich Niemczech, trafił Cygana czterdzieści sześć razy prosto w głowę, dwadzieścia dwa razy rabina i trzydzieści cztery razy mężczyznę-w-spódnicy. Gratuluję, Stabsoberfelditakdalej!
– Heil Hitler!
Oficer wzdychał.
– A teraz Italienischer Nemesio Viti.
W jego ustach to Italienischer brzmiało jak „alien” i „szczur”.
– Rabin: zero trafień, mężczyzna-w-spódnicy: zero trafień, Cygan: zero trafień. Żołnierzu Viti, nie wyglądacie na szczególnie zainteresowanego czystością etniczną.
– Panie oficerze, sylwetka rabina jest tak perfidna i chytra, że aż nieuchwytna. Sylwetka Cygana maskuje się tak, jak tylko dzikie bestie potrafią. A mężczyzna-w-spódnicy jest dla mnie tak odrażający, że nawet nie chcę w niego trafić, panie oficerze.
Oficer się zastanawiał.
– A co zrobicie w walce: nie będziecie strzelać do Żyda, bo się nim brzydzicie?
– Tak jest, panie oficerze!
– Twierdzicie więc, że nie powinni umierać?
– Tak jest, panie oficerze!
– Jak to wytłumaczycie?
– Największą karą dla tych istot pozbawionych duszy jest żyć, panie oficerze.
– Żyć?
– Tak jest, panie oficerze! Żyć tak, jak żyją bestie im podobne!
– Brawo, żołnierzu Viti – komentował zdezorientowany oficer. – A wy, reszta, macie coś do dodania?
– Heil Hitler!
– …
Ukochana Lotte,
dlaczego nie odpisujesz? Masz pojęcie, czym jest dla mnie życie pomiędzy natchnionymi nazistami, gdy moja żona i syn przebywają nie wiadomo gdzie? Może i jest w tym ukłucie miłości własnej, ale i tak bardzo mi Was brakuje.
Lotte, zaklinam Cię, powiedz słowo, napisz choć linijkę. Albo na odwrót. I daj mi znać, czy żyjesz, czy dalej mieszkasz we Włoszech. Jak się ma Ornato? Czym jest dziecko? Istotą ludzką. I nie jest moje, Twoje ani Nastazji (czy jak tam miała na imię ta idiotka), ani nasze. Należy samo do siebie, a my możemy je kochać tak, jak kochamy każdą ludzką istotę. Czy nie taka idea nam zawsze przyświecała? Zresztą jaka tam idea: nie mielismy pieniędzy, by pozwolić sobie na posiadanie idei, tak po prostu robiliśmy, i już.
Czy Mediolan był bombardowany? Mówią mi, że jeszcze nie, ale wolałbym się tego dowiedzieć od Ciebie, z Twojego pisma, z Twoich ust. Jedno wiem na pewno i dało mi to do myślenia: nie dożyję stu lat. Pamiętasz berlińskie czasy? Jak poszedłem do klasztoru, a Ty zerwałaś ze mnie mniszą szatę? I jeszcze wcześniej, jak ratowałaś faszystowskich zbirów, kiedy ja tłukłem ich na kwaśne jabłko? A później, już w Paryżu, kiedy poszliśmy zobaczyć Prima Carnerę i wpadła mi do głowy myśl o rzeźbie? Myślisz, że bez Ciebie przyszłoby mi do głowy podobne natchnienie?
Lotte, Ty nie jesteś niczym beze mnie i beze mnie nie jesteś niczym. Musimy być razem.
Twój
Nemesio
Pewnego wieczoru wziął do ręki tomik, który podarowała mu Lotte.
Rainer Maria Rilke. Czytał już coś słynnego austriackiego poety, na przykład jego nazwisko (a może zatrzymał się tylko na Rainer). Zaczął wodzić wzrokiem po wersach. Przynajmniej poezja mu została.
W ciemnościach baraku, kiedy światła Północy zostawiały w spokoju odległe wybrzeże, Nemesio wyciągał tomik i pracując w pocie czoła nad niemieckim, którego nauczył się w dzieciństwie i wyszlifował (a może raczej popsuł) w weimarskim Berlinie, w tajemnicy przed wszystkimi ołówkiem na marginesie kreślił tłumaczenie.
Zaczął tłumaczyć, z całą zasługującą na to niepewnością, Elegie duińskie.
Na każdy komunikat wojenny – jeden wers. Na każde bombardowanie – jeden sonet. Na każdy Blitzkrieg – jedna oda. Na każdego poległego na polach Europy i świata ‒ jedno słowo przeciągnięte od Niemiec do Włoch. To była jego egzystencja w brzuchu wieloryba, jego przymierze z kredą, gliną i piaskiem: przymierze słów. Daleko od domu, za dnia ćwicząc się do wojny, wieczorem kontemplując rozdzierające serce zachody słońca nad Bałtykiem, Nemesio realizował małe uparte dzieło aktywnej wrogości. Skoro nowomowa, owo przerażające ciasto zagniecione z ujadań i obelg, stała się fundamentem zmian mentalności Niemców i Włochów, to cóż – w ciasnej przestrzeni wyznaczonej przez marginesy kieszonkowego wydania – Nemesio wykopie podwaliny dla internacjonalizmu ekspresyjnego. Będzie powoli cerował słowa, pracował na rzecz pokoju.
Wer, wenn ich schriee, hörte mich denn aus der Engel
Ordnungen? und gesetzt selbst, es nähme
einer mich plötzlich ans Herz: ich verginge von seinem
stärkeren Dasein.
Któż, choćbym krzyczał, miałby słyszeć mnie wśród anielskich
zastępów? A nawet, powiedzmy, że nagle
anioł przygarnąłby mnie do piersi: pochłonęłaby mnie
jego silniejsza obecność.36
Może lepsze niż „pierś” byłoby „serce” i może bardziej właściwe od „obecności” byłoby „istnienie”. Tłumaczenie nie polegało jedynie na udzieleniu pomocy czytelnikowi, który nie zna języka oryginału, dostarczeniu własnej wersji danego tekstu, wypełnianiu funkcji służebnej. Nie, było czymś znacznie więcej. Kiedy niemieckie oddziały rosły liczebnie, Nemesio rozkładał i zlepiał słowa poety. A kiedy czegoś nie rozumiał, po prostu wymyślał. Nie z niechlujstwa, ale z wyobraźni, fantazji, natchnienia. Sam jak palec, w cieniu polowych pryczy, daleko od ukochanej Lotte, Nemesio bronił okopów słowa: tłumaczenie było jedyną rzeczą, która trzymała go blisko myśli, języka, życia.
Musiał bardzo uważnie chować tomik. Pewnego razu chłopaka z Savony nakryto na kreśleniu kilku linijek na kartce i choć było na niej napisane
Niech żyje Wódz
faszystowskich Włoch
i Führer
nazistowskich Niemiec!!!!!!!!
został wychłostany na oczach wszystkich. Niemiecki oficer wyraził to jasno: zaczynanie od nowej linijki przed dojściem do marginesu jest godne untermenschen. Enjambement jest kobietą. Co dopiero tłumaczenie poezji: rzecz godna mężczyzny-w-spódnicy.
Moja ukochana Lotte,
każdej nocy namiętność Rilkego wślizguje mi się pod skórę i przenosi mnie do Twojego ciepłego ciała. Zagłębiam się w jego wiersze dotykiem, zapachem, każdym zmysłem. Jak w paryskie deszczowe dni, kiedy brałem Cię za rękę w jednym skrzydle domu i prowadziłem w to samo skrzydło, okręcając się wokół własnej osi, ponieważ mieliśmy tylko jedno skrzydło, a potem rym za rymem, figura retoryczna za figurą, akcent toniczny za akcentem, rozbierając się z każdej sylaby, poezja naszych ciał obnażała się od tetrastychu do tetrastychu, a potem od tercyny do tercyny, rymy parzyste i przeplatane, męskie i żeńskie, rymy wewnętrzne niczym drżenie w środku, które czuję teraz, kiedy czytam. A czy czytanie nie jest podobne do dotykania, chwytania? „Chwytam ci w myślach” powiedziałabyś pewnie z jednym z tych swoich cudownych przejęzyczeń. Może zbyt odważny jestem, że piszę Ci takie rzeczy? A jednak jak przyjemnie się rumienić, czytając te wiersze, kartkując je niczym warstwy Twojego ubrania, czuć je pod palcami niczym Twoje piersi.
To my jesteśmy pokojem, Lotte, Ty i ja.
Pokojem obu płci, kiedy uprawiają miłość.
Twój
Nemesio
Czasem Nemesio wybierał się na spacer na plażę. Powietrze było tak przyjemne, myśli tak przenikliwe. Zdawało się niemożliwe, że cały kontynent za jego plecami pogrążony jest w idiotycznej wojnie. Wracał myślami do Lotte: gdzie popełnił błąd? I jak to możliwe, że świat zabrnął w tę ślepą uliczkę?
Ukochana Lotte,
ten Rilke nie daje mi spokoju, ale przenosi mnie do Ciebie. Tłumaczenie oznacza wejście w język innej kultury, innego czasu, innej osoby. To jak podróż w czasie, to jak proszenie botanika, by wydobył ze słojów drzewa cały otaczający je las, albo geologa, by wydobył erę mezozoiczną z warstw skorupy ziemskiej. Dlaczego to słowo pojawiło się na ustach poety, dlaczego spłynęło z jego pióra? I jak oddać flatus vocis, sam czysty dźwięk? Miał rację Corrado, kiedy mówił, że najlepszym przekładem jest tekst oryginalny. Co wieczór wyruszam do walki i co wieczór padam pod ogniem nieprzyjaciela. Czasem, kiedy muszę poddać się wielkości austriackiego poety i pójść spać, rezygnując ze znalezienia rozwiązania, zaczynam płakać bez powodu. Innym razem udaje mi się wydobyć to jedyne właściwe słówko z zakamarków pamięci i płaczę tak samo. Krótko mówiąc, płaczę zawsze. Któregoś dnia jeden oberstleutnant zobaczył, jak płaczę, i nieoczekiwanie zaczął mnie pocieszać: „Zobaczysz, że zwyciężymy, żołnierzu, zobaczysz, że zwyciężymy”. Jestem stracony.
Twój
Nemesio
W łagodnym wirze słów i działań, wojennego tła i poetyckiej koncentracji niekiedy komunikaty wojenne mieszały się z wersami Rilkego, dając przedziwne efekty.
