Rozdział dwunasty
– Uwielbiam ten wers o magii w oczach – powiedział Banks, który wczesnym niedzielnym popołudniem siedział w Low Moor Inn obok Lindy Palmer.
Obydwoje zamówili tradycyjną pieczeń z wołowiny i Yorkshire pudding, ale podczas gdy Linda jadła ze smakiem, popijając czerwonym winem, Banks ograniczył się do wody w dużych ilościach i raczej nie miał apetytu.
Pub Low Moor Inn, który Banks odkrył przypadkowo kilka lat wcześniej, mieścił się w charakterystycznym dla wyższych partii doliny przysadzistym i słabo oświetlonym budynku z dala od głównych szlaków. Ogień w kominku wielkim jak palenisko w kuźni pozwalał szybko zapomnieć o wilgoci i chłodzie na zewnątrz. Na ścianach z surowego kamienia wisiały oprawione zdjęcia i obrazy przedstawiające lokalne sceny polowania i strzyżenia owiec. Niektóre były na sprzedaż, o czym informowały wywieszki z ceną. Na półkach za wypolerowanym barem stały butelki z trunkami, które odbijały się w umieszonym za nimi lustrze. Wzdłuż baru biegła na dole mosiężna podpórka na stopy. Nogi starych drewnianych krzeseł szurały na kamiennej podłodze, ilekroć ktoś się poruszył.
Rano zdezorientowanego i skacowanego Banksa obudził w Filey wrzask mew i zapach jajek na bekonie. Marcel, jakżeby inaczej, przygotował pożywne, pełne angielskie śniadanie, włącznie z kaszanką na ciepło i fasolką w sosie pomidorowym. Początkowo Banks myślał, że nie zje wszystkiego, niedługo potem jednak patrzył na pusty talerz i pił drugą filiżankę kawy. Podziękował Marcelowi, cmoknął Julie w policzek i wyszedł.
„Wpadaj do nas czasem!” – krzyknęła za nim Julie, ale Banks nie sądził, żeby jeszcze kiedyś chciał tam wrócić, chociaż jedzenie było pyszne.
– Jest wspaniały, prawda? – zgodziła się Linda.
Rozmawiali o zbiorze Poems of 1912–1913 Hardy’ego, który Banks czytał przed spotkaniem z doktorem Glendenningiem w pubie Unicorn, chociaż cytat, który tak bardzo przemówił do jego wyobraźni, pochodził z wcześniejszego wiersza Hardy’ego When I Set Out For Lyonnesse w śpiewanej wersji Geralda Finziego. Banks czuł się trochę lepiej po długiej podróży, ale nadal miał trudności z koncentracją. W głowie wciąż dźwięczały mu słowa wypowiedziane przez Julie poprzedniego wieczoru. Emily. Dziecko. Aborcja. Ale Emily umarła, a przed śmiercią chciała od niego wybaczenia. Wspomnienia o pierwszej miłości, którą przeżył z Emily, przywiodły Banksowi na myśl Sandrę, którą poślubił kilka lat później. Byłą żonę. Matkę Tracy i Briana. Teraz żonę Seana i znów matkę. Próbował sobie przypomnieć, jakie były ich początki, gdy biedni, ale szczęśliwi mieszkali w Kennington, ale nie pamiętał szczegółów. Rozstanie było naprawdę burzliwe, a relacje między nimi wciąż pozostawały tak bardzo napięte, że widywali się tylko wtedy, gdy chodziło o jakieś ważne zdarzenie w życiu Briana albo Tracy.
Banks uważał, że Hardy doskonale uchwycił ten sens pierwszej miłości, choć jego związek z Emmą Gifford był niełatwy, a z upływem lat bardzo się od siebie oddalili. Dopiero gdy umarła, potrafił wskrzesić magię tamtych pierwszych dni, przywołać miejsca, które odwiedzili, i związane z nimi emocje. Taki motyw przewijał się w całym tomiku. Wiersze były wyjątkowym połączeniem miejsc ze wspomnieniami, jak to kiedyś ujęła Linda, a Banks musiał się z nią zgodzić, chociaż składnia i styl Hardy’ego czasem go raziły, jakby poeta chciał nagiąć formę języka do potrzeb rytmu i rymu. Jakże się pod tym względem różnił choćby od omawianego przez nich na poprzednim spotkaniu Larkina, u którego Banks prawie nie zauważał rymów ani metrum.
– Wydajesz się dzisiaj trochę rozkojarzony, Alanie – zauważyła Linda. – To skutek kaca czy sprawy, nad którą pracujesz?
– Przepraszam – powiedział Banks. – Jednego i drugiego po trosze. Aż tak się rzuca w oczy? Faktycznie, mam trudności z koncentracją. Są też inne powody. Wiersze... Otóż straciłem miłość. Niespodziewanie. Skończyło się raptownie i bez wytłumaczenia. Dawno temu. Nie widziałem jej przez czterdzieści lat, w listopadzie się dowiedziałem, że zmarła. Wiem, że to niepodobne do sytuacji Hardy’ego i Emmy, ale przecież chodzi o uczucia. Wydają się podobne. Przypominają mi się rzeczy, które razem robiliśmy, jej wygląd, ubrania, odwiedzane miejsca.
Linda zamknęła swoją książkę i położyła ją na stoliku.
– Poniekąd Hardy też miał poczucie, że nie widział swojej Emmy przez czterdzieści lat – stwierdziła. – Prawie już nie rozmawiali przed jej śmiercią. Nie musisz o tym mówić, jeśli nie chcesz.
