Czas nieodwracalny

PIĄTEK

Jestem poczęty…

Łatwo powiedzieć o poczęciu, ale potem trzeba żyć.

Ile to wysiłku wykarmić dziecko w dzisiejszych czasach: a co dopiero na początku stulecia.

Obudził się w nieokreślonym punkcie czasu i przestrzeni. Czas był poza czasem.

Fair is foul and foul is fair… ‒ jak chórem mówiły wiedźmy w Makbecie.

Albo: „Idź się lecz”.

Albo: „Znowu?”.

Świtało. Nemo spojrzał na zegarek. Smutek, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczał, kleił mu usta. Twarz miał mokrą od łez. Znów zaczął płakać. Jak bóbr.

Tym razem doświadczenie było realistyczne, bardzo realistyczne. I przerażające. I rozpaczliwe.

Chciałby pobiec do kliniki i uściskać komendanta Orzecha, biedne opakowanie pozbawione pamięci, pustą skorupkę zdolną tylko do kłótni z Giacomazzim…

 A l e   c h w i l e c z k ę!

Jeżeli Orzech popełnił wtedy samobójstwo, to kim był staruszek, z którym rozmawiał dzień wcześniej?

Wstał z łóżka i otworzył okno. Powietrze. Drobny deszcz, mniej gwałtowny niż poprzedniego wieczoru. Wziął prysznic i zaparzył kawę. Ogarnął go dziwny spokój. Ponownie przejrzał książkę o wojnie partyzanckiej, trochę się polenił, porozmyślał o przyszłości. Po godzinie ktoś zapukał do drzwi. Zerknął przez judasza. Jakiś dziwny typ. Może to sanitariusz, którego wysłali, żeby go zabrał do szpitala? A może posłaniec od Almira?

– Kto tam?

– Dzień dobry, sprzedaję gazetę „Komunistyczna Walka”.

Z reguły posyłał takich do diabła. Tym razem, wciąż wstrząśnięty widokiem zakrwawionego partyzanta, Nemo dał się ponieść emocjom, otworzył drzwi i serdecznie objął domokrążcę.

On zaś próbował uwolnić się z uścisku.

– Hej, ale o co ci chodzi?

– Towarzyszu…

Gdy chłopakowi udało się w końcu wywobodzić, Nemo wyrwał mu z ręki egzemplarz gazety.

– Co ty…

– „Komunistyczna Walka”, tak? A byłeś z Lotte w Salò? I z Mumù? Co wiesz o Mumù?

Skonfundowany chłopak zaczął się cofać, a Nemo ciągnął uroczystym tonem:

– Byli tacy partyzanci, którzy poderżnęli sobie gardło gołymi rękami. – Chłopak się potknął. – Wiedziałeś?

Gość zaczął uciekać po schodach.

– Gdzie biegniesz? Wracaj! Opowiem ci o torturach! Byłem tam! Towarzyszu, dobrze ci życzę!

– Wariat – dyszał domokrążca. – A matka mi mówiła, żebym lepiej roznosił „Socjalizm albo Barbarzyństwo”…

– Wróć do mnie, towarzyszu! – wołał Nemo w dół klatki schodowej. – I jeszcze mój ojciec… Ile śmierci muszę przeżyć? Ile istnień? Ilu ojców? Kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, a nade wszystko:  w s z y s c y ś m y   p o c z ę c i   z e   s t a r e j   s p e r m y!

Trzask drzwi wejściowych.

Nemo stał na klatce schodowej i bełkotał:

– Stara sperma świata…

Sąsiad, zrzędliwy staruszek o faszystowskich sympatiach, otworzył drzwi i popatrzył krzywo.

– Co się dzieje?

– Banda Banitów się dzieje. Zamknij drzwi, dziadku.

Starzec schował się w mieszkaniu.

Oszalał? Może Almiro będzie dla niego wyrozumiały. Może ta sprawa z trybem głośnomówiącym i całą resztą to była tylko jego paranoja…

Relanium się skończyło. Dopiero teraz ogarnęła go panika. Lekarstwa na to podać tu nie chcecie.

Rosynant zapalił od razu i Nemo śmignął po via Galimberti. Musiał z kimś porozmawiać. Cała ta historia była kompletnie absurdalna, była przerażającym dziełem głowy zbyt długo karmionej środkami uspokajającymi. A teraz jeszcze syndrom odstawienia. Zlewał go zimny pot, drżał, szczękał zębami.

Enrico, potrzebuję z kimś poklikać :)))))) by Nemo

Dzięki, ale korba Ci odbiła, a ja takich unikam, Twoja Enrica.

