Pewnego razu był sobie Komrad, kozioł komunista, który…
– Stuk, puk! Prut, prut!
Doprawdy, człowiek jeszcze dobrze nie usiadł do pisania pięknej bajki, a już stukają do drzwi. Poza tym: co to za pierdnięcia? Oraz: dlaczego akurat w niedzielę po południu?
Doktor Koziołkiewicz wstał z fotela i podszedł do drzwi. Po drugiej stronie stał Komrad, najbardziej komunistyczny kozioł w mieście: to nie było szczególnie trudne, ponieważ poza nim mieszkał tam tylko jeden komunista, sam pan doktor, i wieczorami obaj animowali Klub Komunisty imienia Józefa Kozibąka, trykając się w zapalczywym sporze czy to o reformizm owiec, czy o maksymalizm muflonów48.
– Kto tam?
–To ja, Komradprut!
– Komrad Prut? Ja znam tylko jednego Komrada…
– Proszę cięprut! Otwórzprut!
– A co to za pierdnięcia?
– Nie czuję się dobrzeprut!
– Ale jest niedziela!
– A kto powiedział, że tylkoprut w poniedziałek można chorować?
Przekonany tym argumentem doktor Koziołkiewicz otworzył drzwi. Przed nimi stał Komrad cały czerwony: bardziej ze wstydu niż z racji politycznego zaangażowania.
– No to wejdź.
Położywszy się na lekarskiej kozetce, Komrad zaczął tłumaczyć swój zły stan zdrowia.
Wcześnie rano, zaraz po wstaniu, wykonał parę kopnięć dla rozprostowania nóżek i parę parsknięć dla oczyszczenia gardła, przejrzał się w pobliskim mętnym stawiku służącym mu za domowe lusterko, by zobaczyć przed wyjściem, jak wygląda. Potem przeszedł się do kiosku, by kupić „Stuknięte Kopytko, Dziennik Koziego Proletariatu”. Usiadł na ławce, by poczytać, i wtedy poczuł pierwsze burczenie w brzuchu. Zaraz potem dołączyło do niego głośne i męczące puszczanie gazów jelitowych, co kazało mu pobiec do doktora Koziołkiewicza.
Ból brzucha, gwałtowne skurcze, puszczanie bąków na prawo i lewo: czuł się gorzej niż wtedy, kiedy z głodu zjadł tak wiele kory, że dostał niestrawności, gorzej niż po pokrzywach zjedzonych przez sen (tak, czasami mu się to zdarzało), gorzej nawet niż wtedy, kiedy ze złości zjadł cały drut kolczasty z ogrodzenia wokół willi komandora Orderu Zasługi pana Śliskiego (a może jednak i wtedy zrobił to z głodu, bo zaraz za płotem komandor posadził drzewo rodzące wyborne czereśnie).
Trzeba wiedzieć, że tego wieczoru Komrad miał się spotkać z uroczą kózką, którą dzień wcześniej obronił przed jednym wstrętnym typem. Niestety, powtarzające się wciąż prut, prut wykluczało przebywanie w towarzystwie damy. Już ich pierwsze spotkanie było nietypowe, a teraz, tuż przed pierwszym prawdziwie rozbeczanym spotkaniem, poczuł się źle, ach, jak bardzo źle! Próbował przeżuć kilka świeżych gałązek jodły na poprawę trawienia, ale na próżno. W takim oto stanie zapukał do drzwi doktora.
Stuk, puk! Prut, prut!
I tak oto trafił na kozetkę.
– Towarzyszu, pomóż! – wołał Komrad.
– Przejadłeś się wczoraj wieczorem. Znów skusiły cię czereśnie komandora Śliskiego?
– Nie, przysięgam!
– Poprzednim razem też przysięgałeś.
– Ale teraz naprawdę przysięgam.
– Na co przysięgasz?
– Na czereśnie komandora Śliskiego!
– Bluźnierca.
– Dobrze, przysięgam na wielką Komunistyczną Partię Kóz i Kozłów!
Słysząc to, doktor Koziołkiewicz zachmurzył się bardzo. Skoro jego przyjaciel kozioł przysięga na wielką Komunistyczną Partię Kóz i Kozłów, sprawa jest poważna.
– No dobrze. Nie ruszaj się.
Komrad, leżąc na kozetce, złapał się za brzuch, który bolał go nie do wytrzymania.
– Ojojojoj!
– Ale czemu ten pośpiech? – zapytał doktor Koziołkiewicz. – Przeszkadzać mi w niedzielne popołudnie, kiedy nawet kozi doktorzy czytają sobie piękne książki z bajkami…
– Ojojoj! Dziś mam beczące spotkanie z piękną kózką! Prut, prut!
– Ach, rozumiem. W takiej sytuacji rzeczywiście jej nie zauroczysz.
– Ojojoj! Prut, prut!
– Gdzie cię boli?
– Ojojoj! Prut, prut!
– Potrafisz powiedzieć coś więcej niż „Ojojoj! Prut, prut!”?
– Prut, prut! Ojojoj!
– No dobrze już, dobrze. Wstrzymaj oddech.
– …
– Puść.