– Wiem – rzucił. – To nie sesja terapeutyczna. Poezja nie jest terapią. To mi powiedziałaś, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy, żeby o poezji dyskutować.
– Dziewczyna, którą wtedy straciłeś, to było coś poważnego?
– Tak. Pierwsza dziewczyna, którą kochałem, jak w tej piosence.
– A sprawa, nad którą obecnie pracujesz? – zapytała Linda.
– Nie ma związku. Może poza tym, że zdaje się też sięgać głęboko w przeszłość. Ale z innych powodów i z innymi intencjami. – Banks napił się wody. – Prawdę powiedziawszy, miałem nadzieję, że będziesz mogła mi pomóc w związku z tą sprawą.
– Ja?
– Tak. Jeśli się zgodzisz, żeby sięgnąć pamięcią w przeszłość.
Linda rzuciła mu znaczące spojrzenie, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie chce być traktowana w białych rękawiczkach.
Banks podniósł ręce w geście kapitulacji. W rozmowie z nią unikał pewnych tematów, ponieważ wiedział, że w wieku czternastu lat została zgwałcona przez szanowaną telewizyjną osobistość. Wiedział też jednak, że nie pozwoliła, żeby to zniszczyło jej życie. Kiedyś nawet specjalnie dla niego spisała swoje wspomnienia i przemyślenia na temat tego przeżycia, w trakcie śledztwa, podczas którego się poznali.
– No dobrze, już dobrze – powiedział. – Pamiętam, powiedziałaś mi, żeby nie robić uników, gdy mowa o przeszłości. Problem w tym, że w mojej pracy zajmuję się najgorszymi rzeczami, które ludzie robią sobie nawzajem.
– Wiem. Swoją drogą, jak sobie z tym radzisz?
– Powinnaś wiedzieć. Też często odwiedzasz ciemną stronę. Wiem, bo czytałem twoją poezję.
– Owszem, odwiedzam, ale to co innego.
– Dlaczego? Ponieważ ja widzę prawdziwe zwłoki, a ty tylko wyobrażone? Dobrze wiesz, że nie chodzi o zwłoki, ale o ludzi, którzy się dopuszczają takich czynów. W twoich wierszach goszczą równie często co w moim życiu. Obydwoje spędzamy zbyt wiele czasu w tej ciemności. Samotnie.
– Wiesz, że mam swoje powody – powiedziała Linda cicho.
– Ja też mam swoje – odparł Banks. Po krótkiej pauzie kontynuował: – W każdym razie pamiętam, że chodziłaś do szkoły Silver Royd dla dziewcząt w Wortley.
– Owszem, chodziłam. A co?
– Czy nazwisko Wendy Vincent coś ci mówi?
– Tak, oczywiście. To dziewczyna, która została zamordowana, gdy chodziłam do szkoły. Zgwałcona i zasztyletowana. Potworność!
Banks odwrócił wzrok. Nie potrafił się pohamować, ponieważ wiedział o tym, co się przytrafiło Lindzie. Ona jednak wydawała się nieporuszona.
– To racja.
– Kilka lat temu było coś o niej w gazetach, czy tak? Pięćdziesiąta rocznica, jeśli dobrze pamiętam.
– Tak, o nią chodzi.
– Wydaje mi się, że to raczej dziwna okazja do rocznicy. Znaczy morderstwo.
– Media, co mam powiedzieć? Ale nie było to świętowanie rocznicy morderstwa jako takiego i doprowadziło do wznowienia śledztwa, dzięki czemu sprawca został zidentyfikowany i schwytany. Nie można więc narzekać. Okazało się, że zabójca miał wtedy przepustkę i nikt nie wiedział, że był na miejscu. Oczywiście jest możliwość, że ktoś wiedział i kłamał, żeby go kryć, na przykład rodzina. Nazywał się Frank Dowson, służył w marynarce handlowej.
– Dowson? Nie pamiętam nikogo o tym nazwisku.
– A Wendy Vincent? I Maureen Grainger?
– Jeśli dobrze kojarzę, to były starsze ode mnie. Nie znałam ani jednej, ani drugiej. Jak zaczynałam pierwszą klasę, one chodziły do trzeciej albo czwartej. W tamtych czasach starsze dziewczęta nie chciały mieć nic wspólnego z młodszymi.
– Nie wątpię, że nadal tak jest. Chłopcy mają podobnie. Może z wyjątkiem terroryzowania młodszych uczniów.
– Nie przypominam sobie, żeby któraś z nich miała opinię gnębiącej młodsze uczennice. Wendy Vincent była znana z gry w hokeja. Robiła za gwiazdę drużyny szkolnej. Wiele razy widziałam ją na boisku. Pamiętasz Pełnię życia panny Brodie, gdzie wszystkie dziewczęta były z czegoś znane?
– Z czego więc była znana Maureen Grainger?
– Nie wiem, czy w ogóle z czegokolwiek. Nie znałam jej. Pamiętam tylko Wendy Vincent, ponieważ została zamordowana. Czy to nie okropne?
– Najzupełniej normalne.
– No dobrze, a o Hardym chcesz rozmawiać czy nie?
– Chcę. Odrobiłem pracę domową. – Banks zerknął przez okno. – Zwróciłem uwagę ma porównanie deszczu do jedwabnych nitek. Tutaj deszcz wygląda raczej jak stara lina.
