Rozdział piętnasty

– To on. Nie ma żadnych wątpliwości – stwierdził Banks, gdy następnego dnia porównywali cztery podobizny umieszczone na tablicy. Cały zespół zebrał się w sali odpraw, jakby chodziło o odsłonięcie ważnego nowego portretu. W pewnym sensie po to właśnie się zebrali: żeby porównać rysunek Raya Cabbota z trzema fotografiami i tym samym potwierdzić, że widniejący na nim mężczyzna to Mark Vincent, prawdopodobny zabójca sześciorga ludzi, a z całą pewnością obiekt zainteresowania policji.

Było wtorkowe popołudnie 12 stycznia i Banks dopiero co wrócił z Leeds. Najpierw Gerry przedstawiła przebieg spotkania z ciotką Jane, nie ujawniając jej tożsamości, później Banks przekazał to, czego się dowiedział od Michaela Charltona i Ricky’ego Bramble’a.

Tego ranka w Leeds Banksowi dopisało szczęście. Po późnym śniadaniu pojechali z Kenem Blackstone’em na Elland Road i znaleźli w archiwum zdjęcie Marka Vincenta wykonane przez technika kryminalistyki, gdy Vincent został zatrzymany za pobicie. Jego obrażenia były niewielkie w porównaniu z tym, co zrobił swojej ofierze, dlatego technika interesowały głównie posiniaczone i zakrwawione kłykcie. Wykonał jednak zdjęcie całej twarzy i okazało się ono wyraźniejsze od tego z policyjnej kartoteki. Po zestawieniu wszystkich czterech wizerunków było jasne dla wszystkich, że zdjęcie z kartoteki policyjnej, zdjęcie z oględzin, rysunek Raya Cabbota i zdjęcie z wojska przedstawiają tego samego mężczyznę w różnym wieku. Najstarsze wykonano przed dwunastu laty w wojsku, najświeższy był portret pamięciowy sporządzony na podstawie opisu przekazanego Rayowi przez osobę, która widziała go mniej więcej przed dwoma miesiącami. Vincent stracił trochę na wadze, prawdopodobnie wskutek pobytu w więzieniu, ale siwiejące kręcone włosy, wyraziste oczy, krzaczaste brwi i nos wykrzywiony w wyniku więcej niż jednego złamania nie pozostawiały wątpliwości.

Były to cztery różne wizerunki Marka Vincenta.

– Co prowadzi nas do pytania, co mamy robić dalej – kontynuował Banks.

– Trzeba go zatrzymać i przesłuchać – stwierdziła nadinspektor Catherine Gervaise.

– Wcześniej musimy go namierzyć. Gerry?

– Nadal nad tym pracuję – odpowiedziała Gerry Masterson. – Stworzyłam listę nieruchomości na terenie, który wyznaczyłam, analizując ruchy Vincenta. Doug i Neil sprawdzają je, pokazując szkic pana Cabbota właścicielom, sąsiadom, lokalnym sklepikarzom i tak dalej. Możemy rozszerzyć teren, jeśli poszukiwania niczego nie przyniosą. Doug przepytywał też stałych bywalców pubu White Rose i członków klubu strzeleckiego. Nikt nie rozpoznał osoby z rysunku ani nie pamiętał, żeby Edgeworth wspominał o kimś imieniem Gord albo Gordon. Trzech innych członków klubu zauważyło zniszczone auto jadące za nimi z klubu do domu, żadnego z nich to jednak nie zaniepokoiło. Jedna osoba stwierdziła, że to był renault clio, któremu przydałaby się wizyta u lakiernika.

Banks się zaśmiał.

– Założę się, że takich znalazłoby się w okolicy całkiem sporo. Dziękuję, Gerry, trzymaj rękę na pulsie.

– Jedyne, co mamy dotychczas, to kolejni węszący dziennikarze – stwierdził Adrian Moss. – Coś zwietrzyli. Plotki, że kogoś szukamy, już trafiły do gazet. Co bystrzejsi zorientowali się nawet, że odkryliśmy jakieś powiązania ze sprawą Wendy Vincent, muszą więc wiedzieć, że się nią interesowaliśmy. Musimy coś im dać. Przydałaby się konferencja prasowa.