…Niemcy nie wycofują się i odczekawszy, aż pierwsze mrozy skują ziemię, ponawiają atak mimo zbliżającej się rosyjskiej zimy, na którą są całkowicie nieprzygotowani. Decyzją Hitlera bowiem walczące oddziały nie otrzymały zimowego wyposażenia…
Jedna to rzecz opiewać ukochaną. Inna, niestety,
owego ukrytego winowajcę, bóstwo strumienia krwi…
…biorąc pod uwagę odległość Hawajów od Japonii, oczywistym jest, że atak został dokładnie zaplanowany wiele dni, jeśli nie tygodni wcześniej. W tym samym czasie rząd Japonii świadomie starał się wprowadzić w błąd Stany Zjednoczone, wydając fałszywe deklaracje i wyrażając swoje zaangażowanie w sprawę zachowania pokoju…
a jednak czujne, ciepłe zwierzę dźwiga
swój ciężar, troskę wielkiej melancholii.
Bo niedostępne lgnie doń przypomnienie,
któremu nieraz się nie potrafimy
oprzeć.
…l’Assemblée nationale donne tout pouvoir au gouvernement de la République de Vichy, sous l’autorité et la signature du maréchal Pétain, à l’effet de promulguer une nouvelle constitution de l’État français. Cette constitution devra garantir les droits du travail, de la famille et de la patrie…37
A nas, co o szczęściu myślimy,
że się w z n o s i, przejęłoby
omal niepokojące wzruszenie,
skoro to, co szczęśliwe, p a d a.
Jednak pokój był bardzo daleko. Nieszczęśliwy świat rozpadał się na kawałki. Ale przynajmniej po tym nadbałtyckim czyśćcu Nemesio został odesłany z powrotem do Mediolanu. Myślał, że czeka na niego raj, a tymczasem już wkrótce miało rozpętać się piekło.
Po długiej podróży pociągiem dotarł do domu i zrozumiał, dlaczego Lotte nie odpowiadała. Wszystkie listy były nienaruszone, łącznie z jednym zaadresowanym do niego:
Nemesio,
ja wróć do Berlin. Biorę Ornata ze mną. Mój matek jest chory. Nie wiem, czy wróci.
Całuję,
Lotte
Wróci matka czy ona? A w ogóle to matka czy ojciec? Musiała być bardzo poruszona, kiedy to pisała. Nemesiem targały wątpliwości.
Nie dość, że Lotte znikła, wróciła do jaskini wilka, w paszczę lwa, do gniazda orła, a przede wszystkim po uszy w absolutne gówno, jakim był Berlin w tym momencie historii, to jeszcze zamienili się miejscami: on wrócił, a ona wyjechała, on ze swoim przekładem Rilkego w dłoni, a ona z Ornatem na ręku.
Błąkał się po swoim rodzinnym mieście.
Gdzie szedł, tam napotykał pustkę, nie tylko z powodu zniknięcia rekrutów, wysiedleńców i dezerterów, lecz tę pustkę, która miała na imię Nielotte. Ten smutek budził w nim opieszałość, chęć stosowania mimowolnego pasywnego oporu.
Trzymać się rozkazów, ale ich nie wykonywać.
Wraz z innymi żołnierzami został wysłany do obsługi baterii tuż za miastem. Obawiano się, że w każdej chwili może nastąpić potężne bombardowanie Mediolanu, i Nemesio nie wiedział, jak się zachować. Ma strącać nieprzyjacielskie samoloty i ratować swoich współobywateli? Ale w ten sposób będzie pomagał państwom Osi w wygraniu tej wojny. A więc może powinien pozwolić, żeby nieprzyjacielskie lotnictwo zniszczyło domy i pozbawiło życia wielu uczciwych ludzi, co przyczyniłoby się do obalenia reżimu? A może powinien opuścić swój posterunek i pójść w okoliczne lasy, zgubić się, zdezerterować? A gdyby został złapany, dać się postawić pod ścianą w imię idei? Albo zorganizować spisek, sabotować, zabijać? Albo też odebrać sobie życie i w ten drastyczny sposób rozwiązać problem oraz pożegnać się z Lotte i z bólem po niej.
Jego myśli nakładały się jedna na drugą i supłały, tworząc nierozwiązywalny gruby splot przeraźliwej apatii, dzielonej solidarnie z pozostałymi żołnierzami z jego baterii. Byli stadem dorosłych mężczyzn, po części żonatych, w większości ojców, a niekiedy nawet dziadków. Tak ospałych, że Nemesio nazywał ich artylerzystami „przeciwnymi” zamiast przeciwlotniczymi, chorążymi nieustępliwej awersji do zabijania, co zawdzięczali własnej dojrzałości, a także zrozumieniu, że bieg wojny się zmienia. Pod tolerancyjnym spojrzeniem Nemesia wielu z nich wsiadało wieczorem na rower, by spędzić noc z rodziną, a rano stawiali się z powrotem w jednostce, zupełnie roztrzęsieni. Letnie niebo było przejrzyste, bez śladu nieprzyjacielskich bombowców. Ciszę przerywał tylko plask ręki żołnierza zabijającego komara, który usiadł mu na karku.
Aż w końcu usłyszeli nadlatujące pierwsze samoloty.
Codziennie wieczorem posępna biurokracja domagała się sprawozdania z „akcji ogniowej”. O wszystkich pociskach, sztuka po sztuce, wystrzelonych przez jego podkomendnych.
– Działon numer 123bis/2, szeregowy Trabucchi, oddanych strzałów?
– Trzysta siedemdziesiąt dwa – odpowiadał sennie Nemesio.
– Trafień?
– Zero.
– Działon numer 96-97, szeregowy Pistilli, oddanych strzałów?
– Dwa tysiące sześćset.
– Trafień?
– Żadnego.
– Działon numer 0,00043bis, szeregowy Masi, oddanych strzałów?
– Dziesięć tysięcy jeden.
– Trafień?
– Ani jednego.
Zdolnych miał uczniów Nemesio: nie potrafili prowadzić wojny.
Niedaleko gospodarstwa, gdzie mieli kwaterę, znajdowała się przyzwoita oberża, w której stołowali się wszyscy oficerowie. Nemesio razem z nimi. Jego bezpośredni przełożony, niemiecki kapitan Volkman, nadużywał nie tylko piwa, ale i chwytania za siedzenie Marii, córki oberżysty. Oberżysta przymykał oko, a córka zamykała drzwi – wieczorem, na klucz – żeby nie ryzykować.
Volkman był w gruncie rzeczy dobrodusznym jegomościem. Nad masowe egzekucje przedkładał indywidualną eliminację. Późnymi wieczorami, o ile jego rozmówca należał do osób zaufanych, a dwudziesty kieliszeczek grappy rozpuszczał mu mózg i rozwiązywał język, przyznawał nawet, że jego zdaniem Żydzi powinni być zachowani przy życiu, na przykład w niewoli, jako siła robocza zakuta w kajdany.
– Ale idź i powiedz to Führerowi – przeklinał.
Ilość alkoholu spożywanego w nocy, a niekiedy także w dzień, sprawiała, że spał do późna i zaraz po wstaniu zabierał się do picia, po czym spał do późna i tak w kółko. Niekiedy Nemesio i pozostali wałkonie żartowali, że chrapanie Volkmana jest tak donośne, że wystarczyłoby do odstraszenia angielskiego lotnictwa.
A jednak nie wystarczyło.
Pewnej nocy usłyszeli przerażające dudnienie w powietrzu i ktoś wszczął alarm.
– Daj spokój – wymamrotał któryś – to tylko Volkman nasączony grappą.
– Anglicy! Anglicy!
„Przeciwna” nie była ani trochę przygotowana na liczbę samolotów, których warkot wstrząsnął czarnym niebem. Zaspani, powolni, nieporadni: rocznik 1899 pod komendą Nemesia zostawił alianckim bombowcom otwarty korytarz nad stolicę północnych Włoch. W podziękowaniu alianci bombardowali ile wlezie.
Zapanował chaos. W pierwszej kolejności została trafiona pozycja Volkmana i dziewięćdziesiąt kilogramów krzepkiego jowialnego niemieckiego antysemity zamieniło się w miazgę w ciągu jednego heil chrap. Potem już wszędzie wokół rozpętało się piekło wybuchających bomb. Nemesia drasnął odłamek. Tyle wystarczyło, by upadł bez czucia. Po paru godzinach wróciła mu świadomość. Podniósł głowę, oparł się na łokciach. Otaczał go ocean mgły.
Zobaczył zbliżający się cień.
Bóg?
Ponury Żniwiarz?
A może jeszcze gorzej: wskrzeszony towarzysz Volkman?
Przez chwilę łudził się, że to Lotte. Czy to była zjawa? Jak na widziadło miała całkiem zgrabną sylwetkę i uwodzicielskie krągłości. Choć biegła bezładnie pośród ogłuszającego huku i kłującej woni pirytu, Nemesio nie mógł zignorować faktu, że zjawa ma biodra Marii, dziewczyny podającej do stołu w oberży. Wstał i ruszył w jej stronę. Rzuciła mu się na szyję, a on chwycił ją w locie. Upadli na łąkę, pognietli trawę, straszliwie potłukli sobie kości ogonowe.
Sprawy zaszły jednak już znacznie dalej. Nemesio chciał ją przekonać, żeby znaleźli bezpieczne schronienie, ale ta nic. Była oszalała po tym, jak otarła się o śmierć, chciała dostać należną jej porcję od życia i przez czysty przypadek akurat Nemesio stanął jej na drodze.
– Po-poczekaj… – próbował ją uspokoić.
– Ku-ce! Ku-ce – jęczała spazmatycznie zarażona mussoliniańskim orgazmem.
– Co ty ro…
– Tru-ce! Tru-ce!
– Rozumiem, ale…
– Bu-ce, Bu-ce!38
Gdy miasto płonęło i kruszyło się pod alianckimi bombami, przygwożdżony do ziemi Nemesio cierpiał ten sam los. Męska pochwa włoskiej foemina, kobiety, pragnęła przynależnej jej części męskiej męskości i padło na Nemesia – substytut Paszczęki – by zastąpił Ducego w tym dziele. Wśród padających bomb perfidnego Albionu, przeklętych po tysiąckroć Anglików, dziewczyna stawała się samcza, kamracka, minerwiańska. Zaczęli turlać się po łące. Wróć: po zielonym italskim pastwisku. Objęła kruchymi, lecz wdzięcznymi ramionami żylasty pień podstarzałego balilli39. Żadne z nich nie potrafiło kontrolować oddechu, tego proporca pragnienia: Nemesio musiał stać się dosiadaczem kobiet takim jak Paszczęka i Bucior, zaś kobieta musiała stać się wieśniareczką gotową podsunąć mu ciepłą pierś niczym Rachele i Claretta40. W czerwonawym świetle rakiet sygnalizacyjnych Nemesio pozwolił się dosiąść oszalałej biedaczce przerażonej bombardowaniem i przez lata faszerowanej propagandą wojenną, tak samo jak Italia dała się dosiąść posiadaczowi wydatnej paszczęki.
