Rozdział trzynasty

Pierwszy członek dawnego gangu, którego Gerry namierzyła na polecenie Banksa nazywał się Mick Charlton, a raczej Michael, bo tak mówiła o nim żona, gdy Banks zaszedł do ich domu. Pani Charlton powiedziała, że mąż jest w pracy i wytłumaczyła, jak dojść do warsztatu. Michael Charlton nieźle sobie radził, odkąd rzucił szkołę Armley Park Secondary Modern, żeby terminować u elektryka. Teraz miał własną firmę niedaleko osiedla, na którym się wychował.

Gerry przekopała dla Banksa akta policyjne i teksty gazetowe sprzed pięćdziesięciu lat, gdy Annie i Jenny przekazały jej, co wyznała pani Tindall, i zgodnie z oczekiwaniami nie znalazła żadnej wzmianki o planowanym spotkaniu, na które się umówiła Maureen, ani o jej schadzce z Dannym. Banks nie miał wątpliwości, że najistotniejszych szczegółów tamtego dnia nie znajdzie ani w aktach, ani nawet w pamięci emerytowanego nadkomisarza Gristhorpe’a, ponieważ znały je tylko dwie odrębne grupki: jedenastoletni chłopcy i piętnastoletnie dziewczyny.

W drodze do Leeds, słuchając albumu Ala Stewarta Love Chronicles, Banks zastanawiał się nad tym, co Annie i Jenny powiedziały mu na temat utrzymywanego przez tyle lat w tajemnicy niedoszłego spotkania Maureen Tindall z Wendy Vincent, oraz powodami, dla których się wtedy nie spotkały. Chciał też się dowiedzieć, czy uczestnicy tamtych zdarzeń rozpoznają mężczyznę z portretu pamięciowego stworzonego według opisu Pauli Fletcher. Michael Charlton z pewnością mógł go rozpoznać. Może nawet wskazać, kim jest Gord. Dotychczas Banks wiedział tylko, że Mark Vincent widział Maureen i Danny’ego trzymających się za ręce po drodze do starego domu, w którym lokalne dzieciaki się całowały i migdaliły. Co z tego zrozumiał w wieku jedenastu lat, Banks nie miał pojęcia. Nie umiał sobie przypomnieć, jak on myślał o dziewczynkach w tym wieku. Czy jako jedenastolatek trzymał już za rękę osobę płci przeciwnej inną niż własna matka? Nie był pewien, ale zdawało mu się, że to nastąpiło później.

Banks wyłączył muzykę w połowie tytułowego utworu, zaraz po pięknej gitarowej solówce Jimmy’ego Page’a. Parkując przed niskim biurowcem z cegły na Stanningley Road, myślał o tym, że są ludzie, którzy nigdy się nie oddalają od punktu startu. Z pewnością należał do nich Michael Charlton. Jego dawne osiedle leżało kilka mil w górę drogi. Jeszcze bliżej, bo jakieś sto jardów, miałby z biura do swojej dawnej szkoły Armley Park Secondary Modern, która była usytuowana po drugiej stronie ruchliwego skrzyżowania Crab Lane i Branch Road. Oczywiście nie była to już szkoła, tylko kompleks biurowy. Jak powiedziała jego żona, Charlton prowadził swoją firmę od ponad czterdziestu lat.

Chociaż okolica została niedawno odświeżona, znów zaczynała popadać w ruinę. Po części dlatego, że remontu nie dokończono. Niektóre budynki od lat przeznaczone do rozbiórki nadal stały, na przykład zabity deskami pub i pusty sklep, choć w starej szkole, podobnie jak w Armley Park Secondary Modern, urządzono pomieszczenia biurowe.

– Chciałem porozmawiać z panem Chartonem – zwrócił się Banks do recepcjonistki urzędującej w niewielkiej wnęce.

– Kogo mam zapowiedzieć?

Banks pokazał jej legitymację służbową.

– Nadkomisarz Banks. – Niewiele brakowało, a przedstawiłby się jako komisarz Banks. Jeszcze się nie przyzwyczaił do nowego stopnia.

– Chwileczkę. – Recepcjonistka sięgnęła po słuchawkę telefonu, żeby poinformować o jego wizycie.

– Proszę wejść – zakomunikowała, wskazując na drzwi z napisem M. CHARLTON ELECTRICAL. Banks znalazł się w dużym pomieszczeniu bez ścianek działowych. Zobaczył w nim stoły warsztatowe, różne urządzenia elektryczne, maszyny testujące, przewody elektryczne, a w rogu pod oknem biurko dla szefa. Nie oferowało wspaniałych pejzaży, tylko widok na osiedle po przeciwległej stronie drogi. Przy różnych stołach pracowali ludzie, a jeszcze jedno biurko po drugiej stronie pomieszczenia też było zajęte. Banks czuł zapach spalonej gumy i lutu.

– Panie nadkomisarzu! – zawołał go Charlton, machając ręką. – Zapraszam tutaj. Niech pan usiądzie, tylko trzeba zdjąć te papiery.

Banks podniósł stertę dokumentów leżącą na krześle.

– Proszę położyć na tamtej szafce.

Banks zrobił, co mu powiedziano, i usiadł.

Charlton przez chwilę uderzał długopisem o swoją mięsistą wargę, taksując Banksa spojrzeniem, po czym powiedział:

– Nieczęsto odwiedzają mnie właściciele niebieskich mundurów. Co mogę dla pana zrobić?