Linda się roześmiała. Ale nawet gdy rozmawiali o wierszach, tajemniczym duchu i o tym, jak Hardy wracał do miejsc, w których przed laty on i Emma byli szczęśliwi razem, Banks nie mógł pozbyć się myśli o Maureen Grainger i Wendy Vincent. Czy Gerry miała rację, że tamto przestępstwo sprzed ponad pięćdziesięciu lat jakoś się wiązało z masakrą przed kościołem Świętej Marii?
W niedzielny poranek Banks nie był jedynym, który odczuwał skutki poprzedniego dnia. Annie sama wypiła większość wina, ponieważ Gerry zachowywała umiar w piciu, aż czasem irytujący. Ale przynajmniej przed wyjściem zrobiła herbatę i tosty, rześka mimo nocy raczej niezbyt komfortowo spędzonej na kanapie, oraz miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby do minimum ograniczać hałasy oraz rozmowy, gdy Annie w końcu zwlekła się z góry. No i wyszła zaraz po śniadaniu, najszybciej, jak wypadało.
Annie była raczej sową niż skowronkiem, a niedzielne przedpołudnia zwykle spędzała z gazetą w ręce, przeglądając co najmniej „Mail on Sunday” i „Sunday Express”. Brakowało jej „News of the World”, bo w niedzielny poranek na kacu nie ma to jak porcja plotek i skandali, ale niedzielny tabloid już od dawna się nie ukazywał.
Około południa Annie przypomniała sobie, że razem z Jenny Fuller ma jechać do Maureen Tindall. To było ważne przesłuchanie, musiała więc być w najlepszej formie. Niewykluczone, że Maureen Tindall posiadała klucz do rozwiązania zagadki grudniowych wydarzeń w Fortford, chociaż nikt nie miał pojęcia, co mogło nim być. Z całą pewnością reagowała nerwowo podczas poprzedniej rozmowy. Annie wzięła szybki, gorący prysznic, włożyła dżinsy oraz sportową bluzę i wsiadła do samochodu. Miała nadzieję, że Jenny Fuller się zamknie i będzie tylko obserwować. Jeszcze tego by trzeba, żeby ta cholerna, zadzierająca nosa profilerka się wtrącała z głupimi pytaniami, ilekroć dojdzie do wniosku, że mogą do czegoś prowadzić.
Annie zatelefonowała do Jenny, żeby ją poinformować, że już jedzie do jej wytwornego domu w Green, by zabrać ją do równie wytwornego domu Tindallów naprzeciwko wzgórz. Większej dawki wykwintności jednego dnia Annie zapewne by nie zniosła. Na szczęście żadna inna już jej później nie groziła. Oczywiście Jenny Fuller wystroiła się jak zwykle, tym razem w dopasowane spodnie z czarnego jedwabiu i luźną białą bluzkę, na którą nałożyła czarną dopasowaną marynarkę. Dlaczego zawsze musiała sprawić, że Annie czuła się jak najgorsza fleja? Przecież jej garderoba wcale nie była taka tania, tylko ona się ubierała zwyczajnie, a Jenny umiała nosić ciuchy tak, jakby były uszyte specjalnie dla niej. Annie czuła, że takiej umiejętności nie ma. Cokolwiek na siebie włożyła, z metką Primark czy Versace, dżinsy czy spódnicę, zawsze się czuła, jakby właśnie wyszła z lumpeksu.
Annie chciała zaskoczyć Maureen Tindall, nie zapowiedziała więc tej wizyty. Wiedziała, że to ryzykowne, ponieważ w niedzielę ludzie często jadą w odwiedziny do krewnych albo znajomych. Tym razem ryzyko się opłaciło znacznie bardziej, niżby mogła przypuszczać. Gdy Maureen w końcu otworzyła zabezpieczone łańcuchem drzwi i nerwowo wyjrzała przez szparę, było jasne, że została sama w domu. Mąż pojechał na spotkanie organizowane w lokalnym kościele, jak wyjaśniła, gdy Annie w końcu przekonała ją, żeby otworzyła drzwi i wpuściła ją i Jenny Fuller do środka.
Annie z ulgą stwierdziła, że jej towarzyszka usiadła na końcu kanapy, jakby chciała zejść jej z oczu, i wyjęła duży notatnik marki Moleskine. Jak mogłaby mieć tańszy, pomyślała kpiąco Annie, kładąc na poręczy kanapy swój przydziałowy policyjny notes. Chciała go mieć pod ręką, ponieważ nie wierzyła, że profilerka zrobi porządne notatki, a kolejnej obcej osoby w swoim domu Maureen Tindall chybaby nie zniosła.
Chociaż minęło już południe, pani Tindall miała na sobie koszulę nocną i różowy pikowany szlafrok, a jej włosy były spłaszczone z jednej strony, ewidentnie wyleżane. Annie próbowała wskrzesić w sobie odrobinę współczucia dla tej kobiety, w końcu nie upłynęło wiele czasu od tragicznej śmierci Laury. Było jej jednak trudno przede wszystkim dlatego, że Maureen Tindall już dostatecznie współczuła sama sobie. To była paskudna myśl i Annie natychmiast zrobiło się wstyd, że nie potrafiła jej powstrzymać. Maureen nie zaproponowała żadnego poczęstunku, chociaż dzień był wilgotny i wietrzny. Dobrze choć, że ktoś napalił w kominku, zapewne pan Tindall przed wyjściem z domu, a samej Maureen widocznie było zimno, bo dołożyła do ognia jeszcze kilka drew.
Usiadła naprzeciwko nich najbliżej kominka i położyła dłonie na kolanach.
– Nie czuję się zbyt dobrze – powiedziała. – Nie wiem, czy będę miała na to siłę. Wzięłam tabletkę i usnęłam. Która jest godzina?