– Eia… – jęczała dziewczyna.
– Eia… – skamlał Nemesio.
– Alalà…41 – westchnęli oboje, osiągnąwszy orgazm.
Aż wreszcie porzucili role Syna i Córki Wilczycy42.
Nemesio długo trzymał ją w ramionach, pocieszając po wybuchu przerażenia i straszliwego pożądania zaszczepionego przez kiełkujące mimowolnie w jej łonie faszystowskie nasienie, aż wreszcie dziewczyna się uspokoiła.
O świcie Nemesio ostatkiem sił wrócił do swojego baraku i zapadł w sen.
Kilka razy w ciągu przedpołudnia budzili go komilitoni z wiadomością, że wiele dzielnic miasta obróciło się w pył. Na każdy hałas Nemesio reagował z żelazną dyscypliną włoskiego żołnierza: odwracał się na drugi bok i zasypiał. Po godzinie dobiegł go głos innego wałkonia z „przeciwnej”.
– Co robisz? Jeszcze śpisz?
– Nie: „jeszcze”. Dopiero co się położyłem.
– Zrównali z ziemią centrum miasta!
– Moją dzielnicę też?
– P r z e d e w s z y s t k i m twoją dzielnicę!
– Mój dom też?
– P r z e d e w s z y s t k i m twój dom!
Nemesio zerwał się na równe nogi i pomaszerował do miasta. Wskrzeszony Łazarz wkraczał do Mediolanu: całkiem nowy epizod biblijny z wydania rozszerzonego. Im bliżej był centrum, tym więcej napotykał zniszczeń i śmierci. Wyglądało to tak, jakby monstrualne dziecko, znudzone i rozkapryszone, postanowiło rozwalić w kawałki starą makietę miasta. Kamienice nosiły na sobie ślady bucików rozwścieczonej latorośli, częstującej kopniakami gzymsy i narożniki. Kościoły zostały wypatroszone uderzeniem piąstki kapryśnego bachora. Ruiny domów pozostały, by drżeć i czekać na ostateczne uderzenie, zaś rozpieszczony smarkacz kierował uwagę gdzie indziej. Tu i ówdzie unosił się dym pożaru, który powoli gasł pod gruzami. Tak jak ludzkie życie.
Obojętne wobec ponurej masakry słońce świeciło beztrosko.
Na środku jakiegoś placu Nemesio zobaczył dłoń wystającą ze zwałów kamienia i rzucił się naprzód w próbie niesienia ratunku.
– Pomóżcie mi! – zawołał do ludzi kręcących się w pobliżu. – Wyciągniemy go!
Jakiś nieznajomy podszedł wolnym krokiem i położył mu dłoń na ramieniu.
– Pomóż mi – powiedział Nemesio, mocując się z kawałem piaskowca.
Nieznajomy oderwał jego dłonie od kamienia i przybliżył do pięciu palców wystających ze zwałowiska.
– Nie czujesz, jaki jest zimny?
Wystarczyła chwila, by zrozumieć, że życie zostało już dawno wyssane z tych lodowatych dłoni.
Kolejna chwila i poczuł, że nieznajomy wyssał z niego także resztki wiary w Ojczyznę.
Poszedł stamtąd.
Kiedy dotarł pod dom, zastał całą kamienicę zburzoną: ściany, które chroniły i kochały Nemesia i Lotte, i Ornata, które widziały ludzi gromadzących się wokół mamroczącego profesora Tanfiego, padły pod nieprzyjacielskimi bombami. Nemesio stał z podniesioną głową, wpatrując się w dzieło zniszczenia, aż nagle powiew wiatru uniósł znad rumowiska kartkę.
a za nią podążał jego wzrok, jakby to jego własne życie tańczyło ponad obróconym w perzynę światem, nieruchomiejąc na chwilę i szybując dalej, opadając i wzlatując, jakby nie chciało poddać się pyłowi, aż w końcu kartka, litościwie kapitulując wobec sił ziemskiego przyciągania, opadła parę kroków od Nemesia.
Podniósł ją z ziemi.
Na kartce napisano:
5 deka mąki
4 jajka
2 bułki
masło
kocham Cię wracaj szybko
Pismo należało do Lotte. Jedna z wielu list zakupowych, zamkniętych między kartkami książek, a teraz uwolnionych przez alianckie bomby. Z całym szacunkiem, ale Nemesio uznał te pięć linijek za bardziej poruszające od wersów Rilkego.
Przez parę dni pomagał ekipom ratunkowym. Co wieczór wracał spać w baraku „przeciwnej” z poetycką listą zakupów trzymaną na sercu. Płakał krokodylimi łzami: nie udało mu się przeszkodzić bombardowaniom i stracił nie tylko Lotte i Ornata, ale i dom. W poprzedniej wojnie stracił jedynie dziewictwo.
Całe lato spędził na pisaniu do niej i czekaniu, aż wreszcie nadszedł list z Berlina. W środku można było przeczytać jedynie:
a
Cała reszta została zaczerniona przez cenzurę, która przyparta do muru i pragnąca ukryć, co tylko się da, najchętniej wymazałaby wszystko. Może Lotte chciała napisać: „Nie da się tu wytrzymać, pomocy” albo: „A poza tym Adolf Hitler to oziębły chujek”. Jednak Nemesio wolał widzieć w tej literze fragment „przyjeżdżam”, „kocham”, „czekaj na mnie” i obudziła się w nim nadzieja, aż któregoś dnia jego modlitwy do pomniejszego boga sztuki zostały wysłuchane i wycieńczona podróżą Lotte stanęła w drzwiach.
Jej pociąg zatrzymał się na stacji w dzielnicy Lambrate, ponieważ dworzec centralny został zbombardowany. Tam Lotte znalazła rikszę i kazała się zawieźć do domu. Zapłaciła rikszarzowi buziakiem i widząc stertę gruzów w miejscu domu, upadła na kolana i rozpłakała się.
– Wiesengrund!
Któraś sąsiadka położyła jej dłoń na ramieniu i szepcząc słowa pociechy, pomogła wstać. Staruszka co prawda wzięła niewinny wykrzyknik za złorzeczenie Najwyższemu, mimo to poinformowała Lotte, że w chwili bombardowania w ich mieszkaniu nie było nikogo, że widziała już Nemesia, tak samo przygnębionego jak ona, i że stacjonuje ze swoim oddziałem na przedmieściach Mediolanu.
I Lotte pobiegła do niego na przedmieścia.
– A Ornato?
– Został z moją matką w bezpiecznym miejscu niedaleko Berlina. Na wsi.
– A twój ojciec?
– Odszedł.
– Och, Lotte!
Czym jest pogrzeb starca w czasach grozy? Czy prywatna żałoba blaknie wobec szalejącego ludobójstwa? Czy Lotte doświadczyła mniejszego cierpienia, żegnając przysadzistego Włocha, który dał jej życie? Nemesio nie miał się tego dowiedzieć, to nie był dobry czas na rozmowę i przemyślenia. Zamknęli się w uścisku pośrodku niczego i znów byli w sobie zakochani.
„Przeciwna” praktycznie przestała istnieć43.
Niemal wszyscy opuścili szeregi, których może nigdy naprawdę nie było. Nie pozostało wiele więcej, jak tylko ratować skórę. Najpierw przy pomocy jednego z komilitonów Nemesio uszkodził armaty, haubice, rewolwery, by nie zostawiać ich w rękach Niemców. Potem pozbył się munduru, ale jako że jego ubrania spłonęły wraz z mieszkaniem, załatwił sobie lekko sfatygowane cywilne spodnie i biały podkoszulek. Nieco dalej, przy chodniku na placu, zobaczyli z Lotte autobus pełen oficerów.
Wmieszawszy się w tłum, Nemesio rozpoznał w środku wielu kolegów ze swojego batalionu. Nie zdążyli uciec, zostali aresztowani i załadowani do pojazdu. Nemesio znalazł na ziemi starą gazetę i zrobił sobie z niej malarską czapkę. Następnie, uzbrojony w to minimalne przebranie, zbliżył się do autobusu i zagadnął niemieckiego żołnierza wyglądającego na mniejszego okrutnika od pozostałych.
– Masz może papierosa?
Żołnierz obrzucił go nieufnym spojrzeniem.
– Cały poranek wyciągania trupów – ciągnął Nemesio. – Niech diabli wezmą Anglików!
Niemiec niechętnie wyciągnął papierosa z kieszeni kurtki mundurowej. Nemesio próbował napotkać spojrzenie towarzyszy z „przeciwnej”, ale patrzyli na niego niewidzącym wzrokiem. Byli tak bladzi, jakby całun pyłu z bombardowania opadł nie tylko na miasto, ale i na nich.
– A ci gdzie jadą? – zapytał.
– Mauthausen – odparł żołnierz.
Nemesio doświadczył Niejasnego Drżenia i nagle poczuł się bezbrzeżnie wyczerpany. Może także na niego opadał ten sam całun, który nie pozwalał towarzyszom go rozpoznać. Zapragnął jak najszybciej oddalić się z tego miejsca, by ocalić nie tylko skórę, ale i rozum. Parę razy zaciągnął się głęboko, zgasił niedopałek na ziemi, podziękował żołnierzowi i odwrócił się plecami do tej czarnej rozpaczy.
– To oni? – zapytała Lotte.
– Nie – odparł Nemesio. – Nie oni. – Otoczył ją ramieniem. – Na pewno nie oni. Chodźmy.
Miasto zostało niemal w całości zrównane z ziemią, ich dom przestał istnieć, Nemesio prawdopodobnie zapłodnił nastolatkę, szukała go faszystowska policja, Włochy się rozpadały, a naziści grabili wszystko z wyjątkiem psów i kotów, bo już wcześniej je zjedli. A oni dwoje nie wiedzieli, gdzie mają pójść i gdzie spędzą noc.