Banks pomyślał, że nie ma sensu owijać w bawełnę.

– Chodzi o to, co się wydarzyło w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku. Sprawę Wendy Vincent.

– Wendy? Sądziłem, że jest już zamknięta, skoro wreszcie schwytaliście sprawcę.

– Mimo to mam kilka pytań. Może wolałby pan, żebyśmy przeszli w jakieś bardziej ustronne miejsce?

Charlton rozparł się na krześle.

– To nie jest konieczne. Nie mam nic do ukrycia. Muszę przyznać, że jestem ciekaw, o co panu chodzi.

– O kilka informacji.

– To niech pan pyta. To dla mnie nic nowego.

– Czy znał pan Wendy Vincent i jej przyjaciółkę Maureen Grainger?

– Niezbyt dobrze. Z widzenia tak, ale były starsze od nas, a jak człowiek ma jedenaście lat, to raczej interesuje się czym innym niż piętnastoletnie dziewczyny, prawda?

– Na przykład krykiet i modelarstwo?

– I zbieranie znaczków, i gapienie się na pociągi. Takie rzeczy. To mogło być cokolwiek. Zresztą piętnastolatki też zwykle nie chcą mieć nic wspólnego z jedenastoletnimi chłopcami. Interesują je tylko gwiazdy popu i kolejne numery czasopisma „Jackie”. I makijaż.

– Mieliście też gang uliczny, prawda? Pan razem z kolegami.

Charlton wybuchnął śmiechem.

– Raczej nie nazwałbym gangiem ulicznym tej grupki rozwydrzonych dzieciaków, do której należałem. Przynajmniej nie w takim sensie, w jakim tego określenia się używa dzisiaj.

– Kto do niej należał?

– Oprócz mnie byli tam Mark Vincent, Billy Dowson, Ricky Bramble i Tommy Jackson.

– Spotykaliście się tylko w pięciu?

– Tak, najczęściej tak.

– A Frank Dowson?

– Nie, był dla nas za stary.

– Czy kiedykolwiek należał do tej grupy ktoś imieniem Gord? Albo Gordon?

– Nie.

– Czy śledził pan doniesienia prasowe, gdy o tamtym morderstwie znów się zrobiło głośno kilka lat temu?

– Oczywiście.

– Czy to pana zaskoczyło, że mordercą okazał się Frank Dowson?

– Bynajmniej. Zawsze uważałem, że to przerażający typ. Budził grozę.

– W jakim sensie?

– Po prostu był przerażający.

– Często go pan widywał?

– Prawie nigdy. To był gang Billy’ego, przede wszystkim dlatego, że się spotykaliśmy w garażu jego ojca, ale Frank praktycznie przez cały czas był na morzu. Poza tym, jak mówiłem, był za stary, żeby się interesować rzeczami, które robiliśmy.

– Mimo to pan go znał i dowiedział się pan, że zgwałcił i zamordował dziewczynę, którą też pan znał. Musiało to chyba zrobić na panu jakieś wrażenie?

– Nie twierdzę, że nie byłem zszokowany czy wstrząśnięty. Nawet przerażony. Owszem, budził grozę, ale nigdy bym nie pomyślał, że kogoś zamorduje. Im dłużej jednak się nad tym zastanawiałem, tym mniej byłem zaskoczony.

– Ponieważ był przerażający?

Po raz pierwszy podczas tej rozmowy Banks odniósł wrażenie, że Charlton dobiera słowa. Poczuł, jakby opadła jakaś kurtyna, i chciał ją odsłonić.

– Tak, na pewno także dlatego. Prawie nigdy się nie odzywał i miał zwyczaj się pojawiać jakby znikąd, gdy już gdzieś przychodził. Był naprawdę dużym facetem, ale zawsze się zachowywał cicho jak myszka.

– Na spotkaniach waszego gangu też się tak pojawiał?

Charlton odwrócił wzrok.

– Już mówiłem, był za stary, żeby do nas należeć.

– Nie o to pytałem – stwierdził Banks.

Charlton westchnął.

– Na Town Street jest pub – powiedział, zerkając na zegarek. – Może tam wygodniej by się rozmawiało.

Banks wstał z miejsca.

– Pański wybór.

 

Gerry Masterson stała samotnie w sali konferencyjnej komendy policji w Eastvale nad rozłożoną na stole mapą okolicy. Zwykle pomieszczenie było pełne funkcjonariuszy przybyłych na odprawę, choćby taką, jaką współprowadziła na początku tej sprawy, choć wówczas jeszcze nie nazywano jej sprawą Edgewortha. Z korytarza na zewnątrz dobiegały od czasu do czasu odgłosy świadczące o tym, że jeszcze ktoś pracuje, ale sala konferencyjna była nieźle wytłumiona dzięki boazerii i panowała w niej specyficzna atmosfera, którą tworzył długi owalny stół na wysoki połysk obstawiony takimi samymi krzesłami z wysokim oparciem, a przede wszystkim milczący, pełen dezaprobaty wzrok panów z bokobrodami spoglądających z obrazów w złotych ramach. Kupcy bławatni, którym – podobnie jak właścicielom kopalni ołowiu przed nimi – rejon Swainsdale zawdzięczał mieszkańców i względny dobrobyt.

