5

fumo_fmt.jpeg

Klap! Klap!

Brawo! Brawo!

Oklaski były rzęsiste. Zebrani zachowywali pochwały tylko dla niego, on zaś prosił o aplauz dla pozostałych artystów. Skromność jest arogancją zwycięzców. A Nemesio był bezapelacyjnym zwycięzcą.

Wspólna wystawa bardzo się udała, bardziej nawet, niż się spodziewano.

Wyzwolone miasto wibrowało energią w każdym aspekcie życia społecznego i politycznego. Otwierano gazety, zakładano wydawnictwa, odżył rynek dzieł sztuki. Ktoś nawet znów zaczął opowiadać, że jest nieszczęśliwy.

Nemesio odświeżył relacje ze starymi znajomymi. Wkrótce zorganizowali wielką wystawę poświęconą szczęśliwie minionej ponurej epoce, najbardziej niespokojnym prądom dwudziestolecia międzywojennego i latom, które ich czekały.

Wszyscy spodziewali się wiele po ogromnych monochromatycznych płótnach nieodżałowanego Buttora, ściągniętych specjalnie z Buenos Aires, gdzie ich autor zmarł na marskość wątroby; po emanujących udręką rzeźbach Luciana Tristolfiego zwanego Suchym, któremu sławy przysporzyła kariera denuncjatora oraz dramatyczna śmierć w Asturii, gdzie wypił fiolkę trucizny i spał przez trzy dni, po czym półprzytomny wyszedł z domu i wpadł pod ciężarówkę. Pokaźne miejsce przeznaczono także na rzeźby Lotte.

Dalej następowały wielkie nazwiska okresu powojennego.

Na prace Nemesia zarezerwowano niewielką przestrzeń. Parę aktów z czasów faszyzmu, na które kuratorzy wystawy patrzyli krzywo, bo nie były zaangażowane politycznie. Parę figurek, którym zawdzięczał propozycję objęcia katedry w Akademii Brera, też niezbyt chętnie przyjętych przez kuratorów, bo dokumentowały intymistyczne odchylenie pewnych artystów „niekoniecznie tchórzliwych, ale z pewnością przestraszonych”. Szczęśliwie z szafy wyskoczyła figurka z durną gębą Mussoliniego, choć i ona na odległość trąciła ostrożnością i autocenzurą. I nawet jeśli Nemesio walczył wraz z partyzantami w najczarniejszym sercu Włoch, to pamiętano mu, że niewiele wcześniej był oficerem w armii Mussoliniego i przeszedł szkolenie wojskowe w nazistowskiej Rzeszy. Krótko mówiąc, było dość powodów, by dopuścić go do uczestnictwa w wystawie, ale z pewnością zbyt mało, by dać mu miejsce w pierwszym szeregu.

W ostatniej chwili Nemesio zaproponował jeszcze jedno niewielkie dzieło. Z początku organizatorzy byli zakłopotani, bo nie mieli już miejsca, ale w końcu znaleźli jeszcze kącik w ostatniej sali.

Kilka lat wcześniej, jeszcze podczas wojny, zmarł Ojciec Augusto. Zmęczony życiem, odkąd zabrano mu fabrykę, zdruzgotany trwogą czasu wojny, Ojciec Augusto gasł powoli. Dosłownie. Jego skóra z różowej stała się najpierw biała, a następnie woskowożółta. Ostatnie chwile życia spędzał z Nemesiem i Lotte przy wezgłowiu, słuchając wraz z nimi radia transmitującego informacje o alianckiej ofensywie. Wraz z postępami sowieckich i amerykańskich wojsk w Europie w ciele ojca postępowała śmierć.

Ciężką i długą noc agonii Nemesio spędził, ściskając ojcowską dłoń i mówiąc:

– Idź, ojcze, idź…

– Idę – szeptał.

– Idź…

– Tak…

– Idź…

– Zrozumiałem, Nemesio.

– Wybacz.