– Prrruuut!
– Oddech, mówiłem. Oddech!
Doktor Koziołkiewicz zabrał się do uciskania brzucha Komrada.
– Oj!
Następnie kazał mu wyciągnąć język.
– Śmierdzi ci z pyska jak zwykle.
– A więc jestem zdrowy…
Przeszedł do badania gardła i włożył mu do pyska szpatułkę lekarską.
– Zostało tam jeszcze trochę drutu kolczastego. A myślałem, że wszystko usunęliśmy.
– …
– To nie drut kolczasty?
– …
– A więc co to jest?
– …
– Czemu nie odpowiadasz?
– …
– Och, przepraszam. Zapomniałem, że masz szpatułkę w ustach. No więc?
– To kawałek drutu kolczastego.
– A jednak miałem rację.
– Ale to nie z płotu komandora Śliskiego, on nic z tym nie ma wspólnego.
– To skąd się tam wziął?
– To pamiątka!
– Pamiątka?
– Tak, pamiątka pierwszego razu, kiedy mój tato kozioł, Komrad senior, zabrał mnie na owoce do ogrodu bogaczy.
– Kiedy to było?
– Dziesięć lat temu.
– I tam też mieli drut kolczasty na ogrodzeniu?
– Tak.
– I od dziesięciu lat masz go w gardle?
– Tak, jestem bardzo do niego przywiązany. I nie uwiera mnie wcale. To nie jest żaden problem.
– Na pewno?
– Prut!
– No dobrze, dobrze.
W związku z tym doktor postanowił zbadać rzecz do samej głębi. I oto wydało mu się, że gdzieś daleko daleko, w zapomnianym skręcie jelit, dostrzega coś dziwnego.
– Widzę tam coś bardzo czarnego. Jesteś pewny, że nie jadłeś nic dziwnego?
– Może coś maleńkiego…
– Typu?
– Makaron z sosem bolońskim…
– Ale ty jesteś roślinożercą! Zapomniałeś?
– Czasami o tym zapominam i jadam w traktierni. Czerwonym winem też nie pogardzę.
– A potem przychodzisz do mnie narzekać i psujesz mi niedzielne popołudnie. Ale to nie był makaron z sosem.
– Bo też makaron był doskonały.
– To coś małego czarnego. I złowieszczo wygląda.
– Małe czarne?
– Powiedz prawdę: to przegniła czereśnia komandora Śliskiego?
– Nie, przysięgam!
– No więc co to jest? Co się wczoraj wydarzyło?
W tym momencie do skołowanej głowy Komrada wróciło wspomnienie tego dziwnego wydarzenia, które miało miejsce poprzedniego wieczoru i które starał się usunąć z pamięci.
Wyszedł na spacer, by podziwiać wspaniałą panoramę gór Belliziminz, zdolną zachwycić każdą kozę posiadającą estetyczną wrażliwość. Podczas spaceru poczuł się tak szczęśliwy, że w końcu zasnął. Gdy się obudził, czuł wilczy głód i był trochę otumaniony po drzemce. Pokręcił się jeszcze trochę po górach, aż w pewnej chwili dobiegł go niezwykle nieprzyjemny ciąg niezrozumiałych słów. Komrad wychował się wśród niedostępnych szczytów gór Belliziminz, gdzie mówiono niezwykle kanciastą gwarą, ale ta seria spółgłosek niepokoiła go znacznie bardziej.
Głos, zwracając się do gór Belliziminz (również lekko zdegustowanych tym, co słyszą), mówił: „Istnieją wybrane rasy wyższe, przeznaczone do rządzenia, i nikczemne rasy niższe, przeznaczone do służenia. Nie można mówić ani o równości, ani o braterstwie między ludźmi: te idee są nie do przyjęcia jako przeciwne naturze”.
Tak mówił, ale brzmiało to jak długie niezrozumiałe ujadanie.
Jednak najbardziej przerażające były nie słowa, lecz ciało mówiącego je człowieka.
Był to kurdupel o przylizanych włosach, miał blade nogi podobne do kurzych łap, ale przede wszystkim rzucały się w oczy jego śmieszne wąsiki.
Prawdziwe wszakże, najprawdzisze przerażenie ogarnęło Komrada nie z powodu słów ani wyglądu tego niedobrego człowieka. Prawdziwie przerażające było to, że obok niego stała prześliczna kózka.
Oczywiście na ponurych polach gór Belliziminz zdarzały się bardzo nieładne rzeczy, a Komrad z pewnością nie był naiwniakiem. Często jego kozi przyjaciele trafiali w ręce strasznych ludzi, którzy zabierali ich na zaplecze traktierni, skąd już nie wracali.
Ale tu działo się coś jeszcze innego.
Kózka była na uwięzi i rozglądała się przerażona. Obok na skale narysowano jakieś dziwne symbole. Człowieczek powrzaskiwał do nieistniejącej publiczności i wymachiwał trzymanym w ręku nożem.
