Drugi epilog i pożegnanie w nieokreślonym momencie czasoprzestrzeni

Pociąg zajechał na dworzec Termini z kilkuminutowym opóźnieniem. Na dworcu i przed nim panował zwykły chaos. Nemesio szybko przeszedł przez tłum z torbą przewieszoną na ukos przez ramię, zignorował rząd taksówek i ruszył w środek tego, co teraz bardziej niż kiedykolwiek miał prawo nazywać Wiecznym Miastem.

Przechadzka w słoneczny dzień była czystą prostą radością. Nie wrócił z dalekiej szkolnej wycieczki, a zanim wziął do ręki mapę, starał się zgubić w wietrznym niespokojnym powietrzu.

Po kilku godzinach marszu, kiedy już zgubił się jak należy, postanowił wejść do baru i poprosić o wskazówki.

– Tu, tam, potem tam, a następnie tam. Jasne?

– Nie.

– No i dobrze.

Ponownie się zgubił. Poprosił o więcej wskazówek, a potem znalazł.

Pensjonat Kronos. Oparty o fasadę mężczyzna, czytał „Il Tempo”. No dobrze.

Zatrzymał się na kilka minut na chodniku po drugiej stronie drogi. Budynek miał fasadę w kolorze łososiowym, dość anonimową. W niektórych miejscach złuszczony tynk odsłaniał cegły.

Według jego obliczeń musiało to być drugie okno z prawej strony.

O, tamto.

Przez telefon byli trochę zaskoczeni taką skrupulatnością.

– Wie pani, zależy mi. Mam dobre wspomnienia…

– Jak pan sobie życzy.

Zameldował się i wszedł po schodach, kierując się wskazówkami recepcjonisty. Cała ta zwyczajność wydała mu się w tym momencie dziwna. Czyż nie podążał w stronę czasowego promieniowania? A może po prostu w kierunku małego pyłku? Niedopałka zostawionego w rogu? Czegoś?  C z e g o?

Otworzył drzwi i wszedł. Odrapany pokój. Małe biurko z telewizorem, szafa, łóżko. Drzwi do łazienki: prysznic, toaleta i umywalka. Okno miało otwarte okiennice i odsunięte zasłony: wpadało przez nie wspaniałe światło.

Nemesio położył torbę na łóżku i poszedł do łazienki, żeby umyć twarz.

Wrócił do pokoju.

Nie, nie teraz.

Poszedł do recepcji i zapytał, czy mogliby mu polecić jakąś dobrą traktiernię, niedaleko, ale też nie za blisko. Chciał się przespacerować. Recepcjonista wyciągnął mapę i długopisem narysował mu trasę – „bardzo przyjemną” – prowadzącą do restauracji.

Nemesio postanowił mu zaufać.

Panowała zaczarowana aura, która czasem zstępuje na Rzym. Złote nieuchwytne światło, powietrze upstrzone przez mewy, niosące się daleko ożywione krzyki rzemieślników, opiekunek, tragarzy, podkuwaczy koni, woźniców: kolorowa dziewiętnastowieczna fauna, która patrzyła na niego ze zdumieniem.

– Dzień dobry, szewcze chrononauto! – powiedział Nemesio.

– A weźże sobie wsadź.

Dotarł do traktierni nieco wcześniej niż o zwykłej porze kolacji. Zatrzymał się w sąsiednim barze na kieliszek czerwonego wina. Dobre uczciwe wino. Czuł je w każdej komórce, tak było ożywcze. Wypił kieliszek i przeniósł się do traktierni, w której zjadł talerz spaghetti z innym winem. Nie chciał się upić, ale też nie chciał być całkowicie trzeźwy. Chciał utrafić w ten moment małej ekstazy, którą daje winne upojenie, o pół kieliszka przed melancholią.

Wrócił do pensjonatu pieszo pod niebem tak błękitnym, że aż bolało. Każdy krok dźwięczał w nim nową kadencją, rytmem ciemności i snu. Nie, nie wiedział, co przyniesie mu przyszłość po tym ostatnim bujaniu w obłokach. Wszystko było do przeżycia, do cieszenia się, do przepuszczenia.

Wróciwszy do pensjonatu, otworzył okno i zaczerpnął powietrza w płuca, by dodać sobie odwagi. Był taki poeta, gdzieś o tym czytał, który mówił o „odwróceniu oddechu” mającym oddać dokładny obraz ludzkiej natury. Chodziło o punkt, w którym oddech zmienia kierunek po wejściu do ust, do płuc, do ciała. I wraca. Ruch oddechu, przemijanie pokoleń, odwrócenie czasu.

Nemesio – Nemesio Młodszy, Nemesio Starszy, Nemo, malarz, pisarz, nieudacznik, odrodzony, cała ludzkość świata – znajdował się tutaj.

Odwrócił się, podszedł do łóżka, pochylił się i zajrzał pod spód.

Jest. Czekało na niego przez sto lat. Cichutkie. Drżące.

Wziął je.

Sprawdził konsystencję czasu:  s ł o w o.

Podszedł znowu do okna.

W środku rzymskiej nocy zawieszonej w czasie, kiedy piosenki prostych kobiet mieszały się z miauczeniem kotów, pod łagodnym niebem, z uwagą, jaką nastoletnia matka poświęca swemu niemowlęciu, gdy je porzuca na schodach kościoła, Nemo wystawił słowo za okno i puścił je wolno, by wzleciało powoli ponad dachami i młodością świata.

A tym słowem, bujającym teraz wysoko na niebie, było:

 D W U D Z I E S T O W I E C Z E

Świeciło wspaniale i niepokojąco. Nadszedł czas, by pozwolić mu odejść.