– Wpół do trzeciej – odpowiedziała Annie.
Pani Tindall jakby się ucieszyła na tę wiadomość.
– Robert niedługo wróci – oznajmiła. – Ma być w domu o wpół do czwartej, a on nigdy się nie spóźnia.
Annie mogłaby się założyć, że by się nie odważył, znając obsesyjną punktualność swojej żony.
– Może chce pani, żebym przygotowała herbaty albo kawy? – zapytała Jenny Fuller. Uprzejmość i troskę w jej głosie zauważyła nawet Annie.
Twarz Maureen Tindall pojaśniała.
– Mogłaby pani? – Pogładziła kołnierz swojego szlafroka. – Zrobiłabym to sama, ale...
– To żaden problem – zapewniła ją Jenny z uśmiechem. – Annie?
– Yyy... Wszystko mi jedno – odpowiedziała.
– Zaparzę więc herbaty – zapowiedziała Jenny, po czym poklepała Maureen Tindall po ramieniu i udała się prosto do kuchni, jakby instynktownie wiedziała, gdzie jej szukać.
Może wszystkie wykwintne domy miały taki sam rozkład pomieszczeń, pomyślała Annie.
Maureen Tindall pożegnała Jenny uśmiechem, który zniknął jak uśmiech kota z Cheshire, gdy odwróciła głowę do Annie.
– Bardzo miła kobieta, prawda? – powiedziała.
– Bardzo – przytaknęła Annie. – Wie pani, dlaczego tu jesteśmy?
– Nie, a powinnam? W związku z Laurą i wydarzeniami przed kościołem?
– Poniekąd.
– Zapewne się pani dziwi, że o wpół do trzeciej nie wstałam jeszcze z łóżka.
– Nie mnie to oceniać.
– Doktor Graveney twierdzi, że muszę dużo odpoczywać, żeby dojść do siebie po tym, co się stało.
– Oczywiście – zgodziła się Annie. – Nie będziemy długo pani przeszkadzać.
Maureen zerknęła na zegarek.
– Robert niedługo wróci – powiedziała jakby do siebie.
Jenny Fuller wróciła z tacą.
– Poczekajmy jeszcze chwilę, aż naciągnie, dobrze?
Nawet odgrywając rolę matki z herbatą, Jenny ani przez chwilę nie uchybiła zasadom, nie uroniła ani kropli, gdy podawała filiżanki i spodki. Wreszcie usiadła z powrotem na swoje miejsce i umieściła na kolanach swój elegancki notes, jakby sygnalizowała Annie, że jest już gotowa.
– Podczas naszej ostatniej rozmowy coś zauważyłam – zaczęła Annie. – Zrobiła się pani trochę niespokojna, gdy wspomniałam, że mord przed kościołem może mieć związek z czymś z pani przeszłości.
– Naprawdę? – zapytała Maureen Tindall.
– Tak. Chodziło o Wendy Vincent.
– Nie mam pojęcia dlaczego.
– To raczej oczywiste. Wendy Vincent była pani najlepszą przyjaciółką i spotkało ją coś strasznego.
– Tylko jak miałoby się to wiązać ze śmiercią mojej Laury?
– Jeszcze nie wiemy, czy się wiąże, ale taki zbieg okoliczności zawsze wywołuje naszą czujność. Wendy została zamordowana, prawda?
– Tak – wyszeptała Maureen Tindall. – Czuję się winna.
– Z jakiego powodu? – zapytała Annie.
Pani Tindall patrzyła w powietrze między nimi.
– Wiecie już, prawda? Powinnam się domyślać, że w końcu się dowiecie. Kto wam powiedział?
– O czym mielibyśmy wiedzieć? – dopytywała się Annie. Była pewna, że w jej głosie pobrzmiewa irytacja.
– Nie pisali o tym w gazetach. Nikomu nie powiedziałam.
Annie miała wrażenie, jakby próbowała wyciągnąć na brzeg wyjątkowo śliską rybę.
– Co się stało, pani Tindall? – zadała jedyne pytanie, jakie przyszło jej do głowy. – Była tam pani? Widziała pani coś?
Maureen Tindall ścisnęła szlafrok pod szyją.
– Czy coś widziałam? Och, nie. Nic podobnego.
– O co więc chodzi?
Annie zaczynała już myśleć, że cisza potrwa całą wieczność, gdy Maureen Tindall odezwała się w końcu ledwie słyszalnym głosem.
– Po lunchu miałam się spotkać z Wendy na przystanku autobusowym. Wcześniej byłam u mojej babci w Bradford. Miałyśmy z Wendy iść do miasta na zakupy. Ubrania i płyty. Umówiłyśmy się w tajemnicy, ponieważ rodzice Wendy nie chcieli, żebyśmy się przyjaźniły.
– Dlaczego?
– Tego nie wiem. Chodziło chyba o to, że byłam doroślejsza od Wendy. Szybciej dojrzałam. Jej ojciec próbował mnie kiedyś pocałować. Był niechlujny i pijany, dlatego z łatwością się wyrwałam z jego uścisku, ale to sobie zapamiętał. Potem nigdy mnie nie lubił. Wendy miała piętnaście lat i jeszcze się nie całowała z chłopcem. Taki trochę wzór cnót wszelkich, powiedziałabym, lubiła sport, ale lubiła też się wygłupiać i... no cóż, mogę powiedzieć, że dobrze się dogadywałyśmy. Bardzo się od siebie różniłyśmy, ale zostałyśmy przyjaciółkami. Nie zamierzałam sprowadzać jej na manowce. Nie miałam na nią złego wpływu.
