Rozdział pierwszy
Taka scena w filmie wyglądałaby naprawdę pięknie. Tragedia odbyłaby się w ciszy, a wystudiowane ruchy pokazano by w zwolnionym tempie. Najpierw zobaczylibyśmy zapewne, jak weselnicy się kłębią przed malowniczym wiejskim kościołem, potem zaś kamera sfilmowałaby krwawą różę rozkwitającą na białej sukni, a zaskoczona panna młoda spojrzałaby do góry. Bezskutecznie próbując znaleźć w powietrzu coś, na czym mogłaby zacisnąć dłonie, rzuciłaby swoją wiązankę wysoko w powietrze i łagodnie się osunęła na ziemię. Różowe i fioletowe kwiaty spadłyby prosto do rąk pięknej druhny, której głowa niemal w tej samej chwili rozprysnęłaby się na kawałki. Smugi krwi rozchodziłyby się w powietrzu niczym krople atramentu w wodzie.
Ale przed oczami Terry’ego Gilchrista, który stał wśród weselników, wszystko się rozegrało szybko i brutalnie. Po trzasku – na tyle głośnym, że się przebił przez dźwięk dzwonów – nastąpiło głuche uderzenie i białą suknię zabarwiła krew. Panna młoda się wygięła w łuk, a następnie obróciła o sto osiemdziesiąt stopni, by upaść na ziemię wśród przesiąkniętych krwią koronek i szyfonów, a w jej otwartych ustach na zawsze uwiązł krzyk. Kolejny trzask i obok niej padł pan młody. Wystraszone dziecko kurczowo ściskało nogę swojej matki, a druhny w orszaku swoje bukieciki. Trzeci pocisk dosięgnął pierwszą druhnę, zanim zdążyła się ukryć. Upadła obok państwa młodych z odstrzeloną połową twarzy. Mężczyźni w prążkowanych garniturach w popłochu wpadali na kobiety w niewygodnych butach i kapeluszach z szerokim rondem, gdy wszyscy chaotycznie biegali tam i z powrotem. Pocisk odłupał krawędź starej płyty nagrobnej, a jej odłamek trafił w oko fotografa. Jakiś mężczyzna upadł, chwytając się za udo. Najszybsi dopadli do kościoła w chwili, gdy kolejny pocisk ugodził w wiekowe drzwi. Ktoś zdołał je otworzyć i ci, którzy mogli, wbiegli do środka. Tłum zablokował wejście. Kolejna druhna wygięła się do tyłu i padła na ziemię, krwawiąc z rany w plecach. Ludzie deptali po jej zwłokach, chcąc jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu świątyni.
Wszystko trwało niespełna minutę.
Terry Gilchrist zareagował natychmiast. Stykał się już z brutalnością i śmiercią, nieraz bywał też pod ostrzałem, nic jednak nie przygotowało go na coś takiego. Mimo wszystko zadziałały żołnierskie nawyki. Spojrzał na wzgórze, z którego padły strzały, i dostrzegł ciemną sylwetkę biegnącą wzdłuż porośniętego trawą szczytu i w dół po zboczu.
Licząc, że na górze nie został nikt inny i ostrzał się skończył, Terry zaczął wprowadzać przerażonych, oszołomionych ludzi do bezpiecznego wnętrza kościoła, rozpaczliwie szukając Winsome. Kolejnych strzałów nie było. Dzwony kościelne umilkły. Jeden po drugim, niepewnie, znów się rozśpiewały ptaki.
Terry stał w jasnym grudniowym słońcu, z telefonu komórkowego dzwoniąc na pogotowie i policję. Jeden z postrzelonych gości jęczał z bólu. Obok niego, oparta o płytę nagrobną, siedziała jedna z druhen z zakrwawionymi dłońmi przyciśniętymi do brzucha w miejscu, z którego coś mokrego i błyszczącego wystawało, opierając się o uda. Terry nie był medykiem, ale w wojsku przeszedł szkolenie z udzielania pierwszej pomocy, obszedł więc wszystkie ofiary, żeby sprawdzić, czy może komuś pomóc, zanim przyjedzie pogotowie. Pan młody, jego kolega Ben, dostał postrzał w brzuch przy wątrobie. Żył, ale był ledwo przytomny. Terry mógł tylko oderwać kawałek jego przesiąkniętej krwią koszuli, zwinąć w tampon i kazać mu przycisnąć go do rany. Poczuł napływające do oczu łzy, gdy przechodził obok ciała panny młodej. Przyklęknął, dotknął jeszcze ciepłego policzka i zamknął jej zdumione oczy. Wokół siebie widział tylko zwłoki rozrzucone wokół przykościelnego cmentarza. Potem wszedł do kościoła, żeby znaleźć Winsome.