Z kopalni ołowiu zostały tylko ruiny, które służyły wyłącznie za atrakcję turystyczną, a chociaż w North Yorkshire naprawdę trudno byłoby postawić kilka kroków, nie natykając się na owcę, to przemysł włókienniczy dawno padł ofiarą taniego importu, najpierw legalnego z Indii, ostatnio zaś z azjatyckich fabryk wyzyskujących tanią siłę roboczą albo pracę małoletnich. Przez lata oddał też sporo rynku tkaninom syntetycznym. Nadal widywało się strzyżenie owiec, także jako kolejną atrakcję turystyczną, ale obecnie ludzie inwestowali raczej w mięso, a nie w wełnę.

Gerry oparła dłonie na gładkim drewnie i studiowała mapę. Pomyślała, że jeśli chodzi o mapy, to komputery się nie sprawdzają. Owszem, komputerowe mapy są dobre, gdy trzeba sprawdzić szczegóły albo wyznaczyć trasę, ale gdy mowa o dużej skali, od ekranu monitora lepsza jest tradycyjna technologia. To dlatego Gerry rozłożyła na stole dużą papierową mapę. Zaznaczyła na niej obszary, na których sprawca się pojawił albo na pewno, albo z dużym prawdopodobieństwem. Mapy mogą dużo powiedzieć tym, którzy potrafią je czytać. Gerry nabyła tę umiejętność w szkole, a następnie doskonaliła ją podczas pieszych wędrówek. Kontury wzgórz, granice pól i przebieg ścieżek potrafiła odczytywać z taką łatwością, z jaką większość ludzi czyta książki.

Blisko rzeki Swain rozciągały się trzy miejscowości: Fortford, gdzie wszystko się zaczęło, Helmthorpe, gdzie sprawca kupił dwa zestawy ubrań, i Swainshead, gdzie mieszkał Martin Edgeworth. Dalej na północ znajdował się klub strzelecki Upper Swainsdale District Rifle and Pistol Club, do którego należał Edgeworth, na wschód zaś, za wrzosowiskami, leżało Lyndgarth, czyli miejscowość, w której sprawca próbował kupić dwa komplety ubrań.

Gdy Gerry połączyła je wszystkie, otrzymała zwichrowany prostokąt. Żaden z jego boków nie miał tej samej długości, najdłuższe zaś były linie prowadzące z zachodu na wschód. Gerry zaznaczyła też obszar wokół Fortford, włącznie z Eastvale w południowo-wschodnim rogu, prowadząc stamtąd linię z Lyndgarth.

Zaznaczony obszar był duży, chociaż większość stanowiły wrzosowiska. Gerry musiała też założyć, że sprawca mieszka gdzieś w sąsiedztwie tego terenu, ale przynajmniej miała od czego zacząć. Tylko Eastvale, Helmthorpe, Swainshead i Lyndgarth należało uznać za większe miejscowości. Nawet Fortford i Gratly były niedużymi miasteczkami. Nie dysponowali jednak żadnym dowodem, że przestępca się pojawiał w Eastvale, zdecydowanie największym ośrodku na tej liście, liczącym prawie dwadzieścia tysięcy mieszkańców.

Gerry była pewna, że gdzieś na tym terenie żyje zabójca. Trzeba tylko go znaleźć. Mógł oczywiście mieszkać w dolinie od dawna, ale Gerry w to wątpiła. Uważała, że przyjechał specjalnie po to, żeby dokonać masakry przed kościołem. Oczywiście mógł wyjechać zaraz potem, jak zrobiłaby większość rozsądnych zabójców, ale Gerry musiała zaryzykować. Nie mogła przeczesać całego terenu, ale gruntowne sprawdzenie jakiejś jego części nie było poza zasięgiem jej możliwości. Nawet jeśli już wyjechał, to istniała szansa, że ustalenie miejsca jego pobytu w Yorkshire pozwoli znaleźć dowody, które umożliwią jego zidentyfikowanie, może nawet ustalenie jego nowego miejsca pobytu.

Gerry jednak była przekonana, że sprawca nadal jest blisko. Nie potrafiłaby wyjaśnić, skąd się wzięło to przekonanie, dlatego nie mogła się nim podzielić ani z detektyw Cabbot, ani z szefem, ale czuła, że ma rację. Sprawca czaił się gdzieś blisko, z satysfakcją obserwując skutki swojego czynu. Istniała nawet możliwość, że jeszcze nie skończył. Gerry nie miała pojęcia, czy zaplanował kolejne zabójstwa, ani nawet czy zdołał pozyskać nową broń palną, gdy tę należącą do Edgewortha zostawił jako dowód dla policji, ale przeczucie podpowiadało jej, że sprawca jeszcze nie zakończył tego, po co przyjechał.