– Nie twierdzimy, że tak było, pani Tindall. Proszę kontynuować. Miałyście się spotkać tego dnia, którego zniknęła?
– Tak.
– I nie wiedzieli o tym ani jej rodzice, ani pani rodzice?
– Nie. Nie powiedziałam im także potem. Dziennikarzom, którzy zaczęli wypytywać wszystkich jej znajomych, też nie. Ani ja, ani Susan Bramble.
– Susan Bramble?
– Jej koleżanka ze szkoły. Też grała w drużynie hokejowej. Powiedziała mi później, że widziała Wendy na przystanku i wtedy Wendy się wygadała, że czeka na mnie, ale prosiła, żeby nikomu o tym nie mówiła, bo jej rodzice mogliby się dowiedzieć. Susan umiała dochować tajemnicy.
– Ale w końcu się pani z nią nie spotkała?
– Spóźniłam się. Zanim dotarłam na przystanek, Wendy już poszła. I wybrała drogę na skróty przez las. To była moja wina.
– Proszę posłuchać, pani Tindall. – Znów odezwała się Jenny, ale tym razem jej głos był pełen nie troski, lecz stanowczości. – Nikt pani o nic nie obwinia. Zupełnie o nic. Rozumie pani?
Maureen Tindall skinęła głową, ale Annie raczej wątpiła, że ją to przekonało.
– Detektyw Cabbot musi ustalić, co się wydarzyło tamtego popołudnia. Co sprawiło, że nie poszła pani na spotkanie z przyjaciółką? To może się okazać ważne. Dlaczego te wspomnienia są dla pani takie trudne?
– To był potworny dzień – powiedziała Maureen Tindall. – Wendy została zadźgana nożem, a ja... To był najgorszy dzień w całym moim życiu.
– Wiem – powiedziała Jenny Fuller, po czym podeszła do Maureen Tindall, przyklęknęła obok niej i ujęła ją za rękę. Annie mogła tylko obserwować. Musiała przyznać, że Jenny potrafi sobie radzić z ludźmi. – Przez wszystkie te lata obwiniała się pani za to, prawda?
Maureen Tindall przez chwilę się wahała.
– Bo to była moja wina – powiedziała w końcu. – Powinnam była pójść na to spotkanie.
– Co panią zatrzymało? – zapytała Annie. – Co się wydarzyło tamtego popołudnia?
Jenny puściła dłoń pani Tindall i usiadła z powrotem na kanapie. Po chwili, która Annie wydała się wiecznością, Maureen sięgnęła po herbatę. Spodek i filiżanka drżały w jej rękach.
– Byłam z chłopcem – wyznała.
Przez większą część poranka Gerry sprawdzała informacje na temat wynajętych i sprzedanych nieruchomości w okolicy Swainshead, to jednak nie przyniosło żadnych ciekawych ustaleń, postanowiła więc, że pora się ruszyć z biura i odwiedzić kilka sklepów sieci Walkers’ Wearhouse. Doug Wilson oczywiście się nie pojawił, ale tego mogła się spodziewać, ponieważ miał wolną niedzielę. Ona też, ale postanowiła pracować mimo to. Doszła do wniosku, że nawet lepiej będzie jej samej. Doug tylko by narzekał albo się dąsał, spowolniając poszukiwania. Zanim wyruszyła, skontaktowała się jeszcze telefonicznie z Paulą Fletcher ze sklepu w Lyndgarth, żeby zapytać, czy promocja dwa za jeden obowiązywała we wszystkich placówkach sieci. Usłyszała, że tak.
Gerry wpatrywała się w kserokopię rysunku Raya. Nie miała pojęcia, na ile wiernie oddaje wygląd poszukiwanego, ale prezentował się naprawdę świetnie. Ray miał wielki talent, chociaż pił i zachowywał się jak dziecko. Przebiegło jej przez myśl, że może jednak powinna mu pozwolić się namalować bez ubrania, szybko jednak się zreflektowała. Nie była pruderyjna, o nie, ale perspektywa pozowania nago akurat Rayowi nie wydała jej się atrakcyjna. Nie uważała też, że jej ciało w ogóle się nadaje na obraz. Była chuda, nie miała prawdziwie kobiecych krągłości jak Jenny Fuller czy nawet Annie. Była płaska i koścista. I chociaż mogłaby chyba nawet uwierzyć w czysto artystyczne zamiary Raya, a przynajmniej zawiesić swoje niedowierzanie, to w jego zapewnieniach wyczuwała coś podejrzanego. Miał tyle lat, że mógłby spokojnie być jej ojcem. Boże, był ojcem Annie Cabbot, mógłby więc być dziadkiem. Dlaczego na jej drodze nie pojawił się jakiś przystojny młody artysta, który chciałby namalować jej portret, albo kompozytor, który napisałby dla niej pieśń jak Mahler dla swojej Almy?
Wyjęła listę już sprawdzonych sklepów i zaczęła się zastanawiać, czy warto do nich wracać z rysunkiem człowieka, którego opisała Paula Fletcher. Ktoś się wygadał jakiemuś dziennikarzowi i zaczęto spekulować, że policja dysponuje portretem pamięciowym sprawcy. To wystarczyło, żeby sprawa się stała nagląca. Gerry uznała, że jednak warto odwiedzić te sklepy po raz drugi. Poprzednio nie mieli podobizny, którą mogliby pokazać. Może ktoś sobie coś przypomni.