– Nie jesteśmy jeszcze gotowi – odparł Banks. – Nie może pan trzymać ich na dystans?

– Mogę próbować. Ale w tej chwili bardziej interesuje ich tylko pogoda. Wygląda na to, że wieczorem znów zacznie padać. Nie lepiej byłoby ich wykorzystać?

– Do czego?

– Pomogliby nam go znaleźć. Niech wydrukują zdjęcie albo rysunek. Możemy też podać im nazwisko. To przyśpieszyłoby sprawę.

– Nie bardzo wiem jak.

– Tak czy owak musimy im coś dać – upierał się Moss. – Inaczej zaczną zmyślać, gdy wyczerpią wszystkie plotki.

– Większość z nich nie odróżniłaby prawdy od fikcji, nawet gdyby prawda ugryzła ich w dupę – mruknęła Annie.

Gervaise rzuciła jej ostre spojrzenie.

– Lepiej go znajdźmy, zanim zaczną wymyślać coś bliskiego prawdy – powiedziała.

– Może też powinniśmy zadać sobie pytanie, jak dotarli do tych skrawków informacji, których używają do tworzenia swoich teorii – dodał Banks.

Moss prychnął.

– To proste. Posterunki policji mają więcej dziur niż sito, prawie wszystkie. Dziennikarze są fachowcami w zbieraniu informacji, nie półgłówkami z kartką i ołówkiem. Podsłuchują. W pubie zapraszają na piwo policjantów po służbie, nie ujawniając, kim są. Istnieje wiele sposobów pozwalających pozyskać informacje. Nie ma...

– Czy mogę coś powiedzieć? – przerwała mu Jenny Fuller.

– Proszę, Jenny – zachęcił ją Banks. Moss zrobił nadąsaną minę.

– Moim zdaniem on nie będzie się ukrywał ani uciekał, ponieważ jeszcze nie skończył – oznajmiła Jenny. – Po wysłuchaniu informacji detektyw Masterson o przebiegu służby wojskowej Marka Vincenta, wiemy, że był on doskonałym strzelcem, snajperem. Skoro tak, to gdyby chciał zabić albo chociaż zranić Maureen Tindall, zrobiłby to z łatwością. Ale nie strzelił do niej. Dlaczego? Moim zdaniem chciał, żeby cierpiała. Chciał ją okaleczyć psychicznie, pogrążyć w cierpieniu i smutku, żeby się czuła tak, jak on się czuł, gdy wiele lat temu stracił siostrę. Ale to nie wszystko. Jeśli sprawcą faktycznie jest Mark Vincent, cierpienie i smutek Maureen Tindall mu nie wystarczą. On jeszcze nie skończył. Wendy zmarła, dlatego także Maureen Tindall musi oddać życie. Będzie chciał ją dopaść. Pamiętajcie, że posiadł umiejętności surwiwalowe, nawet jeśli osłabł przez lata spędzone w więzieniu, i potrafi strzelać, co znów może się okazać niebezpieczne, jeśli ponownie zdoła zdobyć karabin albo pistolet.

– Co więc prawdopodobnie zrobi teraz? – zapytała Gervaise. – Czy jest psychopatą?