– …

Długo trzymał się życia, tego, co zostawiał, dłoni syna. A potem zgasł jak westchnienie.

Ostatni oddech ojca dotarł do ust syna niczym smużka dymu. Był kwaśny. Już z tamtego świata.

Po pogrzebie Nemesio zszedł do piwnicy i to, co zobaczył, było dlań zaskoczeniem. W kącie Ojciec Augusto zorganizował sobie niewielką pracownię. Nie inżynierską, nie stolarską. Nie, to było maleńkie malarskie atelier. Co mu wpadło do głowy? Dlaczego poświęcił się skazanej na porażkę aktywności, którą wybrał jego syn? Chciał go w ten sposób zrozumieć? Chciał wejść do jego robaczywego mózgu? Może to był ostatni heroiczny wysiłek, by pokonać dzielący ich dystans? Jak w każdej szanującej się pracowni, tam również królował chaos: porozrzucane farby, zabazgrane płótna, walające się szmaty. Musiał kupić materiały jeszcze przed wojną, a potem zabrać się do dzieła. Może po przyjeździe syna przestał malować, bo się wstydził? Nemesio ze wzruszeniem zaczął grzebać między płótnami. Ojciec nie skończył ani jednego obrazu. A potem odkrył, że pod nogą sztalugi, wsunięty tam, by nie chwiała się podczas malowania, leży mały obrazek.

Przedstawiał konia.

Podczas wernisażu, gdy skończył się ciąg rytualnych przemówień, goście rozeszli się po salach, by błądzić wzrokiem po masywnych rzeźbach partyzantów, pompatycznych przedstawieniach burzy, groźnych aryjskich sylwetkach. Wszyscy kontemplowali sztukę „Italii wyzwolonej”, jak została zatytułowana wystawa.

Później, powoli i spontanicznie, zaczęła formować się kolejka do ostatniej, najmniejszej sali, poświęconej niemal wyłącznie jednemu nazwisku, które większości obiło się o uszy, znanemu głównie z serii niewinnych figurek wykonanych na krótko przed wybuchem wojny. Ale nie one ani też nie inne bardziej znane dzieła tego artysty wzbudziły zachwyt. Nie: zwiedzający, prowadzeni przez paru kompletnie oszołomionych krytyków, skupili się na niewielkim obrazku wiszącym na ostatniej ścianie. Po ogromnych figurach Tego, zwalistych formach Tamtego, majestatycznych przedstawieniach Jeszcze Innego, w mało wyeksponowanym kącie sali wisiał obrazek, samotny Dawid czekający na znudzone spojrzenie zbłąkanego oka i potwierdzający, że potęga prostoty potrafi powalić każdego Goliata. Goście tłoczyli się, przepychając łokciami z powodu szczupłości miejsca, by lepiej przyjrzeć się temu poruszającemu malowidłu, które z ust do ust podawano najpierw pod hasłem „prawdziwa wisienka na torcie tej wystawy”, potem „poruszające dzieło”, a wreszcie bez ogródek nazwane zostało „cichym arcydziełem”.

Zwykły koń. Najbardziej banalny temat do zaliczenia w każdej akademii. Smutny samotny czworonóg na opuszczonym polu, wymizerowany i utrzymany w konwencji naiwnej. Zamykał, jak to określił jeden z krytyków, debatę otwartą przez Guernicę Picassa. Po namalowanym przez towarzysza Pabla przerażonym, padającym pod bombami koniu, nad którym wisi zapalona lampa, oto po wielu latach śmierci i zniszczenia pojawia się stylizowana chabeta, mimo wszystko utrzymująca się na nogach, nabierająca sił i pokorna, na tle przejmującego zachodu słońca, który równie dobrze mógłby być świtem.

„Kształt wyłaniający się z mroków – pisał jakiś dziennikarz. – To właśnie jest punkt wyjścia”.

Na obrazie widniała sygnatura Nemesia Vitiego.