Był piątek, ostatni dzień tygodnia pracy. Mediolan właśnie się szykował, by jednym wściekłym zrywem zrzucić z siebie pięć roboczych dni. Wszyscy mieli wszystko gdzieś. Nemo wyminął stojące w korku samochody, ale z roztropności zrezygnował ze swojego stałego miejsca i zaparkował Rosynanta za rogiem. Potem wyjrzał, by skontrolować fasadę muzeum.

Nikogo.

Ostatni zamiatacze ulic i pierwsi brokerzy stanowili jedyne życie na chodnikach.

Mmm. Nemo przebiegł na drugą stronę i wpadł w bramę, w pośpiechu podbijając kartę zegarową i wbiegając do środka przed wszystkimi. Wszędzie panowała zwyczajna cisza. Zostawił kurtkę w garderobie i wszedł na piętro.

Nic. Nie było jeszcze nikogo.

A kogo się niby spodziewał? Almiro pewnie już nie pamiętał o całej sprawie. Pożartował z nim o kilku dziwacznych snach, i tyle.

– Ha, ha, ha! Nie można pożartować? Primo Carnera? Chyba nie myślałeś, że ja tak na poważnie? Mój ojciec umiera, naprawdę mam o czym myśleć. Że jak? Dlaczego w takim razie żartuję? Żeby oddramatyzować sytuację, to chyba zrozumiałe, nie?

A tymczasem.

Zerknął przez okno na ulicę i zobaczył Żółwia rozmawiającego z Almirem. Gestykulowali. Almiro wskazał miejsce, w którym Nemo zaparkował Rosynanta. W tym momencie dołączyła do nich bileterka wskazująca górne piętro. I garderobiany, który chyba ich popędzał. Wszyscy spojrzeli na okno, przez które Nemo wyglądał. Natychmiast się cofnął.

Widzieli mnie?

Możliwe.

Szukali go, nie było wątpliwości. Tu nie był bezpieczny. Zbiegł na parter i do tylnego wyjścia. Gdy tylko minął bramkę i wpadł w zaułek za Pałacem Królewskim, usłyszał za sobą wołanie:

– Nemo! Zatrzymaj się! Nemo!

To był zdyszany Almiro.

– Nemo… Gdzie idziesz?

– Czego chcesz? – krzyknął Nemo. – Widziałem, jak coś knujecie.

– Ależ nie… uff… my tylko… martwimy się o ciebie.

– Nie ma powodu!

– Nie czujesz się dobrze.

– A właśnie że świetnie się czuję. Nigdy ci się nie zdarzyło odwrócić biegu wskazówek? Nie wiesz, że zegar to kaftan bezpieczeństwa dla intelektu? – Wskazał ruchem głowy metropolię małodusznych ludzi. – Ja nie żyję w waszym czasie, ja żyję w Wielkim Czasie! Poza tym chronos jest rozciągliwy. Rozumiesz, Einsteinie? Nie. No to co mamy sobie do powiedzenia?

– Nemo…

– Milcz, głupi! Ja żegluję po czwartym wymiarze. Albo po antyświecie, co ja tam kurwa wiem. Czas jest nieodwracalny, nie czytałeś T.S. Eliota?

– Nie.

– To źle. Poza tym twój ojciec nie był pulsarem.

– Nemo, mój ojciec nie żyje.

– A mój nie! Mój nigdy nie umiera!

– Wiem, że jesteś wzburzony. Uspokój się.

– Jestem bardzo spokojny.

Almiro wsadził sobie gwizdek do ust i świsnął z całą mocą świata. Zza rogu wyłonił się Żółw z bileterką i dwudziestoma sanitariuszami w białych fartuchach. Wojsko wystawione przeciwko niemu.

– Czego… czego chcecie?

– Nemo! – zawołała bileterka ze łzami w oczach. – Chcemy dla ciebie dobrze! Nie rób głupstw!

Jeszcze tylko brakowało jej pistoletu w ręku… Nemo opuścił wzrok i uświadomił sobie, że trzyma w dłoniach stena.

Sten, Chryste Panie!

Popatrzył na broń z przerażeniem, a potem rzucił ją na ziemię.

– To nie… ja nie… – bełkotał, cofając się. – Ja nic nie zrobiłem…

Dwudziestu pielęgniarzy rzuciło się w jego stronę. Nemo uciekł do Rosynanta, błyskawicznie włączył silnik i w chwili gdy jeden z pielęgniarzy już miał go chwycić za połę kurtki, przyspieszył i znikł w ulicznym ruchu.

¡No pasarán!

No nie, Chryste, tylko nie wojna w Hiszpanii.

– Co podać?

Już miał na końcu języka: „Okruch siły antygrawitacji, proszę”.

Jednak parę minut później siedział nad filiżanką gorącego cappuccino.  S t e n?  Nożeż kurwa jebana w dupę mać… Ojcze, mój ojcze, czegoś mnie opuścił i wydał na majaki emanujące z twojego serca?