– Sytuacja w Mediolanie może nie jest taka straszna – powiedział – ale lepiej stąd wyjechać.
Zastanowili się. Był jeszcze Ojciec Augusto: kiedy świat płonął, on mieszkał na wsi i medytował nad starością. Najpewniej, myślał Nemesio, stoi sobie samotnie i patrzy na spokojną melancholijną taflę jeziora przed domem, na przechodzącego uciekiniera, na wiejską kumę szukającą jajek i sera. Musiało tam być bardzo spokojnie, jeśli nie liczyć warkotu przelatujących samolotów czy przejeżdżających wojskowych aut. Wydawało się to idealne miejsce na odczekanie, aż sytuacja się uspokoi, i zobaczenie, jak potoczy się wojna po rozejmie z aliantami. Lotte była tego samego zdania.
– Dobrze! – zawołał Nemesio. – Ukryjemy się w najbezpieczniejszym miejscu na świecie.
– Nad jeziorem?
– Właśnie!
– Jak się nazywa miasteczko koło domu twojej rodziny?
– Salò.
– Jak dobrze: nareszcie z dala od tego szaleństwa.
Pociągi przestały kursować, swojego samochodu nie mieli. Przez kilka dni pozostali jeszcze w barakach „przeciwnej”, by przygotować wyjazd.
W Mediolanie panowała atmosfera pełna niepokoju i wyczekiwania. Choć bombardowania dotknęły również ludzkich serc, podziemna działalność rozgorzała na nowo. Ludzie chcieli walczyć, wziąć los we własne ręce i odwrócić upokarzającą sytuację.
A tymczasem Nemesio uciekał.
Po południu poszli odwiedzić dwóch starych przyjaciół i opowiedzieli o tym, co się wydarzyło.
– Wiemy, jak wam pomóc, chodźcie.
– Wyjeżdża jakiś konwój?
– Nie.
– Możecie nam pożyczyć zatankowane auto?
– Nie.
– Macie awanturniczy motocykl z przyczepą, który wzbija tumany kurzu i rozgania kury, kiedy przejeżdża pędem przez podwórko jak w tych fajnych wojennych filmach?
– Nie.
– To co macie?
– Dwa rowery.
Kiedy już na dobre wyjechali z miasta, poczuli niespodziewany powiew świeżości. W gęstych ciemnościach Nemesio pedałował przed Lotte, próbując za pomocą pojawiających się tu i ówdzie świateł orientować się w terenie. Nawet minimalna różnica podłoża sygnalizowała początek zakrętu, zmianę pochyłości, małą nierówność. To jak powrót do natury, pomyślał zafascynowany chwilę przed tym, jak powietrze przeszyło ujadanie psa. Wściekłe warczenie odezwało się najpierw przed, a potem za nimi. Lotte krzyknęła ze strachu. Nemesio krzyknął ze strachu. Musieli nawzajem dodać sobie odwagi. Zdawało się, że piekielny molos jest wszechobecny w panujących ciemnościach, że ujada na wzgórzu, pojawia się za podjazdem, aż w końcu mieli wrażenie, że mają go tuż przy łydkach z wściekłą pianą na pysku. Nemesio nie przestawał pedałować, najpierw zajadle, potem wolniej, niemal pogodzony z czekającym ich potwornym końcem. Ale bestia się nie pojawiła.
Maleńcy, zagubieni, nieuchwytni niczym oddech, Nemesio i Lotte pedałowali, póki starczyło im sił, a potem zatrzymali się, by odpocząć gdzieś na polu.
Nemesio wyciągnął z plecaka parę sucharów.
Chrupali i podziwiali gwiazdy.
– Kiedy patrzysz na niebo, wydaje ci się niemożliwe, że jest wojna, prawda?
W tej samej chwili ciszę przerwał warkot samolotu przelatującego nad ich głowami.
Następnego ranka słońce jaśniało nad biblijnym nic nowego, nad wojennym nic dobrego. Mieli jeszcze przed sobą długą drogę, ale w pośpiechu nie przygotowali zbyt wiele prowiantu.
W oddali zobaczyli gospodarstwo.
– Jedziemy? – zapytała Lotte, wskazując je palcem.
Dzielący ich dystans przejechali w mniej niż pół godziny. Zabudowania wyglądały na opustoszałe. Chrzęst opon na żwirze w ten piękny słoneczny dzień przyprawił Nemesia o dreszcze.
– Jest tam kto? – krzyknęła Lotte.
Gestem dłoni pokazał jej, by milczała. Oparł rower o odrapaną ścianę i na palcach zakradł się do wejścia. Drzwi były uchylone. Nemesio zrobił krok naprzód i znalazł się w ciemnym korytarzu prowadzącym do mieszkania. Usłyszał niemal nieuchwytny dźwięk. Skrzypienie sznura? Kiedy dotarł do drzwi, nie czuł się na siłach, by przejść przez próg i zobaczyć, co wisi u powały.
Pedałowali dalej, napotykając po drodze tylko parę konwojów. Rozmawiali jak najmniej, by oszczędzać oddech. Jedli w milczeniu. Nigdy nie byli sobie tak bliscy jak teraz, w samym środku wojennego nieszczęścia. Pocili się, śmierdzieli, cierpieli: Nemesio złapał się na myśli, że nigdy jeszcze nie było im ze sobą tak dobrze jak teraz.
Potem znowu skończyło się im jedzenie.
Znów gospodarstwo w oddali.
– Poczekaj tu na mnie.
Para spodni i koszula wiszące na sznurze dawały do zrozumienia, że miejsce jest zamieszkane. Kilka kur gdakało na klepisku. Zza domu dobiegał odgłos suchych uderzeń typowych dla rąbania drewna. Tu było życie, a nie tylko makabryczne skrzypienie sznura.
Nemesio oparł rower o drzewo i obszedł zabudowanie. Za domem stał brodaty starzec. Stawiał pieńki na klocu i rozszczepiał je jednym precyzyjnym uderzeniem siekiery.
– Dzień dobry – powiedział Nemesio.
Starzec skinął głową.
– Ja i moja żona – wskazał na drogę – jedziemy do Salò.
Znów skinienie.
– Jedziemy z Mediolanu…
Ponowny ruch głowy.
– Cały ten chaos po ósmym września. No więc… – Nemesio był skonsternowany. – Wydaje się, że wojna osiągnęła moment zwrotny.
Starzec nie skinął głową.
– No, wojna – powtórzył Nemesio.
Starzec przez moment stał bez ruchu, a potem potrząsnął głową.
– Jaka wojna?
Nemesio rozejrzał się, jakby oczekiwał pomocy ze strony gór i pól.
– Wojna… – powtórzył coraz bardziej skonsternowany. – Faszyzm. Niemcy…
– Jaka wojna? – powtórzył starzec z irytacją.
– Wo… światowa?
Starzec chwycił pieniek i rozłupał go jednym ciosem. Potem znów spojrzał na Nemesia.
– Jaka wojna?
Nemesio zawahał się, po czym zmienił zdanie.
– Ma pan może wody? – powiedział, wyciągając manierkę.
Starzec otarł pot z czoła i wbił siekierę w kloc.
Ciekawe, czy powie: „Jaka woda?” pomyślał Nemesio.
Gospodarz jednak poszedł do studni, spuścił wiadro i wyciągnął je napełnione po brzegi. Przyniósł je aż do Nemesia, który zanurzył w wiadrze manierkę. Woda gulgotała, Nemesio uśmiechnął się do starca, który nie zrewanżował się tym samym.
– Dzięki, dobry człowieku – powiedział. – Droga jeszcze daleka i nie wiadomo, co spotka nas w trasie w tym całym zamieszaniu… Mógłbym poprosić o coś do jedzenia?
Starzec wszedł do domu i wrócił z koszem sucharów. Znalazło się w nim nawet parę jajek.
– Wielkie dzięki – ciągnął Nemesio. – To wcale niełatwe w czasach wojny…
Starzec popatrzył na niego z ukosa. Potem odwrócił się na pięcie i odniósł wiadro do studni.
– Z tymi wszystkimi niemieckimi czołgami, które rozjeżdżają pola… – dodał Nemesio bardziej do siebie niż do gospodarza.
Starzec wrócił do siekiery.
Nemesio popatrzył na niego.
– Ej, tak… nazizm i cała reszta…
Tamten znow rozszczepił kolejny pieniek.
Nemesio już miał coś dodać, ale zrezygnował. Pożegnał się skinieniem i wrócił do Lotte, która odpoczywała w cieniu drzewa.
– Biedni wieśniacy – powiedziała, pijąc z manierki. – Co ci mówił?
Nemesio wsiadł na rower.
– Że wojna jest okropna.
I tak jechali naprzód, tu przerwa na suchara, tam przerwa na załatanie dętki, pedałuj i pedałuj, dalej i dalej, noc po nocy, aż w końcu Nemesio i Lotte zobaczyli jezioro.
Nemesio wygłosił szeptem proroctwo:
– Zobaczysz, znajdziemy tu trochę spokoju.
I rzeczywiście, wjechali do cichego spokojnego miasteczka. Nazbyt cichego. Przerażająco spokojnego. Nietknięte domy stały na miejscu, drogi i place świeciły pustkami. Ktoś otworzył okiennicę i wyjrzał na zewnątrz, ale natychmiast się cofnął i zatrzasnął ją z powrotem.
– Ludzie znad jeziora – burknął Nemesio. – Bardzo skryci.
– Gdzie jest dom?
– Zaraz za miastem. Chodź, jedziemy, to w tamtą stronę.
Nagle ze starego głośnika dobiegł ich kraczący głos:
– Na starożytnej trójkolorowej fladze, która pradawną wiosną narodziła się bez herbu na białej części, my wypiszemy tylko jedno słowo: horror44.
Naszemu bohaterowi odrzucenie herbu Sabaudów wydało się całkiem rozsądne.
Ale czy on powiedział „honor” czy „horror”?
– Boję się – szepnęła Lotte.
– Postarajmy się zachować zimną krew.
Na uliczce prowadzącej od jeziora do willi spotkało ich potwierdzenie najgorszych przeczuć.
Podbiegła do nich miejscowa kobieta, krzycząc jak opętana. W ledwie zrozumiałym dialekcie opowiedziała, że oddział SS zatrzymał przy niedalekiej szosie grupę partyzantów. Choć partyzanci sami się poddali, naziści rozstrzelali ich na miejscu. Wśród zabitych był jej mąż. Płakała. Wygrażała z rozpaczą. Chwilę potem biegła już dalej.