W ten sposób wystawa „Italia wyzwolona”, przedstawiająca najważniejsze nazwiska powojennej panoramy artystycznej i czcząca Ruch Oporu, Antyfaszyzm i rodzącą się nową demokrację, została zdominowana przez Nemesia, który mógł poszczycić się nowym oszałamiającym sukcesem.

A przecież sukces miał innego ojca, rodzonego ojca Nemesia.

Tylko jaki sens miało przypisywanie mu dzieła? Nie miał historii, nie miał nazwiska. Obraz by się nie przebił. Nemesio przypomniał sobie słowa stryja Minervina: „Każde dziecko może malować jak Matisse. Trzeba tylko utrafić w odpowiedni moment, żeby zabrać mu rysunek”.

Może to samo dotyczy starców.

Wyszedł z piwnicy, trzymając obraz w ręku, i przyjrzał mu się dokładniej w świetle słońca. To był jedyny obraz, jaki namalował jego ojciec, i Nemesio widział w nim oszałamiające piękno. Gorgonę, na którą trudno było patrzeć. Łzę, którą ten tępawy inżynier chował w swoim wnętrzu aż do decydującej chwili.

Później, przy stole, gdy jedli nijaką zupę, Nemesio opowiedział Lotte o wszystkim.

– Nie mogę zostawić go w piwnicy. Ale co z nim zrobić? To przebłysk geniuszu i głupca, z całym szacunkiem dla taty, nieoczekiwana próba kogoś, kto przez lata skrywał w sercu powołanie i wydobywa je na zewnątrz całkiem poza kontekstem, poza właściwym czasem. Znasz historię o Zhuangzim?

– A powinnam?

– Zhuangzi był znakomitym rysownikiem. Któregoś dnia cesarz żąda od niego, by narysował mu kraba. On odpowiada, że potrzebuje pięciu lat i pałacu z dwunastoma służącymi.

– Niczego sobie.

– Właśnie. I z założonymi rękami cieszy się tym, co dostał. Po pięciu latach cesarz żąda swojego rysunku. Mistrz odpowiada, że jeszcze nie skończył i potrzebuje kolejnych pięciu lat.

– W pałacu ze sługami, jak się domyślam.

– Sądzę, że tak. W każdym razie… Po upływie kolejnych pięciu lat król powraca. Chce dostać swój cholerny rysunek. Ale Zhuangzi nic nie narysował. Król jest wściekły. I co robi Zhuangzi? Każe podać sobie piórko i w niecałą sekundę jednym płynnym ruchem rysuje całego kraba, nie odrywając piórka od papieru.

– I jak mu wyszedł?

– Najpiękniejszy krab na świecie.

– A więc obraz twojego ojca jest najpiękniejszym koniem na świecie?

– Być może.

– No to nie zostawiaj go w piwnicy.

Sukces zwrócił na niego uwagę marszandów i dał mu nowe natchnienie do malowania. Zaczął wybierać tematy o charakterze społecznym. Skończył nawet ten obraz, który zaczął malować w więziennej piwnicy, i sprzedał go bardzo drogo pewnemu sympatyzującemu z komunistami bogatemu człowiekowi, którego rodzinę zamordowali naziści.

Między nim a Lotte znów zaczęło się dobrze układać, znów pojawił się Ornato. Choć wciąż mówił grażdanką i nadal był przyssany do butelki ze smoczkiem, miał bardzo bystre spojrzenie. Zapowiadała się epoka wielkich nadziei: co najmniej dziesięć lat pokoju, nim wybuchnie konflikt z bombą atomową w tle. W górę serca!

I coś jeszcze.

Po powrocie z Salò, zastanawiając się nad przeszłymi wydarzeniami, Nemesio pomyślał o pytaniach, jakie syn może mu zadać w najbliższych latach. Co się stało? Jak się to wszystko wydarzyło?

Wtedy postanowił napisać dla niego (i zilustrować) bajkę.

W ten sposób powstała pierwsza komunistyczna bajka w wyzwolonej Italii. Z kozłem w roli głównej.