Na pewno nie moje, pomyślał z szyderczym grymasem. Na pewno nie moje.

– Jak to nie? Teraz weź tę pastylkę, no już…

Wypił łyk cappuccino: nie dość, że było za gorące, to jeszcze w tym barze nie umieli porządnie spienić mleka.

Oprócz wrzącego cappuccino dręczyła Nema myśl, którą potrafił dopuścić do głosu jedynie z najwyższą trudnością. Czterdzieści pięć lat. OK, jest już po drugiej wojnie światowej. I jak dotąd wszystko idzie dobrze. Odbudowa kraju, boom ekonomiczny i fiat cinquecento. Nie orientował się dokładnie, co go czeka, ale na pewno mniej niebezpieczeństw. Wiedział, że po okresie wielkich sukcesów jego ojciec pojechał wykładać do Berlina. OK, stracił syna, jego brata widmo. Niemniej Nemo wiedział – oj, wiedział, jeszcze jak wiedział, doświadczył tego na własnej skórze – że ten syn zawsze był dla swego ojca ciężarem. Jak w ogóle dzieci. Oraz ludzie, świat. Znów to rozczulanie się nad sobą… To się nigdy nie skończy.

A jednak nie o to chodziło.

Trzydzieści lat, to się wie, mija w mgnieniu oka. A co dopiero w ciągu jednej nocy, a co dopiero, kiedy to nie jest twoje życie. Najgorsze – albo najlepsze – minęło. I już całkiem niedługo po tym okresie zdarzy się coś… Tak. No więc właśnie… po tych latach, w otchłani tych lat, na zakończenie tych lat…

Nie był gotowy.

Nie był kurwa ani trochę gotowy.

A przecież właśnie w tym momencie uświadomił sobie, że tak strasznie tego pragnie.

Cappuccino z wrzącego stało się lodowate. Wypił resztę jednym łykiem.

Jego matka.

Nie tylko nie był gotowy, by ją poznać: z pewnością nie był gotowy na chronokazirodztwo.

Wiatr smagał mu twarz, ale Nemo starał się dodać sobie odwagi. Spędził niemal cały dzień zaszyty w tym samym barze, przechodząc od automatu do gier do łazienki i z powrotem, jak zbieg. Przy czwartym wrząco-lodowatym cappuccino podjął decyzję: tak dalej być nie może, ma już poparzone całe podniebienie.

No i w końcu coś musiał zrobić.

O powrocie do domu nie było mowy. Nienawidził tej dziury, poza tym było w niej – albo też nie było – zbyt wiele niepokojących rzeczy. Korona, medal, orzech.  S t o p a.

Nie, on chciał iść  t a m.

Przed oblicze swego compadre. Do szpitala.

Niech sobie będą lekarze, policja, nawet wojsko. Powinni raczej wysłać Dziesiątą Flotyllę Lekką! Legion Ettore Muti!46 Wszystkie Sturmabteilungen!

Rosynant zarżał, zmagając się z wiatrem.

Trzeba będzie naoliwić przednią ośkę i widelec.

Zajechał na tyły szpitala i zaparkował na rogu. Robiło się ciemno. Wokół nikogo. Zazwyczaj widywało się tu dyskretną krzątaninę ludzi w białych fartuchach, ale nawet tego nie było. Zerknął na front szpitala. Nic. Nie było ani jednego ambulansu, nie było noszowych, nie było ani jednego pielęgniarza, który kończy dyżur i idzie do domu.

Była cisza.

Jakby zdetonowano bombę neutronową.

Nemo ruszył do wejścia i w recepcji zastał puste krzesła. Porzucone papiery, włączone komputery. Jak gdyby chwilę wcześniej ktoś wbiegł do środka i oznajmił katastrofę nuklearną albo epidemię eboli w dzielnicy.

– Ratujcie się! Ludzie wymiotują krwią, a Nemo przeżywa życie swojego ojca!

– Uciekać!

Rozejrzał się wokół oszołomiony. Wszystko porzucone. Wywłaszczone z życia. Z kaskiem w ręku przemaszerował do windy i nacisnął guzik. Winda była na piątym piętrze, z napięciem typowym dla horrorów patrzył, jak zjeżdża, a kiedy drzwi się rozsunęły –  n i e s p o d z i a n k a  – w środku nie było nikogo.

Wjechał na piętro.

A poczciwa oddziałowa? W proch obrócona. Da-bum tsss. Atomowy grzyb. A jednak oprócz wciąż funkcjonującej maszynerii słychać było coś jeszcze. Ludzkie dźwięki. Cichy jęk wdzierający się pod skórę. Nemo skierował się w stronę, z której dobiegał ten głos. O, tu za rogiem, o, za tymi drzwiami, o, coraz wyraźniej…  D r z w i.  Co widział tamtego popołudnia jako chłopiec? Co rozdzieliło go z tym mężczyzną?