Nemesio i Lotte popedałowali w tamym kierunku i już po kilometrze napotkali ostrzeżenie. Mężczyźni wiszący na gałęziach drzew, makabryczne zepsute owoce, którym zabroniono spaść na ziemię, jak by chciała natura. Na szyi mieli tabliczki z napisem PARTYZANT albo KOMUNISTA: to, co dla Niemców było obelgą, stało się godnym epigrafem, szlachetną inskrypcją.
Kilka metrów dalej śpiewała i wrzeszczała grupa pijanych w sztok nazistów. Nemesio i Lotte przejechali obok w milczeniu, ale za każdym kolejnym zakrętem napotykali jeszcze większy ruch, aż dotarło do nich, że dom rodzinny, w którym Ojciec Augusto dożywał swoich dni, został częściowo zajęty przez niemieckie oddziały, może z powodu widoku na jezioro, a może przez przestronny ogród i park, który go otaczał.
Do Salò, gdzie rodziła się ostatnia najczarniejsza faszystowska republika, Nemesio i Lotte dotarli uzbrojeni jedynie w dwa rowery.
Ojciec Augusto się zmienił: zrobił się jeszcze bardziej milczący. Po komunikacji ograniczonej do telegramów mieli sobie mnóstwo do opowiedzenia, ale znalezienie słów jeszcze nigdy nie było tak trudne.
– Na piętrze mieszkają o n i – poinformował Nemesia ponurym tonem.
Musiał doświadczyć tego wtargnięcia w mury jego domu, by zrozumieć istotę nazizmu-faszyzmu, a teraz gardził tymi ludźmi z całego serca. Nie było to wiele, ale już coś. Choć nie przeniósł sympatii na lewicę, nauczył się przynajmniej nie ufać brutalnej sile.
Zapytał Nemesia, czy został artystą, a on potrafił jedynie odpowiedzieć, że to dla nikogo nie był łatwy czas, bla, bla, bla, że Manifest Manifest Manifest był ważną fazą rozwoju, bla, bla, bla, i że wojna, bla, bla, bla, i że figurki bardzo dobrze sprzedawały się w Mediolanie, bla, bla, bla, aż w końcu zamilkł wobec ojcowskiej niemoty.
Powołanie było faktem, nie ideą. Idee nigdy nic nie znaczyły.
Dlatego Nemesio postanowił, że jeśli przeżyje tę wojnę, nie będzie mówił o malarstwie, sztuce, talencie i tym podobnych dyrdymałach. Będzie tylko malował. Albo przestanie malować.
Ojciec Augusto nie był zaskoczony, choć potwierdzenie jego opinii o złudności sztuki nie sprawiło mu satysfakcji. Wręcz przeciwnie, zdawał się patrzć na Nemesia z większą czułością, jakby otaczająca ich przemoc wygasiła wszelkie pokusy pastwienia się nad synem. Poza tym była z nim śliczna, sympatyczna i pełna życia Lotte z czarnymi włosami obciętymi na pazia. I Ornato, który został w Niemczech, wnuk, który – jeśli dobrze rozumiał, co mówią rodzice – w bardzo młodym wieku już potrafił mówić po rosyjsku!
– W bardzo młodym wieku? – zdziwił się Augusto. – Ale on się przecież urodził, jak byliście w Paryżu, prawda?
Nemesio i Lotte nie wiedzieli, co odpowiedzieć.
Kiedy Nemesio szwendał się po połowie Europy, Ojciec Augusto został nad jeziorem, by uprawiać ogród. Z mężczyzny, który podczas spaceru po centrum Salò zderzył się z młodziutką Norą, pozostał tylko cień – jego najlepsza część. Tajemnica, do której warstwa po warstwie na próżno starała się dotrzeć Nora, teraz z wolna sama się objawiała.
Ojciec Augusto nienawidził nazistów, rozumiał syna, żartował z Lotte.
Szkoda, że nie było już stryja Babau, by go wspierał. Razem stanowiliby świetną parę.
Czasem pojawiał się u nich niepożądany gość.
– Niestety mamy dziś na kolacji Generalnego Inspektora do spraw Rasy – poinformował ich ojciec, ścierając kurz z kredensu w salonie.
– Dużymi literami?
– I co poradzisz? Brzmiałoby źle nawet małymi.
– Trzeba przepędzić tę hołotę! – grzmiał marsowo Generalny Inspektor do spraw Rasy. – Pogonić ich bez litości i nie dać im odetchnąć. Przedstawiają największe niebezpieczeństwo dla odradzającej się ojczyzny, która musi wyeliminować swoich wrogów. A w pierwszej kolejności plugawych synów Judy. – Co powiedziawszy, wyciągnął dłoń i z niezłomną delikatnością zmusił Nemesia do odwrócenia głowy w taki sposób, by mógł zobaczyć jego profil. – Są gangreną dla każdego narodu, ruiną cywilizacji i śmiertelną trucizną dla wspólnoty ludzkiej.
Nemesio, Lotte i Ojciec Augusto nie mieli nic do dodania.
– Istnieją wyższe rasy wybrane, przeznaczone do rządzenia, i nikczemne rasy niższe, przeznaczone do służenia. Nie można mówić ani o równości, ani o braterstwie między ludźmi: te idee są nie do przyjęcia jako przeciwne naturze. Słusznie natomiast pewne jednostki czy rasy, mianowicie te, które należą do pnia aryjskiego, powinny wybijać się ponad pozostałe i zmuszać je do posłuszeństwa. ‒ Inspektor wyciągnął rękę, by sprawdzić profil Lotte, po czym zadowolony kiwnął głową. – Mieszanie krwi, krzyżowanie ras, brak jasnego ich rozróżnienia to największe niebezpieczeństwo dla naszego wielkiego Heimatu, Italczyku. Każdy Italianer musi być czysty totalnie, absolutnie, granitowo. Nieprawdaż?
– A jakże – mruknął Ojciec Augusto. – Dla nieczystego wszystko jest nieczyste.
– Co powiedzieliście?
– Nic takiego – mruknął ponownie pan domu. – Cytowałem tylko Biblię.
Inspektor popatrzył nań krzywo.
– Jutro jadę do Alpenvorlandu…
– Do Alpenvorlandu? – zdziwił się Augusto.
– Być może jakiś bandyta powiedziałby: w Prealpy – wycedził inspektor.
– Wybaczcie mojemu staremu ojcu – wtrącił się Nemesio. – Czasami gubi się w tym nowym nazewnictwie…
Inspektor podniósł brew, wstał i powoli obszedł salon.
– A potem może zjadę na Adriatisches Küstenland.
– Ach, Adriatisches Küstenland! – zawtórował Nemesio. – Jakie wspaniałe morze!
– A potem wrócę… – Inspektor dotarł na wysokość Ojca Augusta. Wyciągnął kończynę i powoli przekręcił także jego głowę, by przyjrzeć się nosowi. – Dobrze, dobrze. À propos… Przy innej okazji wasz ojciec powiedział mi o waszym talencie artystycznym. Umiecie malować, czyż nie?
Przynajmniej na to pytanie Nemesio mógł odpowiedzieć twierdząco.
– Dobrze… – Inspektor zawiesił głos. – Mam zaszczyt zaprosić was do naszej kwatery głównej w mieście, tam gdzie jest więzienie. Chciałbym, żebyście z nami współpracowali. Co wy na to?
Nie było alternatywy. Nie w tym momencie. Nemesio najpierw poszukał wzrokiem jakiegoś punktu na suficie, potem innego punktu na posadzce, a wszystko po to, by powiedzieć „tak”.
– Bardzo mnie to cieszy – kontynuował inspektor. – Potrzebna nam pomoc, odkąd Bacconile wpadł w żydomasonohebrajskoplutopartyzancką und bandycką zasadzkę.
– Żydo co? – dopytał Augusto, mocno już głuchawy.
– Tchórzliwą – odparł poirytowany dygnitarz. – Niech tyle wystarczy. Propaganda jest najsilniejszą bronią, by zacytować naszego uwielbianego Ducego, a nasze dawne obwieszczenia znikły z murów Salò.
– Dziwne… – mruknął Nemesio.
– Nieprawdaż? Mimo to ludność jest po naszej stronie. Tylko przedwczoraj na wezwanie pod broń z pięciu tysięcy powołanych stawiło się dwudziestu czterech wolontariuszy, w tym dziesięciu nieletnich, ośmiu kulawych, czterech upośledzonych i dwaj starcy.
– To dobry bilans?
– Doskonały – odparł dygnitarz, który dotarł do lustra w salonie i podejrzliwym wzrokiem badał własny nos. – Zapakowaliśmy ich do pociągu towarowego i wysłaliśmy do Niemiec, gdzie wszyscy skończymy.
– S k o ń c z y m y?
– Ot, lapsus językowy. – Śmiech dygnitarza był niezbyt przekonujący. – Gdzie s k o ń c z ą niższe rasy. W każdym razie najbliższy zaciąg pójdzie lepiej. Armia republiki jest silna i nieubłagana: nasi polegli wołają do nas, żyjących, byśmy nie mieli litości.
– Likieru, inspektorze?
Orazio Bacconile, jak odkrył Nemesio, był oficjalnym malarzem nowo powstałej Włoskiej Republiki Socjalnej z siedzibą w Salò i jego obrazami wytapetowana była cała okolica: postawni żołnierze wyruszający na front, szczęśliwe matki postawnych żołnierzy wyruszających na front, szczęśliwe siostry postawnych żołnierzy wyruszających na front. Frontu wolał nie malować, ale kto wie, może właśnie miał to zrobić, tylko przeszkodziła mu tchórzliwa zasadzka partyzantów.
Banda Banitów, tak się nazywali.
Wieść niosła, że po okolicznych wzgórzach i w lasach krąży okrutny oddział partyzancki, który nie przynależy do żadnej oficjalnej brygady. Nie byli komunistami, choć mieli czerwony sztandar ufarbowany we krwi wroga; nie byli katolikami, choć wzywali imienia Bożego na każdym kroku (nie po to, by Go chwalić, lecz wręcz przeciwnie); nie byli socjalistami, bo gardzili półśrodkami.
Banda Banitów nie brała jeńców, nie znała litości ani jej nie oczekiwała.
Przynajmniej do czasu, gdy pojawił się Mumù.