Gerry wybrała sklepy najbliżej Lyndgarth, gdzie pracowała Paula Fletcher, wychodząc z założenia, że mężczyzna prawdopodobnie nie jechałby aż do Yorku, Harrogate czy Leeds. Jeśli tam jej się nie poszczęści, wybierze się do większych miejscowości, w których sieć Walkers ma po dwa lub trzy sklepy, liczyła jednak na to, że nie będzie musiała. O ile się nie myliła, w pobliżu Lyndgarth znajdowały się trzy sklepy: jeden w Helmthorpe, jeden w Eastvale i jeden w Northallerton na północ od A1. Od tego ostatniego zaczęła, ale bez rezultatów. Podobnie było w Eastvale. Trzeci sklep mieścił się przy głównej ulicy Helmthorpe naprzeciwko pubu Dog and Gun.
Najpierw Gerry rozmawiała ze sprzedawcą, który się zatrudnił dopiero po świętach Bożego Narodzenia, ale był też na miejscu kierownik sklepu Henry Bedford, ponieważ akurat przeprowadzał inwentaryzację. Pracował tam już osiem lat i z dumą podkreślał, że zna wszystkich stałych klientów, wśród nich także Martina Edgewortha, który kupował u niego wszystkie rzeczy potrzebne do pieszych wędrówek.
– Straszna tragedia – powiedział, oglądając portret pamięciowy.
– Jeśli to pomoże, to miał na sobie tanią szarą wiatrówkę i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem odkrywającym owłosienie na klatce piersiowej i górną część tatuażu. Możliwe, że przedstawiał ptaka.
– Tak – powiedział Bedford, stukając w rysunek. – Tak!
Gerry poczuła, że ciarki przechodzą jej po plecach.
– Pamięta go pan?
– Tak. Śpieszył się, był raczej opryskliwy i nieuprzejmy, tak uważam. Tego typu ludzi się zapamiętuje. Niecierpliwych, apodyktycznych. Chciał kupić dwa identyczne zestawy odzieży wierzchniej. Dwie kurtki, dwie pary spodni przeciwdeszczowych i dwie czapki.
Gerry pomyślała, że to musiał być on.
– Czy ten rysunek jest do niego podobny?
Bedford ponownie obejrzał kserokopię.
– Tak – odpowiedział. – Jest całkiem niezły.
– Jak zapłacił?
– Obawiam się, że nie... chociaż nie, zaraz. Zapłacił gotówką.
Gerry straciła nadzieję.
– Zapewne nie wie pan nic na jego temat?
– Przykro mi, ale nie.
– Oczywiście rozumiem. Wspominał pan, że Martin Edgeworth robił tutaj zakupy.
– Tak, był stałym klientem.
– Myśli pan, że znał tego człowieka? Czy kiedykolwiek widział pan ich razem? A może ten człowiek wspomniał coś na temat Edgewortha?
– Nie – odpowiedział Bedford. – Zupełnie nic o nim nie wiem. Nigdy go nie widziałem z Martinem, zresztą z kimkolwiek innym też nie.
– Dziękuję, panie Bedford – powiedziała Gerry, idąc do drzwi. – Naprawdę dziękuję. Bardzo nam pan pomógł.
– Z chłopcem? – powtórzyła Annie. – Jakim chłopcem? Kim on był?
– Nieważne, kim był. Nie ma z tym nic wspólnego. Zdaje się, że miał na imię Danny. Był starszy ode mnie. Skończył już szkołę.
– A nazwisko?
– Nie pamiętam. Naprawdę. Pochodził z sąsiedztwa. Pracował jako kierowca autobusu w firmie Sammy’ego Ledgarda. – Rzuciła Jenny błagalne spojrzenie.
Annie wiedziała, że musi przystopować.
– No dobrze, na razie nie będziemy się tym martwić – oznajmiła. – Czy Danny był pani chłopakiem?
Maureen Tindall skubała jeden ze szwów na pikowanym szlafroku. Uśmiechnęła się słabo.
– Można tak powiedzieć, jak sądzę. Byłam wtedy całkiem ładna. Miałam piętnaście lat. I wielu chłopców.
– Nie wątpię – powiedziała Annie. – Miała pani powodzenie u chłopców?
– To nie tak. Nie byłam jak inne dziewczyny. I nie taka, jak mówili w szkole. Na starym osiedlu za drogą stało kilka pustych domów, wszystkie zabite deskami, ale znaliśmy wejście do jednego z nich. To było jedyne miejsce, w którym mogliśmy być sami. Tylko się całowaliśmy i przytulaliśmy, nic więcej. Całkiem niewinne spotkanie. Straciłam poczucie czasu i spóźniłam się na spotkanie z Wendy. Gdy dotarłam, ona już odeszła z przystanku. Potem ktoś mi powiedział, że bolała ją noga, bo dostała kijem na lodowisku podczas meczu. Gdyby się czuła lepiej, pewnie by zaczekała i razem wsiadłybyśmy do następnego autobusu. Nawet pani sobie nie wyobraża, jak żałuję, że byłam wtedy taka samolubna.
– Nie wolno pani tak myśleć – powiedziała Jenny.
– Ale gdybym przyszła, tak jak obiecałam, pojechałybyśmy do miasta i nic złego by się nie stało. Nie rozumie pani? Gdyby nie ja, Wendy nadal by żyła.
– Tego pani nie wie – oponowała Jenny. – Równie dobrze mogłaby pani powiedzieć, że nie ma ochoty jechać do miasta i tylko pani by się wybrała na zakupy, a ona i tak wracałaby sama przez las. Przecież żadna z was nie miała pojęcia, że czegoś tam należy się obawiać.