Próbowała więc znaleźć kogoś, kto przynajmniej obecnie prowadzi raczej pustelnicze życie, ale nie jest aż takim samotnikiem, żeby wzbudzać podejrzenia. To wyznaczało pewne granice. Postanowiła, że najpierw sprawdzi miejsca położone na uboczu, w tym opuszczone nieruchomości, w których mógł przebywać niezauważony. Nie było ich wiele, ale mógłby pewnie znaleźć kilka rozwalających się stodół czy dawnych domów pasterskich, jeśli nie przeszkadzały mu prymitywne warunki. Musiałby oczywiście gdzieś trzymać samochód, ale do tego mógł wykorzystać jakiś pobliski parking publiczny. Po namyśle Gerry doszła do wniosku, że jednak nie. Ze względu na skalę planowanego przestępstwa zapewne nie ryzykowałby, że zostanie przyłapany na łamaniu prawa, zanim jeszcze popełni swój czyn, nawet jeśli ryzyko nie byłoby duże. Z drugiej strony, oceniając sposób, w jaki sprawca zrobił zakupy, Gerry doszła do wniosku, że ma do czynienia z kimś biednym albo skąpym, mogła więc też wykluczyć kosztowniejsze nieruchomości czy noclegi. To nieco zawężało listę. Ponieważ ceny w okolicy kształtowały się tak, a nie inaczej, trudno było znaleźć dom czy mieszkanie za niewielkie pieniądze. Nawet przerobione na budynki mieszkalne stare stodoły były drogie, a do mieszkania studenckiego w Eastvale pasowałby jak wół do karety. Zapewne miał proste potrzeby: dach nad głową, łóżko albo kawałek ziemi, gdzie da się rozłożyć śpiwór – choć wykluczyła namiot ze względu na deszcze – i odosobnienie. Takiego miejsca mógłby na przykład szukać ubogi pisarz albo malarz, może więc Ray Cabbot byłby pomocny. On nie narzekał co prawda na brak pieniędzy, ale jeszcze przed Bożym Narodzeniem zaczął szukać odpowiedniego dla siebie domu na terenie całego hrabstwa. Już nie krępował jej tak bardzo jak wówczas, gdy go poznała. Słuchając tego, co mówiła o nim Annie, i patrząc, jak go traktuje, Gerry nabrała pewności siebie. Ray Cabbot nie był może łagodny jak baranek i do świętych się nie zaliczał, ale też nie można go było nazwać agresywnym drapieżcą.

Pewne rutynowe działania dałoby się przeprowadzić w miarę szybko przez telefon, na przykład sprawdzenie rejestru wyborców – chociaż mężczyzna planujący masowe morderstwo raczej chyba się nie interesował, kto zostanie następnym posłem albo radnym – i ksiąg wieczystych, gdzie znalazłaby nazwiska właścicieli nieruchomości, od nich zaś dowiedziałaby się, komu je wynajmują. Mogła też się skontaktować z dystrybutorami elektryczności, gazu i wody, a później operatorami telekomunikacyjnymi, dostawcami internetu, ewidencją pojazdów, pocztą, urzędami skarbowymi i kilkoma innymi instytucjami.

Nie była na tyle głupia, żeby sobie wyobrażać, że sprawca poda swoje prawdziwe nazwisko i faktyczny adres, pod którym mieszkał poprzednio, ale nawet fałszywe informacje przekazane sprzedawcy czy też dostawcy usług mogły się przyczynić do ustalenia, kim jest, tym samym pomagając go namierzyć. Gerry miała też przecież portret narysowany przez Raya.

Problem polegał na tym, że Gerry nie dysponowała czasem, żeby wszystkie te czynności przeprowadzić osobiście. Wymagałoby to długich godzin spędzonych przy telefonie, może nawet działania w terenie, wyjazdów do odległych miejsc i weryfikowania mnóstwa fałszywych tropów. A przecież musiała wykonywać także inne zadania. Czy nadinspektor Gervaise zgodzi się przydzielić ludzi? Na początek mógłby jej pomóc Doug Wilson, który ostatnio nie był specjalnie zajęty. Może przy udziale kilku ambitnych policjantów z prewencji zdołaliby sobie ze wszystkim poradzić we dwójkę. Nadinspektor nie powinna oponować.

Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.

 

Banks i Charlton przeszli na drugą stronę ulicy, minęli Western i tyły sklepu Tesco Express, by po chwili się znaleźć na Town Street, gdzie większość sklepów nosiła obco brzmiące nazwy. Okazało się, że pub swoje najlepsze dni ma już za sobą, ale znaleźli w miarę spokojny stolik w rogu w części barowej, gdzie hałas automatów do gry i okropna muzyka pop nie dokuczały aż tak bardzo. Charlton zaproponował, że kupi coś do picia. Banks poprosił o kawę i nie dał się namówić na coś mocniejszego. Wiedział, jak duży jest ruch uliczny w Leeds i nie chciał prowadzić auta nawet po najmniejszym drinku. Przed wyjazdem zatelefonował do detektywa Kena Blackstone’a, żeby się zapowiedzieć na jego terenie, i umówili się na obiad i drinki w centrum miasta. Istniała szansa, że potem wrócą taksówką, a Banks spędzi noc w pokoju gościnnym Kena.

– W ciągu dnia nie jest tu tak źle, ale wieczorem bywa nerwowo – stwierdził Charlton. – Ostatnio przychodzą prawie sami emigranci ze wschodu Europy. Najpierw byli Polacy, teraz Rumuni i Bułgarzy.

Przez ostatnie dwadzieścia lat Banks bywał w okolicy kilka razy przy okazji prowadzonych dochodzeń i wiedział, że zamieszkana kiedyś przez angielskich robotników dzielnica została zdominowana przez przybyszów ze wschodniej Europy. Na Brooklyn Terrace, czyli niedaleko stąd, powstał nawet nowy meczet.

Gdy się usadowili przy stoliku, Charlton wydawał się zdenerwowany.

– Pewnie się pan dziwi, bo najpierw mówiłem, że nie mam nic do ukrycia, a potem zaproponowałem, żebyśmy rozmawiali na osobności.