I jego matka… Jego matka…

Drzwi.

Są.

Przed drzwiami do izolatki, niczym żeńska wersja Ponurego Żniwiarza z południowoamerykańskim akcentem, płakała Pita.

 Está muy mal.

– Wiem, Maria.

– Maria?

– Maria Asunción Consuelo de Guadalupe y Llorentes.

– Dla przyjaciół Pita.

– Wiem, Pita, wiem.

– Nie ma stopy.

– To też wiem.

– Nie, przyszedł ladrón i ją zabrał.

– Pita, Maria… – powiedział Nemo. – Naprawdę nie dasz mi tej książki?

– Nie.

– Dlaczego? – zapytał zmęczony.

Znów się rozpłakała.

– La verdad – powiedziała – jest taka, że nie mogę jej znaleźć.

– Jak to?

– Desaparecido. Znikła. Nie ma.

Była po prostu zawstydzona, oto prawdziwy powód tamtej wrogości.

– Pewnie leży gdzieś w domu. Poza tym gdyby tylko ona zginęła… – powiedział Nemo.

– ¿Qué?

– Gdzie są wszyscy?

– Nie wiem.

– Dlaczego cały czas płaczesz?

– Przez twojego compadre.

– Nie przez stopę?

– Przez nią też.

– To była miłość?

– No… – zawahała się. – Raz w miesiącu obcinałam jej paznokcie.

– Myślałem o ojcu, nie o stopie.

– Tak – zaszlochała. – Tak.

Nemo spojrzał na drzwi.

Trzeba wejść.

Ciało leżało na łóżku z prześcieradłem obscenicznie udrapowanym wokół kikuta. Nemesio wyglądał jak Święty Sebastian naszpikowany rurkami zamiast strzał. Był taki wysuszony. Życie go opuszczało, jakby wysysały je z wolna złośliwe duszki na drugim końcu rurek.

Mój ojciec, stulecie.

Naprawdę to wszystko przeżył? chciałby go zapytać. Czy Mumù naprawdę nosił beret na bakier? I co się z nim stało? I ten profesor Tanfi… Ależ denerwujące było jego mruczenie! A ta cizia, która cię zabrała do swojego domu, a ty myślałeś, że ona mieszka w pałacu! Co za historia! A jeszcze te oczy Pabla Picassa, jakie były na żywo? A jeszcze… A jeszcze…

Stał i przypominał sobie, jakie były ich relacje. Nigdy zbyt wiele nie rozmawiali. Pewnego dnia – to było po tamtym popołudniu – Nemo postanowił zrezygnować ze wspólnoty rodzinnej i poświęcić się nicości, do której poczuł się odesłany.

Chcesz mnie tu? Chcesz mnie postawić w tamym muzeum jako strażnika zbiorów? pytał się Nemo. Dobrze, zostanę tam. Wezmę nicość na poważnie. Pozostanę przybity do tego krzyża, ojcze. Będę patrzył na wakuumistów: płótna zmęczą się tym wcześniej niż ja. Nie zwiążę się z kobietą, nie założę rodziny, nie będę miał serca. Nie ruszę się, w przeciwieństwie do ciebie. Utrzymam pozycję. A skoro ciało we frenetycznym ruchu może wydawać się nieruchome, moja stagnacja stanie się osią świata, nicością w samym centrum czasu.

– Słowa Świętego Augustyna – szepnął Nemo, wczuwając się w rolę kapelana. – „Twoje lata to jeden dzień, a nie świta on codziennie, ale jest stałym dzisiaj. Twoim dniem dzisiejszym jest wieczność”47.

Oto i jest: punctum, apeiron, alef. A oto Nemo u jego wezgłowia, wciąż jeszcze rozedrgany po obejrzeniu połowy stulecia.

Uświadomił sobie, że nigdy się z ojcem nie uściskali. Popatrzył na jego pergaminową twarz zasłoniętą maseczką respiratora. I wtedy zdjął mu maseczkę i przylgnął swoimi wargami do jego warg.

Słabiutkie tchnienie przeszło z ust do ust.

Kiedy Nemo się odwrócił, zobaczył w izolatce Pitę i poczciwą oddziałową. Za ich plecami pojawili się lekarze, ordynatorzy i pielęgniarze, cały personel, także pacjenci, a nawet noszowi, bezkresny tłum ciągnący się przez cały korytarz i dalej w dół, na ulicę.

Byli tam wszyscy. I wszyscy klaskali. Gorący aplauz odbijał się echem w ascetycznych wnętrzach niczym Wyzwolenie.

Brawo! Brawo!

Klap! Klap!

Ap! Ap!

Wo wo!

Ap!

Wo!

Ap!

Wo!