– Potrzebowałabym dużo czasu, żeby omówić szczegóły takiej diagnozy – odpowiedziała Jenny. – Ale krótka odpowiedź brzmi: nie. Nie sądzę, żeby był psychopatą, ale uważam, że to on jest osobą, której szukacie. Przynajmniej nie jest psychopatą w takim sensie, w jakim większość ludzi używa tego określenia. Z całą pewnością cierpi na jakiś rodzaj zaburzenia dysocjacyjnego. Można też podejrzewać brak wyrzutów sumienia, inaczej bowiem nie byłby w stanie zrobić tego, co zrobił przed kościołem Świętej Marii. Być może to skutek przeżyć w Kosowie, Afganistanie, Irlandii Północnej, Iraku i gdziekolwiek jeszcze walczył. Wojna go odczłowieczyła. Przyczyn tej desensytyzacji można też się doszukiwać w szkoleniu wojskowym oraz funkcjonowaniu w armii na co dzień. Z informacji zdobytych przez detektyw Masterson wynika, że Vincent nie tylko przeszedł szkolenie snajperskie, ale też bez skrupułów zabijał obcych ludzi z dużej odległości. Według kryteriów wojskowych to pozytywna cecha, ale w życiu cywilnym niekoniecznie. Wiemy też, że Vincent nie potrafił się przystosować do funkcjonowania w cywilu. Do pewnego stopnia świadczą o tym przestępstwa i wyroki więzienia, które ma na koncie po wyjściu z wojska. Przejawiał też pewne symptomy stresu pourazowego, chociaż nie był leczony ani nawet zdiagnozowany. Jako istotny czynnik wskazałabym tutaj niezdolność do budowania relacji.

– Ale stres pourazowy nie robi z ludzi morderców, prawda? – zapytała Gervaise.

– Nie wiemy, co robi z ludzi morderców. Gdybyśmy znali odpowiedź na to pytanie, wszyscy stracilibyśmy pracę. Mówię tylko o obciążeniu psychicznym, z którym ten człowiek żyje, nie spekulując, do jakich czynów mogłoby go ono doprowadzić. Przyczyną tego wszystkiego albo raczej wątkiem, który jakoś się przez to wszystko przewija, jest tragiczna śmierć jego siostry. Najwyraźniej nie potrafi zapomnieć o jej śmierci, nawet pięćdziesiąt lat po tym, jak została zamordowana. Chyba wszyscy się ze mną zgodzicie, że do działania sprowokowało go kilka bodźców: najpierw się dowiedział o wznowieniu zawieszonego dochodzenia i aresztowaniu Franka Dowsona, potem o spotkaniu, na które nie przyszła Maureen oraz o nadchodzącym ślubie jej córki. To więcej niż potrzebował ktoś w tak niestabilnym stanie emocjonalnym, o jaki podejrzewam Marka Vincenta. Gerry, czy wiesz może, co się stało z rodziną Vincentów zaraz po morderstwie?

Gerry przekartkowała swoje notatki.

– Rodzice się rozeszli trzy miesiące po śmierci Wendy. Ojciec przeniósł się do Sheffield i pozostał na zasiłku. Zmarł na marskość wątroby w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku. Matka wyjechała do swoich rodziców w Salford, Marka zaś odesłała do jego ciotki i wuja w Ferry Fryston koło Castleford. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku odnotowano jakiś incydent. Szczegółów nie znam, ale Mark Vincent trafił na chwilę do pogotowia opiekuńczego.

– Przemoc domowa? – zapytała Gervaise.

– Bardzo prawdopodobne. Po tylu latach informacje są skąpe, ale potwierdziłam zaangażowanie policji i opieki społecznej, prowadzono też jakieś dochodzenie, zanim chłopak wrócił do rodziny, to znaczy ciotki i wuja. Już po powrocie zaczął mieć kłopoty z prawem. Początkowo niewielkie, na przykład kradzieże sklepowe, paserstwo czy drobne podpalenia, z czasem jednak stawały się poważniejsze, z rozbojami i włamaniami włącznie. Ustaliłam, że tak właśnie rozpoczął służbę. Dostał wybór: albo wojsko, albo więzienie. Matce udało się pozbierać. Przeszła terapię odwykową, zapisała się do Stowarzyszenia Anonimowych Alkoholików. Zmarła po udarze w dwa tysiące czwartym roku.

– Jakieś żyjące rodzeństwo? – spytała Jenny

– Żadnych danych na ten temat.

– Był uzależniony od narkotyków?

– Żadnej wzmianki na ten temat – powiedziała Gerry. – Ani nie brał, ani nie handlował. Ale moje źródło twierdzi, że jego późniejsze agresywne zachowanie należy wiązać z nadużywaniem alkoholu, a mogły wchodzić w grę także inne używki. Ale nie ma dowodów, że był uzależniony na przykład od heroiny albo kokainy. Nikt go też o to oficjalnie nie podejrzewał.