Banks obojętnie wzruszył ramionami.

– Mówiłem prawdę. Nie mam nic do ukrycia. Niczego więc ukrywać nie chcę. Ale niektóre rzeczy... Sam pan wie, jak to jest w pracy. Ludzie plotkują, a ja w końcu jestem szefem i muszę dbać o reputację. Po co moi pracownicy mieliby wiedzieć, że zmarnowałem młodość.

– Czego więc nie chce pan ukrywać? – zapytał Banks.

Charlton wypił spory łyk guinessa i zlizał pianę z ust.

– Mmm, nektar – zachwycił się. – Niech pan mnie dobrze zrozumie, nie chcę powiedzieć, że zmarnowałem młodość na jakieś przestępstwa. Ale mogłem spędzać więcej czasu nad książkami i uważniej słuchać nauczycieli. Oblałem egzamin do szkoły średniej.

– Ale zdaje się, że i tak nieźle pan sobie poradził.

– Owszem, to prawda. Nie mogę narzekać. Jeśli się ma głowę na karku, to wykształcenie nie jest potrzebne. Dla hydraulika i elektryka pracy nie zabraknie. Zawsze to powtarzam. Odrobina pomyślunku i odrobina chęci do pracy. – Spojrzał porozumiewawczo. – Nic więcej nie trzeba, panie nadkomisarzu. Ciężka praca nikomu jeszcze nie zaszkodziła.

Była to wariacja na temat filozofii życiowej Samuela Smilesa, którą uwieczniono w formie krótkich sentencji wewnątrz kopuły wiktoriańskiego ratusza. Banks słyszał ją prawie tak często jak powiedzenie „żeby zarobić, trzeba się ubrudzić”.

Kawa była mdła. Banks dodał mleko i słodzik. Niewiele to zmieniło.

– Co może mi pan powiedzieć o Franku Dowsonie?

– Niewiele więcej niż to, co już powiedziałem – odparł Charlton. – Żaden z nas dobrze go nie znał. Może Billy, bo był w końcu jego bratem. Ale nie rozmawialiśmy o Franku Dowsonie. Trochę się go baliśmy, podobnie jak ojca Billy’ego. Frank był dziwny. Niedorozwinięty czy jak się to dzisiaj określa.

– Ale jest coś jeszcze, prawda? Inaczej nie chciałby pan, żebyśmy wyszli z firmy.

Charlton zaczął się bawić wolną podkładką, najpierw przesuwając ją między palcami, a potem rozrywając na kawałki.

– Tamtego dnia, kiedy... – odezwał się w końcu. – No wie pan, kiedy Wendy została zamordowana...

– Tak?

– Mieliśmy spotkanie gangu. Wszyscy członkowie byli na miejscu.

– Ale nie Frank Dowson?

– Już panu mówiłem, że Frank Dowson do nas nie należał. Nie byliśmy jakąś zorganizowaną grupą. Nic poważnego, drobne rozróby, jak to chłopcy. Od czasu do czasu zdarzała się jakaś większa bijatyka z gangiem z Sandford, owszem, ale rannych nigdy nie było. Nie używaliśmy żadnych noży ani łańcuchów od roweru. Zdarzało się co najwyżej podbite oko albo rozkwaszony nos.

– A Frank?

– Właśnie do tego zmierzałem. Miał przyjść na nasze spotkanie tamtego popołudnia.

– Po co?

– Jako gość. Billy go zaprosił.

– Znów zapytam po co. Miał wam coś do powiedzenia czy może chciał coś pokazać?

– Można by tak twierdzić.

– A twierdzi pan?

– No w sumie tak.

– To proszę mówić dalej, słucham pana.

– Wcale mi pan tego nie ułatwia.

Banks pochylił się do przodu.

– Jeśli pan pozwoli, to dokładniej wyjaśnię panu tę sytuację, panie Charlton. Jeśli mi pan nie powie tego, co pan ma do powiedzenia, to pojedziemy na komendę policji w Eastvale, znajdziemy pusty pokój przesłuchań i będziemy tam rozmawiali dopóty, dopóki się nie poczuję usatysfakcjonowany. Czy wyraziłem się jasno?

– Nie musi się pan tak zachowywać.

– Jak więc mam się zachować, żeby pan w końcu raczył powiedzieć mi to, co pan ma do powiedzenia? Staram się nie tracić cierpliwości.

– Dobrze, już dobrze. Billy powiedział nam, że jego brat zajrzy do garażu podczas popołudniowego spotkania, żeby pokazać nam coś, co kupił nielegalnie w Marsylii.

– Co to było?

Charlton przełknął ślinę.

– Nóż. Nóż sprężynowy. Ale proszę tego źle nie zrozumieć. Po prostu chciał go nam pokazać, to wszystko. Byliśmy dzieciakami, fascynowały nas takie egzotyczne rzeczy. Odrobina niebezpieczeństwa, zakazany owoc.

– I jak wyglądał ten nóż? Spełnił wasze oczekiwania?

– Nie wiem.

– Dlaczego nie?

– Frank nie przyszedł.

– Co pan powiedział? Nie dosłyszałem.

– Powiedziałem, że Frank Dowson nie przyszedł.

– Ale był w okolicy?

Charlton jakby spanikował, słysząc to pytanie.