Komrad otrząsnął się z resztek snu i przycupnął za najbliższą skałą. Człowieczek nadal wydzierał się w stronę gór, machał nożem i ściskał szyję drżącej z przerażenia kózki. W pewnym momencie jego głos stał się jeszcze bardziej gwałtowny, dłoń uzbrojona w nóż wzniosła się wysoko, a kózka odwróciła się w stronę Komrada, wybekując błagalne, by nie powiedzieć: uwodzicielskie „Be?”.
Kozioł komunista nie wytrzymał dłużej. Wyskoczył z ukrycia. Człowieczek rzucił mu gniewne spojrzenie, ale Komrad nie dał się zastraszyć. Jednym wspaniałym skokiem znalazł się tuż obok, rogami uderzył najpierw we wzniesioną rękę z nożem, a następnie w trzymającą sznur i uwolnił kózkę, która potruchtała w bezpieczne miejsce.
Rozwścieczony człowieczek stanął w rozkroku jak ktoś nieustraszony – bo tak właśnie o sobie myślał – i sięgnął po pistolet. Komrad stał naprzeciwko niego. Sprzączka kabury już puściła, człowiek zaraz wyciągnie pistolet i podziurawi Komrada jak sito.
Można było zrobić tylko jedno.
Pistolet był już prawie gotowy do strzału.
Można było zrobić tylko TO.
Komrad skoczył naprzód i ugryzł gościa dokładnie na wysokości kroku spodni. Jednym kłapnięciem paszczy pozbawił go czegoś dziwnego i to coś utkwiło mu w przełyku.
Człowieczek zaczął podskakiwać na wszystkie strony i wołać z bólu: „Heil! Heil! Heil!” (a może to było: „Ajj! Ajj! Ajj!”?). W podskokach znikł im z oczu, a śliczna kózka robiła słodkie oczy do Komrada, bo uratował jej życie, nasz bohater zaś starał się oddychać mimo tego gorzkiego kęsa, który utkwił mu w gardle. Ciężko dyszał. Z czerwonego kozła robił się kozłem sinym, aż w końcu, żeby nie wypaść źle przed kózką, raz na zawsze połknął to przeklęte coś i odetchnął pełną piersią.
Udało mu się!
Człowieczek uciekł.
A kózka była cała zaczerwieniona, co oznaczało, że jest już gotowa zostać komunistką!
Umówili się na spotkanie następnego dnia. Kolacyjka na bazie świeżego perzu i parę paprotek na przekąskę.
Kozioł wrócił do domu niezwykle szczęśliwy, usnął uradowany, a rano poczuł to straszliwe burczenie i gazy.
– Rozumiem. Krótko mówiąc, odgryzłeś draniowi jądro. Chyba mu się nie spodobało…
– Jądro? Na wszystkie beczenia świata!
– A co myślałeś?
– Że mu tylko rozerwałem galoty. A poza tym co miałem zrobić? On chciał złożyć w ofierze tę piękną kózkę.
– Dobrze postąpiłeś.
– I co teraz?
– Musimy koniecznie wydobyć ciało obce z twojego ciała. To ono jest przyczyną chorego powietrza, które wylatuje ci z odbytu, mój drogi.
– I jak to zrobimy?
– Nie spodoba ci się.
– Będzie bolało?
– Powiedzmy, że będzie nieprzyjemne.
– „Nieprzyjemne” to nieprzyjemne słowo.
– To prawda. Ale nie bolesne. A teraz odwróć się, proszę.
Doktor Koziołkiewicz poszedł do drugiego pokoju i wrócił z preparatem czerwonego koloru.
– T-towarzyszu, chyba nie chcesz mi wlać tego płynu do środka?
– Towarzyszu, już ci powiedziałem: to będzie nieprzyjemne. Ale to jedyny sposób.
– No dobra.
Doktor obszedł pacjenta i za pomocą paskudnego narzędzia wykonał ogniście czerwoną lewatywę biednemu Komradowi.
Nastąpiło drżenie, wrzenie, wibracja sejsmiczna.
Brbrbrbr…
Doktor Koziołkiewicz pobiegł się schować.
Brbrbrbrbrbr…
Pozostali obywatele koziego miasta pomyśleli, że w górach Belliziminz zeszła błotna lawina.
Brbrbrbrbrbrbrbr…
Kózka, która właśnie się szykowała na randkę, pomyślała: „Oby tylko nie padało”.
BRBRBRBRBRBRBRBRBRBRBR!!!
I wtedy wraz z pierdnięciem nie do opisania kozioł komunista pozbył się ciała obcego, które niczym pocisk wystrzeliło z koziego tyłka, lotem błyskawicy przeleciało przez mieszkanie doktora, wybiło szybę, potem niczym zdalnie sterowana rakieta poszybowało przez pół miasta, zawahało się na chwilę, powęszyło w powietrzu, aż wreszcie podjęło decyzję. Rzuciło się w precyzyjnie określonym kierunku – to znaczy do sali 666 lokalnego szpitala, w której leżał człowieczek leczący się po utracie jądra w wyniku nieszczęśliwego spotkania z kozłem – i trrrach! brzdęk! przebiło szybę w oknie i trafiło człowieczka prosto w serce, likwidując go na miejscu i zmieniając na zawsze historię świata.
KONIEC