– Ale tak się nie stało, prawda?
– Czy z Dannym umawiała się pani już wcześniej?
– Nie. Spotkałam go na ulicy. Miałam trochę czasu do spotkania z Wendy, więc poszłam z nim. Wydawało mi się, że zdążę. Potem stanął mi zegarek. Nie miałam o tym pojęcia. Ale nie robiliśmy niczego złego. Tylko się całowaliśmy i trzymaliśmy za ręce.
– Nikt nie sugeruje, że zrobiła pani coś złego – zapewniła ją Annie z uśmiechem. – W tym wieku też lubiłam się całować i trzymać za ręce. To najzupełniej normalne.
– Ale ja straciłam poczucie czasu – upierała się Maureen Tindall, znów ściskając pod szyją klapy szlafroka. Po chwili spojrzała na zegarek. – Robert zaraz wróci – powiedziała. – Na pewno zaraz wróci.
Annie pomyślała, że jej słowa brzmią jak mantra, którą wypowiada, żeby się uspokoić, walcząc ze łzami.
– Już dobrze, Maureen – powiedziała Jenny pocieszającym tonem, tym razem nie wstając z kanapy. – Nie ma pani za co się obwiniać.
– Oczywiście, że mam! – odparła kobieta. – Nie rozumie pani? Całowałam się z chłopcem, podczas gdy Wendy... Wendy była... Mój Boże! – Skryła twarz w dłoniach i się rozpłakała.
W jednej chwili Jenny znów klęknęła przy fotelu pani Tindall, trzymając chusteczkę, która nie wiadomo skąd się znalazła w jej dłoni. Annie nie miała pojęcia, jak Jenny Fuller to zrobiła, ale szybko uspokoiła Maureen Tindall, po czym wróciła na kanapę.
– W porządku – oznajmiła po chwili Maureen Tindall, patrząc na Annie. – Może mnie pani pytać o wszystko, co pani chce wiedzieć. Wszystko pani powiem. Potem może mnie pani aresztować.
– Nikt nie zamierza pani aresztować – zapewniła Annie. – Mąż zaraz wróci. Zaopiekuje się panią. Dlaczego nikomu pani o tym nie mówiła?
– Ponieważ Wendy i ja miałyśmy się nie spotykać. Ponieważ się wstydziłam. Ponieważ czułam się winna. Myślałam, że gdy ludzie się dowiedzą, to mnie oskarżą. I tak już mówili, że miałam zły wpływ.
– Ale przez wszystkie te lata pani się obwiniała – powiedziała Jenny. – Może gdyby pani powiedziała rodzicom albo komukolwiek innemu, toby pomogli, a pani tej pomocy potrzebowała.
– Co by to zmieniło? Nie da się cofnąć czasu. Wendy nie żyła i zginęła przeze mnie. Co to ma dzisiaj za znaczenie? Laura też nie żyje. Sądziłam, że znaleźliście sprawcę.
– Musimy sprawdzać wszystkie wątki, które się pojawiają, nawet jeśli z pozoru nie mają związku ze sprawą.
– Czy ludzie muszą się dowiedzieć?
– O czym?
– Że skłamałam o tym, gdzie naprawdę byłam.
– Nie widzę żadnego powodu, żeby kogokolwiek o tym informować. Czy oprócz pani i Danny’ego ktoś jeszcze wiedział?
– Tylko Mark Vincent.
Annie nastawiła ucha.
– Mark Vincent?
– Młodszy brat Wendy. Szedł na spotkanie gangu w garażu Billy’ego Dowsona. Musiał widzieć, jak szliśmy z Dannym, trzymając się za ręce, ale nic nie powiedział. Miał tylko jedenaście lat. Prawdopodobnie nie wiedział, co oznacza trzymanie się za ręce.
Annie próbowała to wszystko uporządkować. Susan Bramble widziała Wendy na przystanku, zanim ta została zamordowana, ale nikomu o tym nie powiedziała. Mark Vincent widział Maureen trzymającą się za ręce z tym Dannym i też nikomu słowem nie pisnął. Ale dlaczego miałby? Nie wiedział, że Maureen miała się spotkać z jego siostrą, ponieważ utrzymywały to spotkanie w tajemnicy. Wiedziała o nim tylko Susan Bramble. Annie nie była pewna, jakie to ma znaczenie, jeśli w ogóle jakieś.
– Gdzie teraz jest Danny? – zapytała.
– Nie wiem. Straciliśmy kontakt. Nie widziałam go od tamtej pory.
– Znała pani Franka Dowsona, prawda?
– Z widzenia. Był starszym bratem Billy’ego Dowsona. Ale nie powiem, żebym go znała.
– Ale znała pani jego brata, tak?
– Tylko dlatego, że się przyjaźnił z Markiem, bratem Wendy. Mieli po jedenaście lat. Należeli do jakiegoś głupiego gangu, który się spotykał w garażu ojca Billy’ego. Garaż stał pusty, bo ojciec Billy’ego jeździł starym gratem, którego parkował na ulicy. Ludzie mówili, że po drugiej stronie prowadził dziuplę na skradzione rzeczy, ale nie wiem, czy to była prawda. Billy miał klucz do garażu. Chłopcy siedzieli tam, palili papierosy i opowiadali sprośne kawały. Myśleli, że nikt o tym nie wie, ale Wendy, Susan i ja podsłuchiwałyśmy ich kiedyś, stojąc na zewnątrz.