– Nie wiem. Naprawdę. Skąd miałbym wiedzieć? Nie widziałem go. Od długiego czasu zresztą. Pomyślałem, że przyjechał do domu, bo dostał przepustkę, ale potem coś mu wypadło. Może wezwali go z powrotem na statek? Może cofnęli mu przepustkę?

– Jeśli dobrze rozumiem, Frank Dowson miał wpaść do garażu i pokazać wam jakiś egzotyczny nóż, który kupił w Marsylii, ale się nie zjawił, a mniej więcej w tym samym czasie Wendy Vincent została zgwałcona i zabita w pobliskim lesie. Zabita nożem, pamiętajmy, może nawet sprężynowym, a żaden z was nie uznał, że warto o tym powiedzieć policji, a pan nawet nie sądzi, że Dowson był wtedy w okolicy. Czy tak?

– Nie znał pan ojca Billy’ego. Wszyscy się go przeraźliwie bali. Był jak bracia Kraysowie albo ten szalony mafioso z Chłopców z ferajny. Raczej nie chciałby pan mu podpaść. A Frank był jego rodziną.

– Sugeruje pan, że ojciec Billy’ego Dowsona zakazał członkom gangu wspominać o tym, że Frank Dowson miał wam pokazać nóż sprężynowy, ale się nie pojawił? Że go chroniliście? Że chroniliście potencjalnego zabójcę?

– Nie, to nie było tak. Powiedział Billy’emu, że Frank nie dostał przepustki. Po prostu. Z nami nie rozmawiał. Nie wiedział nawet o istnieniu gangu. Billy się cholernie bał i poprosił nas, żeby nic nie mówić, bo ojciec go zabije. Poza tym Frank nie przyszedł z tym nożem. Nikt go nie widział. Równie dobrze mógł nas nabierać albo być na morzu. A tego noża mogło wcale nie być.

– Czy Billy uwierzył swojemu ojcu?

– Nie wiem. Był przerażony. Przekazał nam jego słowa.

– Czy kiedykolwiek przyszło panu do głowy, że to ojciec zgwałcił i zabił Wendy, a nie Frank?

– Miałem jedenaście lat. Nie myślałem o takich rzeczach.

– Ale musiał pan przecież o tym rozmawiać. Choćby w szkole. Wiem, jakie są dzieci w tym wieku. Niech pan pamięta, że ja też miałem kiedyś jedenaście lat.

– Nie, naprawdę coś takiego nie przyszło mi do głowy.

– I uwierzył pan Billy’emu?

– Nie wiem. Ale przecież nie widziałem Franka. Mógł być wszędzie, z tego co mi było wiadomo.

– Na przykład w lesie?

– Nie o to mi chodziło.

– No dobrze, ale Frank musiał się pojawić w domu z tym nożem, skoro Billy o nim wiedział i skoro przekonał brata, żeby zaprezentował nóż wam wszystkim, i skoro ich ojciec chciał ukryć jego obecność przed policją? Ojciec musiał coś wiedzieć. Frank musiał być na miejscu w dniu, w którym doszło do zamordowania Wendy Vincent.

– Nie wiem. Nie widziałem go. Naprawdę.

Chryste, daj mi siłę! – pomyślał Banks, zgrzytając zębami, po czym kontynuował:

– Niech mi pan powie, co pan czuł, gdy pięćdziesiąt lat później Frank Dowson został skazany za zamordowanie Wendy Vincent i zgwałcenie ze szczególnym okrucieństwem kilku innych kobiet już po jej śmierci?

Charlton przełknął ślinę.

– Nie wiem, co pan ma na myśli.

– Niech pan nie żartuje, panie Carlton. To nie jest trudne pytanie.

– No więc było tak, że pomyślałem o tym nożu sprężynowym i że to naprawdę mógł być on. Ale wcześniej nie wiedziałem. Bo skąd? Nie widziałem go nigdzie. Zresztą o tym, co się stało z Wendy Vincent, dowiedzieliśmy się dopiero po terminie planowanego spotkania. Następnego dnia, chyba nawet jeszcze później, no i policja nie ujawniła szczegółów, takich jak gdzie i kiedy została zabita ani czym.

– Ale Billy Dowson zapowiedział wam, że nie wolno wspominać o Franku i nożu?

– Tak, z powodu ojca.

– Dlaczego więc nie skojarzyliście faktów? Albo nie podejrzewaliście ojca Billy’ego?

– Byliśmy dziećmi, na litość boską, mieliśmy po jedenaście lat, a Frank już wcześniej się pakował w kłopoty z policją. Był jednym z tych, do których lubicie się przyczepić, bo nie był zbyt bystry i prawdopodobnie przyznałby się do czegoś, czego nie zrobił, a wy potraktowalibyście go jak normalnego i mielibyście porządek w papierach.

– A więc nie uważał pan, że Frank Dowson mógł zamordować Wendy Vincent?

– Nie mówię, że mi to nie przyszło do głowy. Ale nie, to znaczy nie na poważnie. To wszystko nie jest takie czarno-białe, jak pan to przedstawia.

– Do jasnej cholery, niech się pan na chwilę zamknie i da mi pomyśleć! Dobrze?

Charltonowi opadła szczęka, ale przestał gadać. Pomógł mu w tym kufel Guinnessa.

– Powinien był pan powiedzieć o wszystkim policji – stwierdził Banks po chwili milczenia. – Ale dobrze pan o tym wie, prawda? Przez pana Frank Dowson mógł krzywdzić kolejne niewinne kobiety. Żadna nie została zamordowana tak jak Wendy, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że nie mogły go zidentyfikować. Niektóre z nich mogły potem pragnąć śmierci. Tak czy owak ma pan krew na rękach.