– No dobrze, to co powinniśmy zrobić? – zapytała Gervaise. – Dać Maureen Tindall ochronę?

– Wolałbym dyskretną obserwację – powiedział Banks. – Daje nam większą szansę złapania go na gorącym uczynku, jeśli spróbuje ją zaatakować. Ale też ryzykujemy, że się wystraszy.

– Może powinniście dać jej wybór – zasugerowała Jenny.

– Nie wiem, czy jest w stanie go dokonać – powiedziała Annie. – Żyje w ciągłym lęku, wszystkiego się boi, nawet chyba własnego cienia, czuje się winna i zawstydzona. Wiem, że nie jestem fachowcem, ale moim zdaniem tak właśnie jest.

– Najprawdopodobniej masz rację – zgodziła się Jenny. – W tym stanie jej proces decyzyjny przebiega raczej kiepsko, że się wyrażę fachowo.

Nawet Annie się uśmiechnęła.

– Wyślijcie nieoznakowany radiowóz pod dom Tindallów – poleciła Gervaise. – Niech zaparkują kawałek dalej i starają się nie rzucać w oczy. I niech ktoś obserwuje tylne wejście, jeśli od tyłu też jest dostęp. Zresztą znacie teren lepiej ode mnie.

– Czy mamy poinformować panią Tindall o podejmowanych działaniach? – zapytała Gerry.

Gervaise spojrzała na Jenny, potem na Annie.

– Jak uważacie?

– Nie – odpowiedziały równocześnie.

– To tylko by ją przeraziło. Wpadłaby w panikę – dodała Jenny.

– Moim zdaniem powinniśmy zabrać z domu i ją, i męża – rzekł Banks. – Nie oglądając się na panikę. Umieśćmy ich w hotelu albo gdzieś, gdzie możemy zapewnić im bezpieczeństwo. Jeśli obserwuje dom, może go dzięki temu złapiemy. Przynajmniej nikt nie będzie zagrożony, a my nic na tym nie tracimy.

– Ale nie złapiemy go na gorącym uczynku – powiedziała Annie.

– Nieważne. Nie możemy używać Maureen Tindall jako przynęty. Nie zapominaj, że mamy tylko dowody poszlakowe i poważne podejrzenie, że Vincent jest winny. Musimy znaleźć coś więcej, jeśli chcemy, żeby sąd go skazał. Mam nadzieję, że zdobędę więcej dowodów podczas przesłuchania i po przeszukaniu jego miejsca pobytu. Chyba wszyscy się zgadzamy, że teraz najważniejsze jest, żeby go odnaleźć.

Pozostali przytaknęli.

– Dobrze – zgodziła się Gervaise. – Tak zróbcie.

Zanim zdążyli wrócić do swoich zadań, rozległo się pukanie i w drzwiach stanął umundurowany funkcjonariusz.

– Tak? – zwróciła się do niego Gervaise, wkładając dokumenty do swojej teczki.

– Pani nadinspektor. – Posterunkowy wziął głęboki oddech i zameldował: – Właśnie się dowiedziałem od dyspozytora, że pod numerem alarmowym przyjęto zgłoszenie od Roberta Tindalla. To mąż...

– Wiem, kto to – przerwała mu Gervaise. – Czego chciał?

– Trudno było go zrozumieć, pani nadinspektor. Mówił niewyraźnie. Ale dyspozytor uznał, że coś mu się stało. Posłał karetkę i radiowóz. Pomyślałem, że...

– Dobrze pomyślałeś, dziękuję – ucięła Gervaise i spojrzała na Banksa. – Chyba powinieneś tam pojechać.