– Kto jeszcze należał do tego gangu?
– Dzieciaki z sąsiedztwa. Mark, Billy, Ricky Bramble, młodszy brat Susan, Tommy Jackson i Mick Charlton. Może jeszcze ktoś, nie pamiętam. Nie wpuszczali dziewczyn, chociaż nie wiem, czy któraś by była zainteresowana. Dzieciaki, zwyczajne dzieciaki.
– Wie pani, że kilka lat temu Frank Dowson został skazany za zamordowanie Wendy, prawda? I że w zeszłym roku zmarł w więzieniu?
– Widziałam w telewizji.
– Czy Frank należał do tego gangu?
– Niemożliwe. Był dorosły. Dwadzieścia jeden lat albo coś koło tego. I często go nie było. Właściwie już go nie widywaliśmy. Służył w marynarce handlowej. Wszyscy trochę się go bali.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Dziwnie na nas patrzył. Był wielki i milczący. Ludzie mówili, że coś jest z nim nie tak. Wie pani, że ma coś z głową.
– Czy widziała go pani w tym dniu, w którym miałyście się spotkać z Wendy?
– Nie. Umówiłyśmy się na przystanku autobusowym przed wpół do drugiej. Wtedy odjeżdżał autobus. Następny był dopiero za dwadzieścia minut. Dotarłam na miejsce prawie za kwadrans druga. Miałam nadzieję, że Wendy nadal czeka i pojedziemy właśnie tym następnym, ale już jej nie było. Uznałam, że poszła do domu. Nikogo wokół nie widziałam.
Annie uświadomiła sobie, że coś takiego nie mogłoby się stać teraz, w dobie telefonów komórkowych i ciągłego kontaktu. Wiedząc, że się spóźni, Maureen prawdopodobnie wysłałaby Wendy esemes i natychmiast dostałaby odpowiedź, że koleżanka albo czeka dalej, albo idzie do domu. Byłyby zresztą w kontakcie także wcześniej, Wendy powiadomiłaby Maureen, że doznała kontuzji podczas meczu i nie czuje się zbyt dobrze, więc odwołuje ich wspólną wycieczkę na zakupy. Mogłoby to nie mieć wpływu na los dziewczynki, gdyby poszła skrótem przez las i spotkała Franka Dowsona, ale dzięki komunikacji wszystko mogłoby równie dobrze się potoczyć zupełnie inaczej. Z drugiej strony była to jednak bezcelowa spekulacja. Przy wykorzystaniu współczesnych metod Frank Dowson zostałby złapany dość szybko. Tyle że wszystko wydarzyło się w 1964 roku, a nie w XXI wieku.
– Co pani zrobiła, gdy się okazało, że Wendy już nie ma na przystanku? – zapytała Annie.
– Poszłam do domu. Nie chciało mi się jechać samej do miasta.
– Szła pani przez las?
– Nie. Nasz dom był w przeciwnym kierunku. Szłam wzdłuż głównej drogi.
– I jest pani pewna, że nie spotkała pani ani Franka Dowsona, ani żadnych innych znajomych?
– Tak.
– A co potem? Czy słyszała pani coś, co mogłoby sugerować, że to Frank Dowson zabił Wendy?
– Nie. Niedługo potem się stamtąd wyprowadziliśmy i nikogo ze znajomych już nie widziałam.
– I od tamtej pory obwinia pani siebie? – zapytała Jenny.
– Bo to była moja wina – odpowiedziała Maureen Tindall. – Straciłam poczucie czasu, chociaż nie powinnam. Nie można mi ufać. Gdybym nie myślała tylko o sobie, Wendy nadal by żyła.
Annie nie mogła nie zauważyć bezradności w łamiącym się głosie Maureen Tindall. Gdy Jenny znów podeszła, żeby półgłosem przekazać jej słowa współczucia i pocieszenia, Annie przyszło do głowy, że skoro pani Tindall przez tyle lat nosiła w sobie poczucie winy i skoro było ono jakoś powiązane z jej nerwowością i obsesją punktualności, to równie dobrze ktoś inny mógł równie długo żywić do niej urazę, która miała poważne skutki psychiczne. Ale kto? Młodszy brat Wendy widział Maureen i Danny’ego, a Susan Bramble rozmawiała z Wendy na przystanku, a potem widziała ją idącą w stronę lasu. Czy ktoś jeszcze znał sekret Maureen? Jeśli tak, to kto? I dlaczego z podjęciem działań się wstrzymywał przez pięćdziesiąt lat? Dlaczego teraz, skoro zabójca już został postawiony przed wymiarem sprawiedliwości? Wreszcie dlaczego nie zastrzelił samej Maureen, skoro to jej przypisywał winę? Czy chodziło mu o to, żeby cierpiała?
Teoretycznie istniała też możliwość, że to nie Frank Dowson zabił Wendy Vincent, że mimo śladów DNA zrobił to ktoś inny. Maureen? Z pewnością nie mogła zgwałcić, ale kto powiedział, że osoba, która zgwałciła Wendy, także ją potem zabiła? Nikt nie miałby wyraźnego motywu, o ile Annie potrafiła określić, ale też czasem motywy stają się wyraźne dopiero znacznie później. Oprócz Maureen trzeba było wziąć pod uwagę Billy’ego Dowsona i Marka Vincenta, choć w czasie tamtego zabójstwa byli młodzi.
Annie pomyślała, że cokolwiek się wówczas stało, Banks chciałby tę najnowszą informację poznać jak najszybciej. Sięgnęła po swój telefon komórkowy.