– Nie do mnie ta pretensja. Nie może pan zwalać na mnie winy za to, że policja nie zrobiła tego, co do niej należy.

Banks wziął kilka głębokich oddechów. Zaczynał żałować, że nie zamówił czegoś mocniejszego, nawet mimo samochodu.

– Jeszcze kilka szczegółów, zanim skończymy – powiedział najspokojniej, jak potrafił.

– Niech pan pyta.

– Gdzie jest teraz Billy Dowson?

– Nie żyje – odpowiedział Charlton. – Od dziesięciu lat albo dłużej. Przedawkował.

Czyli Billy Dowson nie mógł mieć związku z masakrą przed kościołem, można więc było skreślić go z listy. Czy któryś z pozostałych mógł mieć jakiś powód, o którym Banks jeszcze nie wiedział? Ricky, Mark, Tommy, a nawet sam Charlton?

– A jego siostra Cilla?

– Kto wie? Prawdopodobnie też nie żyje, bo już wtedy była w kiepskim stanie. Wyjechała do Londynu. Uprzedzając pańskie pytanie, ojciec Billy’ego też zmarł.

– Zastrzelony? Zasztyletowany?

– Z przyczyn naturalnych. Miał rozległy wylew.

– Alleluja! Więc jednak boska sprawiedliwość istnieje. A brat Wendy? Co z Markiem Vincentem?

– Wpadłem na niego raz czy dwa przez wszystkie te lata. Wstąpił do wojska. Chyba został spadochroniarzem.

– Kiedy ostatni raz pan go widział?

Charlton uciekł wzrokiem w bok.

– Lepiej niech pan mówi prawdę.

– Jakiś czas temu. Nie utrzymujemy kontaktu.

– Jak dawno temu?

– W marcu zeszłego roku.

– Mniej więcej wtedy, gdy Frank Dowson zmarł w więzieniu?

– Zaraz potem.

– Jaki był powód tego spotkania?

– Akurat był w mieście. Przejazdem. Wpadł do mnie do pracy, pytał o pozostałych, zaproponował, że któregoś dnia moglibyśmy się spotkać na kilka głębszych.

– I?

– Uznałem, że to niegłupi pomysł. Miałem kontakt z Rickym Bramblem i Tommym Jacksonem, przekazałem im tę propozycję i obydwaj byli za.

– Gdzie się spotkaliście?

– Na mieście. Pub się nazywa Whitelock. Jest w...

– Wiem, gdzie jest. Jak przebiegło spotkanie?

– Dobrze, w zasadzie dobrze.

– Nadal dobrze się dogadujecie?

– No wie pan, ludzie się zmieniają. Mark był jakiś inny. Walczył na froncie. A to człowieka zmienia.

– W jaki sposób?

– Trudno to wytłumaczyć. Zrobił się twardszy, mniej przyjazny. O ludziach, przeciwko którym walczył za granicą, mówił tak, jakby byli podludźmi. Szczerze mówiąc, wyglądał tak, jakby wyszedł z więzienia.

– Czyli jak?

– Blady, niechlujny, bez grosza przy duszy. Taka charakterystyczna aura. Wielu byłych więźniów starało się u mnie o pracę, niektórych nawet zatrudniłem. Nauczyłem się ich rozpoznawać.

– Czy Mark Vincent starał się o pracę?

– Tak, pytał o to, ale akurat nikogo nie potrzebowałem. Poza tym nie miał żadnych kwalifikacji. W wojsku nie nauczył się żadnego zawodu, a już na pewno nie elektryki.

– Czyli nie zatrudnił go pan?

– Uprzejmie odmówiłem.

– Jak to przyjął?

– Wzruszeniem ramion i szyderstwem, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że jego zdaniem nie chcę go zatrudnić, bo ma problemy, bo wygląda jak zdesperowany menel.

– O czym rozmawialiście tamtego wieczoru?

– Głównie o przeszłości. Widzi pan, Mark był bardzo przywiązany do swojej siostry, znaczy do Wendy. Pochodził z trudnej rodziny, rodzice ciągle się kłócili i naskakiwali na niego. Była dla niego jak anioł stróż. Broniła go przed ojcem, który po pijanemu robił się agresywny. Karmiła go, gdy matka wydała pieniądze na dżin i papierosy zamiast na jedzenie. Takie rzeczy. Brała jego stronę, gdy dokuczali mu koledzy na osiedlu. Była silna jak na dziewczynę i dobrze grała w hokeja. Mark się załamał po jej śmierci, chociaż miał tak niewiele lat. Moim zdaniem nigdy się do końca nie pogodził z jej śmiercią.

– Dlatego poszedł do wojska?

– Możliwe, nie wiem. Nie spotykaliśmy się już wtedy tak często. Jego rodzice się rozeszli niedługo po śmierci Wendy, a on trafił do ciotki i wuja gdzieś pod Castleford. Słyszałem, że miał tam kłopoty z policją i dano mu wybór, że albo pójdzie do wojska, albo do więzienia. Miał szesnaście lat, gdy się zaciągnął.

– Czy tamtego wieczoru wydarzyło się coś ciekawego?