 

Gdy Banks i Annie wyruszyli do domu Tindallów, zaczęło padać, najpierw delikatnie, potem mocniej. Za sobą mieli dwa radiowozy na sygnale. Nie jechali długo, ale gdy dotarli na miejsce, umundurowany policjant stojący przed wejściem poinformował ich, że ratownicy medyczni zabrali rannego do szpitala. Nie potrafił określić, czy obrażenia zagrażały życiu Roberta Tindalla, ale jego partner, który nadal przeszukiwał budynek, wyczuł puls, a ratownicy medyczni zabandażowali rannego, zanim położyli go na noszach.

Banks zauważył, że drzwi wejściowe są zniszczone na wysokości łańcucha, ten zaś zwisa luźno z futryny. Wyglądało na to, że Robert Tindall albo Maureen tylko je uchylili, a ktoś, kto stał przed progiem, otworzył sobie kopniakiem. Rysa na zewnętrznej stronie, prawdopodobnie zrobiona butem, potwierdzała to przypuszczenie.

Funkcjonariusz, który pozostał w budynku, przeprowadził ich przez hol do kuchni, gdzie znaleziono Tindalla. Banks i Annie zatrzymali się w progu, żeby niepotrzebnie nie zacierać śladów na miejscu przestępstwa. Niewiele zresztą było do oglądania, choć ewidentnie rozegrała się tam krótka walka, ponieważ na podłodze leżały skorupy rozbitych talerzy, a między nimi porozrzucane cząstki pomarańczy, kawałki bananów i noże. Zauważyli też kałużę ciemnej krwi.

– Gdzie jest jego żona? – zapytał Banks. – Maureen.

Posterunkowy pokręcił głową.

– Nie było tu nikogo więcej, gdy przyjechałem, panie nadkomisarzu. Tylko mężczyzna leżący na podłodze w tym miejscu.

– To jego krew?

– O ile mogłem ocenić, tak.

– Był nieprzytomny?

– Nie stracił przytomności, ale był w szoku.

– Powiedział, jak został ranny? Broń palna? Nóż?

– Nie, panie nadkomisarzu. O ile zdążyłem się zorientować, został uderzony w głowę tą ciężką drewnianą deską do krojenia. Widać na niej ślady krwi, jak się dobrze przyjrzeć. Starałem się nie dotykać niczego, czego nie musiałem.

Banks spojrzał i faktycznie zauważył krew na fragmencie drewna. Deska z pewnością była wystarczająco ciężka, żeby zadać nią poważną ranę. Wiedział, że rany głowy obficie krwawią, ilość krwi na podłodze nie wydała mu się już tak duża jak początkowo. Z drugiej strony uderzenie w czaszkę może prowadzić do poważnych urazów, których nie widać gołym okiem.

– Powiedział coś?

– Próbował, ale nie potrafiłem zrozumieć, co mówi. Miałem wrażenie, że chce przekazać coś ważnego, ale nie mógł się wysłowić. Potem ratownicy medyczni zabrali się do pracy i się usunąłem na bok.

Następnie Banks i Annie szybko przeszukali resztę domu, nie znaleźli jednak niczego, co by ich zainteresowało. Nigdzie indziej nie odkryli śladów krwi, w pomieszczeniach na piętrze nie było śladów walki. Cokolwiek intruz zrobił Maureen Tindall, nie stało się to w tym domu. Maureen zniknęła. Została uprowadzona.

Po wyjściu na zewnątrz Banks kazał posterunkowemu zorganizować sprawdzenie okolicznych domów. Polecił, żeby każdemu mieszkańcowi pokazać zdjęcie Vincenta i zwracać uwagę na wszystkie informacje, które pomogą ustalić, jakim autem jeździ.

 

Po spotkaniu Gerry wróciła do studiowania map z większym podekscytowaniem. Była trochę zła, że nie pojechała do szpitala Eastvale General, ale rozumiała, że nie było sensu wszystkich tam zabierać. Banks miał nadzieję, że Robert Tindall powie im, co się stało, gdy będzie w stanie rozmawiać. To mogło oznaczać wiele godzin czekania, jak to w szpitalu, a ona miała do zrobienia kilka rzeczy ważnych zwłaszcza teraz, gdy Maureen Tindall zniknęła, a zdaniem Banksa została uprowadzona.