Na wpół człowiek, na wpół legenda, był najbardziej nieuchwytnym i najbardziej nieposkromionym antyfaszystą. Po brawurowej ucieczce spod rządów Vichy przez Alpy, jakimś cudem sturlał się w dolinę i uderzył z głuchym łoskotem o Piemont, akurat w samą porę, by się odbić i wylądować na plandece niemieckiej ciężarówki przewożonej przez pociąg towarowy, gdzie w końcu stracił przytomność. Kiedy się ocknął, odkrył, że dojechał do miejsca, w którym ogłoszono punkt zborny wszystkich najmroczniejszych sił Historii. Do Salò. Nie mógł lepiej trafić. Natychmiast dołączył do tej garstki nieustraszonych, którzy przybywali nocą i znikali jak wicher, choć nieraz gubili się we mgle.
Mumù był wszędzie i nie było go nigdzie, był wiatrem, który zrywał czapkę ze swastyką, i gównem brudzącym buciory nazisty, był strachem faszysty, który wychodząc z gospody, czuł, że ktoś rusza się za jego plecami, i ulgą, kiedy okazywało się, że to tylko jeden z kompanów.
Mówiło się, że Mumù uwielbia przechadzać się po centrum Salò w mundurze esesmana, że kiedyś nawet udało mu się wejść do kwatery głównej, minąć wszystkie posterunki, pojawić się przed samym Pavolinim i zażądać, by podał mu ogień do papierosa. Następnie, jak gdyby nigdy nic, miał odwrócić się na pięcie i wrócić tam, skąd przyszedł, pozostawiwszy karteczkę ze swoim podpisem. Po głowie bezlitosnego Pavoliniego, opowiadano, spłynęła kropla potu.
Naziści mieli na jego punkcie obsesję.
Kilka dni później inspektor powrócił z objazdu po Adriatisches Küstenland i o drugiej po południu przyjechał po Nemesia, któremu widok orła trzymającego w szponach rózgi liktorskie zatrzymał procesy trawienne i spowodował atak bezczelnej nieopanowanej czkawki.
Inspektor spojrzał na niego z uśmieszkiem.
– Coś nie tak?
Nemesio zaprzeczył gestem, ale kolejne czknięcie go zdradziło.
– Problemy z trawieniem?
– Tak.
– Nieżyt żołądka?
Nemesio potwierdził.
– Drobiazg, ale zmagam się z nim już dwadzieścia lat.
– Mogę wam załatwić sodę – odpowiedział inspektor. – W dzisiejszych czasach warta tyle co złoto.
Samochód wyjechał na drogę do miasteczka i Nemesio modlił się, żeby Mumù i jego ludziom nie przyszło do głowy atakować go właśnie w tym momencie. Jeśli już miał odwalić kitę, to po odblokowaniu procesów trawiennych.
Przyjechali pod Pałac Tortur. Był to ponury, surowy, szary budynek.
– Trzeba było widzieć, jaki wcześniej był smutny – powiedział inspektor.
– A na czym polegała różnica?
– Brakowało jęków uwięzionych.
Wjechali w bramę i Nemesio, obejrzawszy się za siebie, poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach.
– Na czym polega praca, którą mam wykonać?
– Poczekajcie, sami zobaczycie.
By wejść do kwatery głównej, Nemesio musiał przejść nieprzeliczone kontrole. Dwóch zbirów w czarnych koszulach z obłędem w oczach i nosami zaczerwienionymi od kokainy przeszukało mu kieszenie.
– Inspektorze, mamy przejść do inspekcji analnej?
– Nie trzeba, chłopaki.
Nemesio odetchnął z ulgą: istniało ryzyko, że w ten sposób wydobędą na światło dzienne jego opinię o faszyzmie.
Inspektor poprowadził go przez ciąg pomieszczeń, w których nikt nie robił nic znaczącego. Urzędnicy, gryzipiórki, oprawcy: również w czasie wojny życie było wycieńczającą monotonią. Następnie, przeszedłszy przez jeszcze jedne drzwi, znaleźli się w czymś w rodzaju pracowni malarskiej. Na ścianach, przy stołach, wszędzie po trochu wisiały albo leżały propagandowe afisze.
– Oto praca Bacconilego…
Jeden z afiszów przedstawiał dwa krzyże nagrobne w tle, na pierwszym planie łańcuch – na jednym końcu swastyka, na drugim rózgi liktorskie – i napis: „Chwalebny pierścień krwi złączył dwa Narody!”.
– Widzicie, liczymy na umocnienie ducha w narodzie…
Przeszli do kolejnego afisza, na którym matka pocieszała płaczącego syna. Nadpis głosił: „Synu, lepiej być martwym niż zdrajcą”.
– …i podnieść jego morale.
Inspektor wziął do ręki jeszcze jeden, przedstawiający ubraną w żałobny strój kobiecinę o kościstych rękach i zapadniętych oczach, która mówiła: „Nie zdradźcie mojego syna”.
– Fantastyczne, nie uważacie?
– Godne uwagi. A ja mam…
– Macie kontynuować jego twórcze zacięcie… do krwi! – Inspektor zarechotał i odwrócił się do towarzyszącego im funkcjonariusza, który natychmiast zawtórował. – Zacięcie… do krwi! Rozumiecie?
– A powiedzcie – uciął Nemesio – jakiego rodzaju przedstawienie macie na myśli?
– To proste – odparł inspektor. – Złapaliśmy kilka dni temu bandytę, niejakiego komendanta Kasztana, Orzecha czy jak go tam nazywają, i chcemy, żebyście namalowali jego portret. Chodźcie…
Wszyscy trzej wyszli z atelier horroru i przeszli pod prowadzące do piwnicy schody. Z dołu dobiegały do nich przerażające jęki.
– Przyprawia o drżenie – powiedział Nemesio.
– Wiem – odparł inspektor ze smutkiem. – Straszna tam wilgoć. Dlatego sugerujemy, żebyście przychodzili do pracy w grubym swetrze. Idea jest taka: namalować bandytę przywiązanego do krzesła, kiedy wygina się pod serią faszystowskiego ołowiu wystrzelonego przez pluton egzekucyjny. Podobizna musi być wierna, żeby bandyci rozpoznali swojego towarzysza i dostali nauczkę…
Powstrzymując kolejny dreszcz, Nemesio zapytał:
– Czyli będę musiał schodzić tam na dół przez kilka dni, by namalować tego biedaka?
– Tego…?
– Tego łajdaka.
– Właśnie tak! – odparł inspektor. – Sowicie zapłacimy za wasze usługi. Nie licząc już prestiżu wynikającego ze współpracy z propagandą chwalebnej i niezwyciężonej Republiki Salò, który może pomóc waszej karierze.
– Tia…
Drzwi zamknęły się z łoskotem.
– Sześć dni pracy. Potem go stracimy.
Nemesio wrócił do domu zupełnie zdezorientowany.
– Czego chcieli? – zapytał Ojciec Alberto.
– Żebym dla nich malował.
– A ty co odpowiedziałeś?
– A co miałem odpowiedzieć?
W ciemnym pokoju poszukał Lotte, by wymazać jęki więźniów westchnieniami miłości, ale myśl pozostała w tamtej piwnicy.
Następnego ranka Nemesio wyszedł na spacer, żeby uporządkować myśli.
W pewnym momencie poczuł parcie na pęcherz. Kiedy schodził z szosy, by stanąć pod drzewem, usłyszał nadjeżdżający samochód.
Gdy kończył oddawanie moczu, czyjeś ręce zarzuciły mu na głowę jutowy worek i uniosły go w powietrze, zatykając mu usta. Wsadzili go do samochodu, prawdopodobnie tego samego, którego zbliżanie się słyszał.
– Nie rzucaj się – odezwał się głos, a dwie potężne ręce przygwoździły go do siedzenia.
Nemesio usłuchał i próbował się uspokoić, śledząc ruchy samochodu i wsłuchując się w dobiegające go głosy. To nie byli Niemcy, co już samo w sobie stanowiło dobry znak. Chyba nie byli faszystami, bo oni nie mieli powodu, by go w ten sposób porywać. To musiała być Banda Banitów.
Nemesio nadstawił ucha i słuchał: trel skowronka, szelest liści, bicie własnego serca, astma jednego z dwóch eskortujących go partyzantów, brzęczenie koła zamachowego. Skoncentrował się jeszcze bardziej i usłyszał głos swojej rosnącej brody, warkot samolotu przelatującego nad Adriatykiem, rozszczepienie atomu w okolicach Los Alamos, wilgotny strach w zwieraczu Benita Mussoliniego, pianę spływającą z pyska Adolfa Hitlera.
A potem się obudził.
Zdjęli mu worek z głowy.
– Zasnąłeś – stwierdził brodaty typ z czerwoną chustką na szyi. – Spokojny z ciebie gość.
Nemesio potwierdził.
– Jak byłem mały, cały czas ziewałem.
– Babcia mi mówiła, że to oznaka strachu – orzekł drugi partyzant. – Ziewanie, znaczy.
– Dzisiaj wszystko jest oznaką strachu – odparł jego towarzysz. – Nawet śmiech.
Usłyszeli jakiś ruch wśród gałęzi za ich plecami, odwrócili się błyskawicznie ze stenami gotowymi do strzału i zobaczyli, że z zarośli wychodzi bezpański pies.
Wszyscy trzej roześmieli się nerwowo.
– Czego ode mnie chcecie?
– Już niedługo się dowiesz.
Ukryli samochód pod gałęziami i poprowadzili Nemesia ścieżką prowadzącą do małego jaru, który wiódł do maleńkiej przesieki, za którą zaczynał się stromy dukt, który schodził ku zachwycającej dolince, w której stał rozwalający się młyn.
– Fantastyczna kryjówka – powiedział Nemesio. – Taka niedostępna.
– No co ty, ja tu mieszkam – wyjaśnił partyzant. – Musiałem się tylko wrócić po papierosy.
Nemesio popatrzył na niego z niepokojem: a więc czekała ich kolejna seria ścieżek, jarów, przesiek, duktów, dolinek i młynów do przejścia?
Wrócili tą samą drogą, którą przyszli, i zatrzymali się przy zakręcie. Samochód wciąż tam był. Tylko za kierownicą siedział ktoś inny.
– Wskakuj.
– A wy?
– Mamy co innego do roboty.
Nemesio zamierzał zająć miejsce obok kierowcy.
– Nie z przodu! – krzyknął partyzant. – Z tyłu.