– A wie pan, że się wydarzyło. Rozmawialiśmy głównie o starych czasach. Mark pytał o ludzi, których wtedy znaliśmy, co robią teraz. Wspomnieliśmy o Maureen, a Ricky powiedział, że wyszła za jakiegoś bankiera i zmieniła nazwisko na Tindall, a Laura Tindall, ta znana modelka, jest jej córką. Wiedział o tym, bo jego siostra Susan nadal utrzymuje kontakt z Maureen.

– Powiedzieliście o tym Markowi Vincentovi?

– Po prostu się zgadało, to wszystko.

– Wspominaliście o nadchodzącym ślubie Laury Tindall?

– Nie. Wtedy jeszcze nic o nim nie wiedzieliśmy. Nie był ogłoszony, a Susan nic nie wspominała.

– Niech pan kontynuuje.

– No właśnie. Potem rozmowa zeszła na to, że Wendy poszła na skróty przez las i co się stało potem. Wtedy Ricky Bramble przypomniał sobie, co powiedziała mu Susan, że widziała wtedy Wendy na przystanku autobusowym. Zapytała ją, dokąd jedzie, i Wendy jej powiedziała, że miała się wybrać na zakupy z Maureen Grainger, ale Maureen nie przyszła. Poprosiła, żeby nikomu o tym nie mówić, bo rodzice zabronili im się spotykać, ale upłynęło wiele lat, dlatego Susan uznała, że tajemnica już jej nie obowiązuje. W każdym razie Susan poszła dalej, ale usłyszała, że autobus podjechał i się odwróciła. Wendy nie wsiadła, tylko przeszła na drugą stronę ulicy i ruszyła w stronę drogi prowadzącej do lasu. I to było wszystko.

– Wtedy słyszał pan tę historię pierwszy raz?

– Tak – potwierdził Charlton. – Ricky tłumaczył, że wcześniej jego siostra nikomu o tym nie mówiła. Wie pan, jak dzieciaki podchodzą do tajemnicy. Wydaje się najważniejsza. Oczywiście policja wypytywała nas wszystkich. Susan nie chciała im mówić, że była prawdopodobnie ostatnią osobą, która widziała Wendy żywą. No i z policją się nie rozmawiało, takie były zasady na osiedlu. Chroniło się swoich.

– To raczej się nie popisaliście w sprawie Franka Dowsona, prawda?

Charlton wpatrywał się w swoje piwo.

– Jak zareagował Mark Vincent?

– Wyszedł. Tak po prostu. Zrobił się blady, jeszcze bledszy niż wcześniej, dopił piwo, walnął kuflem o stół z taką siłą, że omal go nie rozbił, i wyszedł bez słowa. Nawet się nie pożegnał.

– Domyśla się pan, dlaczego tak się zachował?

– Oczywiście. Może nie mam głowy do nauki, ale głupi nie jestem. To musiał być dla niego cholerny szok, gdy się dowiedział, że gdyby Maureen Grainger przyszła na spotkanie z Wendy, jak obiecała, to pojechałyby do miasta po zakupy i nic złego by się nie stało. Wendy nadal by żyła, a on nie miałby zniszczonego życia.

Banks mógł tylko przytaknąć temu, co słyszy.

– Cholerny szok – powtórzył. – Tak, przypuszczam, że tak właśnie było. Wie pan, gdzie Mark Vincent teraz mieszka?

– Nie mam pojęcia. Pewnie się tuła z miejsca na miejsce.

Banks wyjął z teczki kserokopię rysunku wykonanego przez Raya.

– Czy to może być on?

Charlton studiował go przez chwilę, po czym oddał Banksowi.

– Tak, chyba tak. Włosy takie same. Krótkie i kręcone. Nos i oczy też pasują. Tak, to może być Mark.

– Wie pan, czy Mark Vincent miał tatuaż?

– Tak, miał tatuaż na klacie. Zrobił sobie w wojsku. Pokazywał nam wtedy w pubie. Skrzydła, a na nich spadochron. Ładny był, naprawdę.

Banks pomyślał, że w sumie to nie było nic wielkiego. Młoda dziewczyna poszła na randkę z chłopakiem, zamiast się spotkać z koleżanką. Tylko że ta koleżanka została zabita, a jej brat, który widział Maureen z chłopakiem, był bardzo przywiązany do swojej siostry. W dodatku po jej śmierci całe jego życie legło w gruzach. Rodzice się rozeszli, on trafił do krewnych i wszedł w konflikt z prawem, przez co musiał wcześnie iść do wojska. Człowiekowi ze zniszczoną psychiką to mogło wystarczyć za motyw. Czynników wyzwalających było aż nadto: media ponownie się zainteresowały śmiercią jego siostry, Frank Dowson został skazany i wkrótce zmarł, dowiedział się o niedoszłym spotkaniu swojej siostry z Maureen, a niedługo potem media nagłośniły planowany ślub Laury Tindall. Wtedy już znał nowe nazwisko Maureen Grainger, a jeśli zobaczył w gazecie zdjęcie jej córki, mógł skojarzyć fakty. Potem zostało tylko sprawdzić szczegóły.

Czy to wystarczyło? Banks zaczął dochodzić do przekonania, że Mark Vincent jest tym, kogo szukają, dlatego muszą się o nim dowiedzieć jak najwięcej. Muszą też go znaleźć. Dysponowali rysunkiem Raya, ale zdjęcie poszukiwanego byłoby jeszcze lepsze.