Detektyw Wilson i posterunkowy Stamford pracowali w terenie, przepytując miejscowych pośredników nieruchomości i rolników, którzy wynajmowali pokoje albo przystosowane do zamieszkania stodoły. Było to raczej niewdzięczne zajęcie, zwłaszcza w taką pogodę, ale ktoś musiał je wykonać. Teraz mieli lepszą podobiznę Marka Vincenta, mogli więc liczyć na lepsze rezultaty.

Gerry oglądała mapę serii Landranger przy użyciu szkła powiększającego, czując się trochę jak Sherlock Holmes, gdy na kolejnych kwadratach szukała czegoś, co mogła przeoczyć. Sporządzona w skali jeden do pięćdziesięciu tysięcy mapa była w miarę szczegółowa, Gerry uznała jednak, że lepsza byłaby jeszcze dokładniejsza, wyskalowana jeden do dwudziestu pięciu tysięcy, jakie firma Ordnance Survey wydaje w serii Explorer.

Spędziła kilka minut w małej bibliotece, przeglądając regały, w końcu jednak znalazła obszar, który ją interesował, i zabrała mapę do sali odpraw, gdzie ostrożnie przyczepiła ją do tablicy. Od razu lepiej – pomyślała i cofnęła się, podziwiając precyzję kreślarza, dzięki której kółka i plamki mogła natychmiast przełożyć na pełne życia krajobrazy zachowane w swojej pamięci. Symbole były większe i nie przesłaniały ich linie konturowe, ścieżki ani biegnące przez wioski ulice. Przez chwilę patrzyła na mapę tak, jak oglądałaby obraz w Galerii Narodowej, i nagle dostrzegła coś, co przeoczała dotychczas. Szybko zanotowała kilka lokalizacji, pobiegła do pokoju po płaszcz przeciwdeszczowy i zeszła na parking.

 

Robert Tindall został przesunięty na początek kolejki, zajęto się nim natychmiast. Nikt nie mógł z nim rozmawiać, dopóki lekarze nie ocenią, na ile poważne są obrażenia. Dotychczas nie przekazali żadnej informacji.

Kawa była słaba, a wnętrze ponure. Banks pomyślał, że sam pobyt w szpitalu jest wystarczająco przykry, nawet bez słabej kawy i ponurego wnętrza. Przypomniał sobie zabawne słowa o tapecie. Zdaje się, że wypowiedział je Oscar Wilde. Wilde jest autorem samych zabawnych powiedzeń. Z drugiej strony Banks nie przypuszczał, żeby pacjenci wymagający pilnej opieki lekarskiej przejmowali się wystrojem wnętrza czy jakością kawy, chociaż niewątpliwie jakieś kosztowne badanie za jakiś czas udowodni, że odrobina koloru w życiu pacjenta mogłaby doprowadzić do cudownych ozdrowień.

Spojrzał przez jedwabne nitki deszczu na żółte światło lampy ulicznej oświetlające wejście do pubu Unicorn po drugiej stronie ulicy. Tam sytuacja przedstawiałaby się nieco lepiej. Co prawda wystrój też był szpetny, ale przynajmniej piwo podawano dobre. Zaczął się zastanawiać, jak wyglądał szpital, w którym Emily spędziła ostatnie dni życia. Czy miała dość świadomości, żeby się zastanawiać nad wystrojem wnętrza, żeby w ogóle go zauważać? Pamiętał, że dużo mówiła o meblach i kolorach. Julie Drake wspomniała, że Emily została w domu tak długo, jak się dało, ale gdy ból stał się nie do zniesienia i pielęgniarka środowiskowa nie mogła już zapewnić należytej opieki, zawieziono ją do szpitala. Banks myślał też o innym szpitalu, w którym przed laty Emily poddała się zabiegowi aborcji. Co potem czuła? Zapewne pustkę. Chociaż nie, pustka to zdaje się oklepany chwyt filmowy w takiej sytuacji. Może Emily poczuła się wolna? Ale odrzucił tę myśl. Pustka bardziej do niej pasowała. Ale tego nigdy się już nie dowie. Czy nie powinien być tam przy niej, żeby ją trzymać za rękę albo pocieszyć, no i przede wszystkim powiedzieć, że jeśli urodzi, to się pobiorą. Julie miała więc rację. Próbowałby ją odwieść od aborcji, zapewne by mu się udało i zapewne byłby to wielki błąd. Odpuścić. Śmiać się i zapomnieć.