Otworzył tylne drzwi. Za kierownicą siedział mężczyzna w berecie założonym na bakier, jak to zwykle bywa z beretami. Bez słowa włączył silnik i wrzucił bieg.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Nemesio patrzył przez okienko i od czasu do czasu rzucał okiem na kark tajemniczego komendanta. Nie wiedział, czy ma otworzyć usta, bojąc się, że palnie jakąś głupotę typu: ależ piękna jest okolica bez faszystowskich bojówek czy coś w tym duchu.
– Ależ piękna jest okolica bez faszystowskich bojówek, prawda? – powiedział komendant Mumù.
– To prawda – potwierdził Nemesio. – W czerni jej nie do twarzy.
– Niczemu w czerni nie do twarzy, wyjąwszy śmierć – odpowiedział komendant. – A więc jesteś malarzem?
– Tak mówią – odparł Nemesio nieco zakłopotany.
– Mówi się, że nie lubisz faszystów.
– Być może.
– A jednak z nimi współpracujesz.
– Nie mam wyboru.
– A skąd mam wiedzieć, że nie jesteś jednym z nich? – zapytał Mumù, zmieniając bieg.
– Nie wiem…
– Wiesz, że studiowałem historię sztuki?
– Nic o tobie nie wiem poza tym, co wiedzą wszyscy, czyli nic.
– Zobaczymy, czy się na tym wyznajesz: porozmawiajmy o świetle.
– O świetle?
– Własnie tak, o świetle. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że światło nie ma nic wspólnego z malarstwem, n’est-ce pas? – powiedział Mumù. Ten jeden jedyny raz wtrącił coś po francusku. Przez resztę rozmowy posługiwał się doskonałą włoszczyzną. – Inaczej będę musiał zatrzymać samochód i zastrzelić cię na miejscu. A właśnie wypiłem kawę i nie wiem, czy mam na to ochotę.
– Światło j e s t malarstwem – ożywił się natychmiast Nemesio.
– Dobrze, rozumiemy się. No to podaj mi jakieś nazwisko. Światło tajemnicy?
– Tajemnicy?
Egzamin. T u i t e r a z. A stawką było jego życie.
– Właśnie. Jakie jest światło tajemnicy?
Jechali drogą nad urwiskiem, samochodem zarzucało na każdym zakręcie, a Nemesio zastanawiał się, co napiszą w gazetech następnego dnia. Tytuł na całą stronę: OKRUTNY PARTYZANT MUMÙ GINIE W WYPADKU SAMOCHODOWYM. Poniżej mniejszą czcionką: Był z nim mało znany malarz.
– Światło tajemnicy… Powiedziałbym: Tintoretto.
– Błąd: Piero della Francesca. Ale to nie jest zła odpowiedź.
Wszystko mógł sobie wyobrażać Nemesio, ale nie to, że renesansowe światło może stać się arbitrem jego losu.
– Światło załamane?
– To łatwe: Monet.
Komendant przytaknął i kontrolowanym poślizgiem wszedł w zakręt nad przepaścią.
– Światło ukośne?
– Caravaggio.
– Tylko Caravaggio?
– Vermeer! – dorzucił Nemesio, ocierając pot z czoła. – Tak, Vermeer!
– Dobry refleks – pochwalił Mumù, redukując bieg. Nemesio nie zrozumiał, czy odnosi się do swojej jazdy samochodem czy do prędkości, z jaką nasz bohater odpowiadał na jego pytania. – Światło w mroku?
Nie było łatwo się skoncentrować, gdy samochód balansował na krawędzi przepaści, ale nagle Nemesiowi przed oczami wyobraźni stanął obraz nocnej straży jakby wydobyty z przepaści, wzdłuż której pędzili.
– Rembrandt! – wykrzyknął. – Światło w ciemności to Rembrandt.
– Mmm. Światło intelektu?
– No więc… – Nemesio zadrżał, gwałtownie próbując sobie przypomnieć swoje lata w środowisku mediolańskiej bohemy, kiedy tego typu zabawy były na porządku dziennym. – Powiedziałbym, że Seurat.
– Seurat – mruknął Mumù. – Na to nie wpadłem. Sam bym powiedział, że Kandinsky. Światło życia?
– Picasso! – odpowiedź była natychmiastowa.
– Towarzysz Picasso, taaak… Wielki towarzysz Picasso. Co o nim sądzisz?
– Kiedy masz siłę, by być wszystkim, ryzykujesz, że nie będziesz nikim.
Nemesio nie pamiętał, skąd wyciągnął tę definicję, ale sprowokował komendanta do gwałtownego hamowania. Widział, że ściska kierownicę z taką siłą, aż pobladły mu kłykcie.
– Jestem stracony? – zapytał Nemesio.
– Nie, wiedzieliśmy już wcześniej, że jesteś w porządku – roześmiał się Mumù. – Tylko że bardzo mi brakuje rozmów o sztuce. Słuchaj, wiemy, że masz dojście do więzienia. Siedzi tam nasz człowiek, komendant Orzech: chcemy go uwolnić.
Chyba zrobili samochodem koło, bo z zarośli wyszło tych samych dwóch partyzantów.
– Orzech? Ja… ja jeszcze nic tam nie widziałem. Tylko pracownię Bacconilego.
– Bacconile! To bydlę…
– Wyście go zabili?
– A kto ci pozwolił zadawać pytania? Zacznij pracować w więzieniu i rozglądaj się. Potem się odezwiemy.
Nemesio spojrzał na niego bez słowa.
– A więc się zrozumieliśmy – powiedział Mumù, nie odwracając się. – Jesteś z nami?
– Całe życie byłem banitą.
Następnego dnia Nemesio wrócił do kwatery głównej. Wczesnym popołudniem przyjechała po niego limuzyna. Nie musiał brać ze sobą ani palety, ani farb: na miejscu mieli materiały po jego poprzedniku. Przy wejściu znów poczuł drżenie, ale tym razem przygotował się lepiej – na ile to w ogóle możliwe – i był na czczo. Okazało się to nadspodziewanie łatwe, ponieważ w domu nie było nic do jedzenia. Ojciec i Lotte zjedli zupę pokrzywową, której Nemesio z przyjemnością się wyrzekł.
Inspektora nie było, Nemesia przyjął niemiecki oficer.
– Rasiści tacy jak on wciąż mają coś do zrobienia – powiedział Nemesio.
– Rasiści? – Nazista spojrzał na niego badawczo.
– Czyli rasowi faszyści, inaczej faszyści do potęgi.
– Trafiony catopiony! – roześmiał się oficer. – Tu fszyscy jesteśmy dumni rasiści.
Dobry humor wkrótce się skończył. Zabrali przybory do malowania i stanęli przed drzwiami prowadzącymi do piwnicy. Oficer otworzył i włączył słabe światło.
Nemesio przygotowywał się psychicznie na to, co zobaczy, powtarzając sobie, że po barakach pierwszej wojny światowej i mieszkaniu, które zajmował Suchy, nic już nie może go wyprowadzić z równowagi. Tymczasem jednak z każdym stopniem prowadzącym w dół rosła wilgoć, a wraz z nią przerażenie. Skręcili w obskurny korytarz i stanęli przez żelaznymi drzwiami z judaszem.
– Więsień jest tutaj. Ja folę nie fchodzicz: najsdrofsze pofietsze na świecie tu nie jest. Ale nic się nie martfcie: ten czlofiek nie móc szkodzić.
Nemesio skinął głową.
Oficer kazał przekręcić klucz w zamku i zaraz po otwarciu drzwi zaczął krzyczeć:
– Setzen! Setzen! Siatać!
Kiedy usunął się, by zrobić Nemesiowi miejsce, nasz bohater poczuł falę smrodu. Fetor moczu i fekaliów. W celi było zimno i wilgotno, w rogu po prawej leżała wiązka śmierdzącej słomy, po lewej – sterta łachmanów.
Po więźniu nie było śladu.
– Uciekł! – zawołał Nemesio do strażnika.
Klawisz włączył latarkę i skierował do środka. Nemesio poszedł wzrokiem za snopem światła i zobaczył, że sterta szmat porusza się lekko. Zbliżył się do tego, co pozostało z komendanta Orzecha, i schylił się, by mu pomóc.
– Nie dotykaj mnie!
Nemesio znieruchomiał.
– Przeklęty kolaborant!
Na plecach mężczyzna miał kolonię wszy i pluskiew widocznych gołym okiem. Oparł się łokciami o ziemię i nadludzkim wysiłkiem dźwignął ciało. Skórę twarzy przykrywała mu czerniawa warstwa czegoś, co przypominało kamień osadzający się w beczkach do fermentacji wina. Ale właśnie dlatego, kiedy otworzył oczy, jego nieustraszone spojrzenie robiło jeszcze większe wrażenie.
Nasz bohater się cofnął.
– Czego chcesz?
– Namalować portret – odpowiedział.
Mężczyzna spojrzał na niego, jakby to było kolejne szyderstwo.
– Widzisz, jak wyglądam? Udało im się przerobić mnie na czarno z wierzchu, ale nie w środku.
Nemesio wziął jedną ze szmatek, których używał do suszenia farb, zanurzył w wodzie i podał mu. Więzień otarł sobie twarz.
– Skąd jesteś?
– Z Mediolanu – odpowiedział Nemesio.
– Mediolan… – westchnął mężczyzna. – Byłeś na wojnie?
– Na obu.
– Taki stary – wyszczerzył się więzień – i wciąż nazifaszysta.
Nemesio ugryzł się w język. Co dziesięć minut klawisz otwierał judasza i zaglądał do środka. Roztropniej było nic nie mówić.
– I co, już przystojny jestem? – zapytał partyzant.
Nemesio spojrzał na twarz naznaczoną bólem i niedostatkiem. Mógł z niej wyczytać wiele rzeczy: strach, wściekłość. Ale potem zorientował się, że przebija z niej również głęboki spokój.
To go przeraziło.
Kiedy zaczął szkicować ołówkiem owal twarzy, pomyślał, że nigdy jeszcze nie musiał – on, poeta form okazałych i zmysłowej miłości – mierzyć się z czymś podobnym. Pomyślał o Buttorze, który wiedziałby, co zrobić z tymi zapadniętymi rysami twarzy, o Suchym, który wiedziałby, jak wyrzeźbić te kościste nadgarstki, i na swój sposób zaczął się modlić, by ci dwaj dawni przyjaciele – homoseksualny Żyd i faszystowski szpieg – dodali mu siły ducha, aby sprostał zadaniu. Partyzant rzucał mu tak pogardliwe spojrzenia, że Nemesio czuł się zmuszony myśleć o czymś innym, byle nie podbiec, żeby go uściskać, ewentualnie splunąć mu w twarz. Kiedy malował jak automat, starał się zapamiętać liczbę strażników i zamkniętych drzwi. Musi poinformować Mumù i jego bandę, ile drzwi i ilu ludzi trzeba będzie pokonać i rozbroić, by dotrzeć do celi Orzecha. W końcu stracił poczucie czasu i dopiero dźwięk otwieranych drzwi do piwnicy przywrócił go do rzeczywistości. Usłyszał kroki na schodach: pewnie przyszedł inspektor.