Banks zdał sobie sprawę, że lekarz coś do niego mówi. Nie zauważył, kiedy podszedł.

– Stan nie jest tak poważny, jak się obawialiśmy – kontynuował. – Pacjent stracił sporo krwi, co go osłabiło, ale nie ma pęknięcia czaszki ani uszkodzenia mózgu, o ile zdołaliśmy ocenić. Lekkie wstrząśnienie mózgu. Zatrzymamy go na noc i będziemy monitorować. Musimy też wykonać kilka badań. Wiecie państwo, czym został uderzony?

– Przypuszczamy, że drewnianą deską do krojenia – odpowiedział Banks. Zanim wyszedł z domu Tindallów, umieścił deskę w torebce foliowej i przekazał jednemu z funkcjonariuszy. – Czy możemy z nim porozmawiać?

– Nie widzę przeciwwskazań, ale tylko kilka minut. Jest bardzo osłabiony. – Zerknął na Annie. – Ale obawiam się, że tylko jedno z was.

– Zaczekam tutaj – powiedziała Annie.

Lekarz poprowadził Banksa korytarzem, a następnie wjechali windą na górę do izolatki, w której Robert Tindall leżał na miękkiej poduszce z bandażem dookoła głowy, podłączony różnymi rurkami do kroplówek i monitorów wokół niego. W szpitalu stosują takie tortury, nawet jeśli się człowiek zgłosi tylko ze skaleczonym palcem.

– I proszę go nie denerwować – pouczył Banksa lekarz na odchodnym.

– Boże uchowaj – mruknął Banks pod nosem.

Oświetlenie było słabe, a zasłony zostały zaciągnięte. Banks słyszał, jak popychane przez wiatr krople deszczu uderzają o szybę, a ich bębnieniu towarzyszyło irytujące pikanie rozlegające się wewnątrz co dwie lub trzy sekundy. To kolejna rzecz, którą zauważył: w salach szpitalnych zawsze słychać irytujące pikanie.

Tindall miał otwarte oczy i Banks dostrzegł w nich błysk zainteresowania. Nieźle na początek. Tindall próbował się podnieść, ale nie zdołał. Wyciągnął rękę i chwycił Banksa za nadgarstek. Jego uścisk był zaskakująco silny.

– Panie Banks – zaczął. Jego głos był cichy, ale wypowiadał się zrozumiale, a niepokój i niecierpliwość dały się słyszeć aż nadto wyraźnie. – Niech mi pan powie coś o Maureen. Proszę. Co się z nią stało? Gdzie jest? Czy zrobił jej krzywdę?

– Jeszcze niewiele wiemy, ale nie ma żadnych śladów, które wskazywałyby, że wyrządził jej krzywdę – odpowiedział Banks. – Niech się pan uspokoi. Lekarz mówi, że musi pan odpoczywać i nie wolno się panu denerwować.

– Ale martwię się o nią.

– Oczywiście, to zrozumiałe. Ale robimy wszystko co w naszej mocy, żeby ją znaleźć i odwieźć do domu całą i zdrową.

– Dzięki Bogu. Jest pan pewien, że się nie schowała gdzieś w domu?

– Niestety tak. Przeszukaliśmy cały dom i nigdzie jej nie ma.

– To gdzie jest?

– Tego jeszcze nie wiemy. – Banks wyjął z teczki zdjęcie Vincenta przywiezione z West Yorkshire. Wykonano je niedawno, więc z całą pewnością odpowiadało wizerunkowi mężczyzny narysowanemu przez Raya Cabbota, ale ludziom łatwiej jest identyfikować osoby na zdjęciu niż na rysunku. Najwyraźniej sztuka sprawia, że oczekujemy zniekształceń i przesady, zdjęcia zaś traktujemy jak odzwierciedlenie rzeczywistości.

– Czy poznaje pan tego mężczyznę? – zapytał Banks.

Tindall po omacku znalazł okulary na szafce przy łóżku. Ledwie zdołał je włożyć, ponieważ przeszkadzały bandaże na głowie, w końcu jednak mu się udało, spojrzał na fotografię i bez wahania oznajmił:

– Tak, to on. To mężczyzna, który mnie uderzył i chwycił Maureen za ramię.

– Dziękuję – powiedział Banks. – Czy wie pan, kto to jest?

– Nie. Nie znam go. Ale... – zawiesił głos i zmarszczył brwi, jakby próbował się skupić. – Dziwne, bo miałem wrażenie, jakby Maureen go rozpoznała chwilę przed tym, zanim chwycił ją za ramię. Kto to jest?

– Nazywa się Mark Vincent.

– Vincent... Vincent... Czy nie tak brzmiało nazwisko tej dziewczyny, która została zamordowana? Przyjaciółki Maureen? Żona kazała mi obejrzeć program w telewizji w pięćdziesiątą rocznicę.

– Tak, to jej brat – potwierdził Banks.

– Ale co on... Dlaczego miałby...?

– To długa i skomplikowana historia. Myślę, że będzie najlepiej, jeśli opowie ją panu żona. Na razie dla nas ważne jest pańskie potwierdzenie, że to był on.

– Wiecie, gdzie mieszka?

Banks musiał przyznać, że nie, i twarz Tindalla w jednej chwili posmutniała.

– Ach tak – powiedział, ale brzmiało to raczej jak westchnienie.

– Rozesłaliśmy ludzi na poszukiwania. Proszę się nie martwić, panie Tindall, zaciskamy pętlę. Znajdziemy ją.

Przez chwilę się zdawało, że Tindall wsłuchuje się w deszcz.

– W taką noc?

– Nawet w taką noc. Czy pamięta pan coś, co mogłoby nam pomóc? Czy Vincent coś powiedział?

– Nie. Kopnął w drzwi, zerwał łańcuch i wpadł do środka. Odepchnął mnie na bok i pobiegł prosto do kuchni. W kuchni paliło się światło, chyba więc wywnioskował, że Maureen tam właśnie jest. To na końcu korytarza. Pobiegłem za nim najszybciej, jak mogłem. Trochę się zadyszałem. Gdy wpadłem do kuchni, on wziął ciężką deskę do krojenia, odwrócił się i mnie uderzył. Poczułem potworny ból z boku głowy, błysnęło mi przed oczami, a potem zrobiło się ciemno. Zanim straciłem przytomność, zobaczyłem jeszcze, jak chwyta Maureen za rękę i ciągnie w stronę wyjścia. Wtedy pomyślałem, że go rozpoznała. Próbowałem krzyknąć, ale mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa, struny głosowe też. Musiałem stracić przytomność, ale tylko na chwilę. Potem zadzwoniłem na numer alarmowy i... No cóż, resztę historii pan zna.

Banks nie oczekiwał, że Vincent powiedział Tindallowi, dokąd zabierze jego żonę, ale czuł się zawiedziony brakiem jakichkolwiek informacji. Większość tego, co powiedział mu Robert Tindall, już wywnioskował. Maureen prawdopodobnie żyła. Vincent zapewne ją związał i gdzieś ukrył. Jeśli tak, to gdzie? I co zamierzał z nią zrobić? Zasztyletować, jak zasztyletowano jego siostrę? A może miał lepszy pomysł? Jedno było pewne: jeśli Vincent strzelał do weselników przed kościołem, co wydawało się bardziej niż prawdopodobne, to nie zabił wtedy Maureen tylko dlatego, że planował dla niej gorszy los.

Banks uznał, że pora zostawić Roberta Tindalla pod opieką lekarzy i wracać na komendę.