– To do plakatu? – mruknął partyzant.
Nemesio skinął głową.
– Proszę cię tylko o jedno. – Z trudem przełknął ślinę. – Nie maluj łez.
Właśnie w tym momencie spłynęły mu po policzkach.
– Jakich łez? – zapytał Nemesio.
Sekundę później drzwi do celi otwarły się na oścież i do środka wkroczył inspektor.
– Otóż i nasz artysta! Jak idzie? – Zerknął na rysunek. – Nie jest za bardzo na pierwszym planie?
– To tylko studium przygotowawcze – odparł Nemesio. – Potrzebuję pięciu albo sześciu rysunków, by uzyskać najlepszy rezultat.
– Nie mamy tyle czasu – burknął inspektor. – Musicie się spieszyć. A teraz idziemy.
Wyszli z celi w tej samej chwili, w której więzień na powrót przeistaczał się w stertę szmat.
Przez kolejne dni Nemesio przychodził, by wykonać rysunki przygotowawcze.
Egzekucja miała się odbyć już niedługo, a banda wciąż nie miała planu. Nemesio też nie miał planu, komendant Orzech zaś był coraz bliżej śmierci.
A potem wszystko nagle przyspieszyło.
Któregoś popołudnia Nemesio wszedł jak zwykle do więzienia, by podretuszować plakat, i poprosił o spotkanie z inspektorem, chciał bowiem porozmawiać o zapłacie.
– No, mój drogi – zaczął inspektor – ten zdradziecki bandyta będzie waszą Kaplicą Sykstyńską.
– Zdolność tworzenia jest darem bogów – zasłonił się Nemesio.
– Kto ośmielił się tak powiedzieć?
– Adolf Hitler.
– Pochwalony na wieki wieków. A więc… – powiedział, wstając, by pogładzić gipsową figurkę przedstawiającą gębę Mussoliniego. – Jak idą prace? Za dwa dni, jak wiecie, rozstrzelamy tego robaka…
– Prawie skończyłem. Chciałem was przy tej okazji prosić o możliwość asystowania przy egzekucji. Chciałbym pokazać na obrazie, jak ostatnie tchnienie życia opuszcza podłego łotra.
– Zgoda! – zawołał inspektor. – To bardzo profesjonalne podejście.
W tej samej chwili rozległo się pukanie. Osobisty sekretarz inspektora wsadził głowę w uchylone drzwi.
– Inspektorze, wybaczcie, że przeszkadzam. Na linii czeka Barinacci z Werony. Chciałby z wami rozmawiać.
Inspektor wzniósł oczy ku niebu.
– Przełączcie mi go.
Odwrócił się do Nemesia i mrugnął.
– Barinacci zazdrości nam wspaniałych sukcesów. Ścierwo… – Zadzwonił telefon.
– Mój drogi! Jak miło was słyszeć! Tak, jak dobrze wiecie, już niedługo wielki dzień! Miałem do was dzwonić właśnie po to, by zaprosić was na to przedstawienie. Jak mówicie? A więc bardzo mi miło. A, i jeszcze jedno: w ramach gestu pojednania oferuję waszym ludziom miejsce w plutonie egzekucyjnym. Ależ oczywiście, mój drogi. Powiedzmy… czterech? Ale bardzo proszę, nie najlepszych strzelców, za nic nie chcę pozwolić, żeby umarł od razu… Wspaniale. A więc czekam na waszych jednookich strzelców. – Roześmiał się. – Dux nobis!45 – Odłożył słuchawkę. – O czym to my…?
Nemesiowi zagwarantowano żałosną sumkę pieniędzy, której i tak nie dostanie: albo zginie inspektor, albo on.
Tego samego wieczoru wyznaczyli mu spotkanie. Wyszedł w to samo miejsce, żeby odcedzić kartofelki. Przyjechał ten sam samochód z tymi samymi partyzantami. Wysadzili go na tym samym skrzyżowaniu. Noc była parna i gwiaździsta.
– Papierosa? – usłyszał za plecami.
Mumù pojawił się znikąd.
Nemesio przyjął poczęstunek i przez chwilę słuchali cichego skwierczenia, jakie na przemian wydawały rozżarzone końcówki papierosów. Za każdym razem kiedy Mumù się zaciągał, Nemesio dostrzegał rysy jego twarzy niczym w zagmatwanym śnie, tak że przy kolejnym zaciągnięciu widział ją już całkiem inaczej. Twarzy tego człowieka nie dało się uchwycić.
– Jest coś nowego? – zapytał partyzant, gasząc niedopałek na ziemi.
– Tak.
Nemesio opowiedział o rozmowie telefonicznej, którą usłyszał w gabinecie inspektora. Na egzekucję miał przyjechać samochód z faszystami: przygotowanie zasadzki byłoby możliwe.
– Ale też nie będzie proste – dodał.
– Nic nie jest proste – odparł Mumù – z wyjątkiem prostoty.
– To jakiś mistrz zen?
– Tak, moja grand-mère. Posłuchaj…
Plan został przygotowany w try miga.
Nemesio wejdzie jak zwykle, ale tym razem będzie uzbrojony. Strażnicy już go znali i przestali przeszukiwać. Równocześnie grupa partyzantów napadnie na samochód wiozący na egzekucję pięciu faszystów, których zatrzyma Mumù przebrany za księdza.
– Już ja się zatroszczę o ich ostatnie namaszczenie.
Następnie przebrani za czarne koszule partyzanci wjadą do kwatery głównej i położą trupem wszystkich obecnych tam faszystów.
– Weźmiemy ich z zaskoczenia.
Nemesio nie potrafił znaleźć żadnej wady w tym planie z wyjątkiem tego, że wydawał się aż nazbyt prosty.
W noc przed atakiem Nemesio nie mógł zmrużyć oka. Słyszał, jak Lotte spokojnie oddycha przy jego boku, i myślał o wszystkich latach, które spędzili razem, i o małym Ornacie, który został w Niemczech. Myślał o swojej matce Norze, która nie widziała potworności wojny. Myślał o ojcu, który z dnia na dzień tracił jasność myślenia i wyglądał na coraz bardziej zmęczonego. Byłoby mu przykro, gdyby się okazało, że nie będzie mógł opiekować się nim aż do końca i że nie on będzie przy nim podczas przeprawy na drugą stronę nocy. Kiedy wreszcie udało mu się zasnąć, śnił ciąg potwornych wizji. Niekiedy Mumù mylił mu się z Buttorem, innym razem sam Nemesio, przebrany za księdza, samotnie atakował więzienie i ze stenem w ręce krzyczał: „Sztuka należy do wszystkich”.
Przed świtem zapadł w głęboki twardy sen bez marzeń, z którego natychmiast się przebudził. W tej chwili poczuł wielki spokój. Tak wielki, że kiedy tylko postawił nogi na podłodze, musiał pobiec do łazienki. Przedpołudnie oczekiwania naznaczone zostało ciągiem wizyt w toalecie, aż cały spokój wydostał się na zewnątrz.
O zwykłej porze przyjechał po niego ten sam czarny samochód. Nemesio przytulił Lotte i pogłaskał ojca po policzku.
Lotte popatrzyła na niego i powiedziała:
– Wróć żywa, Wiesengrund.
Słodki przydomek.
Kiedy wsiadał do limuzyny i witał się z kierowcą w czarnej koszuli, powtarzał sobie w sercu jej słowa. Jechał właśnie spokojną wiejską dróżką w spokojny deszczowy dzień i nie potrafił powstrzymać się od pytań oszalałego żołnierza z czasów pierwszej wojny:
– Dlaczego nie mogę wykąpać się w tym jeziorku? Dlaczego nie mogę iść w przeciwnym kierunku? Dlaczego nie mogę iść sobie stąd? To byłoby takie proste!
– Oszalał – skomentował kapral.
A może po prostu znów stał się dzieckiem?
Zatrzymali się przed kwaterą główną. W tym samym momencie oddział Mumù powinien już zająć się samochodem Barinacciego.
– A więc – powiedział Nemesio, by nie myśleć o strzelcach z drugiego garnizonu – czekamy na strzelców z drugiego garnizonu?
Jeden z faszystów skinął głową.
– Zdaje się, że są znacznie lepsi od was w chybianiu do celu – prowokował Nemesio.
– Nieprawda! – wyskoczył inny. – Kiedyś trafiłem jednego partyzanta tylko pięć centymetrów od serca: umierał całe dwie godziny!
– Wasz dowódca jest ewidentnie innego zdania.
Wybuchła gorąca dyskusja zakończona dopiero wtedy, gdy brama otwarła się po raz wtóry i wjechał samochód, w którym Nemesio miał nadzieję znaleźć Mumù z resztą ludzi, będących już w myślach jego „towarzyszami”.
Kiedy brama się otwierała i Nemesio szukał dłonią rękojeści pistoletu ukrytego w spodniach, kiedy strzelanina już-już miała się rozpocząć i wszystko spłynąć krwią, właśnie wtedy z trzewi więzienia wyskoczył jakiś człowiek i zawołał:
– Więzień się zabił!
Wszystko trwało sekundy.
Czarne koszule, przygnębione z powodu udaremnionej egzekucji, straciły czujność i Mumù z towarzyszami rozbroili ich i związali z największą łatwością.
Koszary zostały zdobyte.
Kiedy zeszli do celi, poczuli zapach inny niż zwykle. Sterta łachmanów – ich przyjaciel komendant Orzech – wciąż tam była, ale odwrócona na wznak. Z otwartego gardła płynęła gęsta lepka substancja, która nie mogła być krwią, ale czymś, co przez dni uwięzienia przemieniło się w jakiś inny płyn, bardziej mętny i mroczny. Nemesio rzucił się do niego, było jednak zbyt późno, aby go uściskać.
Z największym wysiłkiem Orzech samymi paznokciami podciął sobie gardło. I nie tylko: na kartce, którą przywiesił sobie na szyi, pierwszą krwią wypisał koślawo, lecz wyraźnie: PARTYZANT.
Zanim zrobili to oni.