Banks wyszedł z krematorium przed pozostałymi, gdy tylko przez brzękliwe głośniki rozległ się Starman Davida Bowiego. Krocząc po żwirowanym podjeździe w kierunku żelaznej bramy, szybko się oddalał od grupek ludzi, które zaczynały się zbierać za jego plecami.
– Zawsze lubiła tę piosenkę – rzucił ktoś za jego plecami, pociągając nosem. Wcześniej, podczas krótkiej ceremonii, jeden z przyjaciół zmarłej odczytał wiersz Christiny Rossetti: „Gdy umrę, mój najdroższy, / Nie śpiewaj dla mnie smutnych pieśni”. Starman z pewnością nie jest smutną pieśnią, ale ludzie i tak płakali. No i sam David Bowie też już umarł.
Banks przyśpieszył kroku. Nie miał ochoty prowadzić z obcymi ludźmi zdawkowych rozmów o śmierci i przemijaniu. Podczas ceremonii obserwował zapłakanych żałobników w pierwszym rzędzie: dwie młode kobiety, prawdopodobnie córki lub synowe, z partnerami i małymi dziećmi, zapewne wnukami. Zauważył też rodziców. Ojciec jeździł na wózku, trzęsła mu się głowa i drżała ręka. Pozostali uczestnicy ceremonii byli pewnie przyjaciółmi, kolegami z pracy, siostrzeńcami i siostrzenicami. W mowie pogrzebowej wspomniano o niestrudzonej pracy zmarłej na rzecz organizacji Lekarze bez Granic, pewnie część obecnych znała ją właśnie stamtąd.
Ale dla Banksa to była tylko jego śmierć, nie chciał się nią dzielić z innymi. Pragnął ją zachować tylko dla siebie, na ile to możliwe oswoić, a następnie połączyć ze smutkiem sprzed wielu lat.
Zamówiona taksówka czekała po drugiej stronie ulicy. Usiadł z tyłu i kazał się zawieźć na dworzec kolejowy. Podróż nie trwała długo i przebiegła w milczeniu. Z rozkładu jazdy wiszącego tuż za drzwiami wejściowymi do budynku wynikało, że następny pociąg odjeżdża za niecałą godzinę, Banks wrócił więc na zewnątrz, żeby się rozejrzeć po okolicy. W supermarkecie Waitrose napiłby się kawy, ale co z tego. Nie miał ochoty ani na kawę, ani na herbatę. O wiele bardziej kuszący wydał mu się hotel Great Northern, który stał niemal dokładnie naprzeciwko dworca: trzy kondygnacje, fasada bielona do wysokości parteru i czarna tablica przed wejściem, a na niej reklama dań dnia. Banks przekroczył jezdnię, wszedł do budynku, skierował się w stronę recepcji i po lewej dostrzegł bar. Zazwyczaj nie pił o jedenastej przed południem, po pogrzebie jednak musiał jakoś rozładować napięcie. W którymś z pomieszczeń po prawej odbywała się chyba jakaś uroczystość. Banks słyszał czyjeś przemówienie przerywane od czasu do czasu donośnym śmiechem.
Bar świecił pustkami. Oprócz starszej pary, która sączyła wino przy jednym ze stolików, nie było nikogo, jeśli nie liczyć ładnej brunetki za barem. Na dużym telewizorze w końcu sali leciała transmisja meczu rugby. Banks usiadł przy barze tak, żeby móc obserwować przebieg gry. Już chciał zamówić kufel piwa, gdy zmienił zdanie i poprosił o wino. Mniej płynu. Miał przed sobą dwugodzinną podróż, a korzystanie z toalet w pociągach, niemal zawsze zaśmieconych przemoczonym papierem i pochlapanych moczem, wręcz zagrażało zdrowiu. Krany też zazwyczaj nie działały, zresztą woda zmieniłaby niewiele, bo ręczniki papierowe i tak leżały rozrzucone po całej podłodze.
Barmanka posłała mu uśmiech. Zamówił duży kieliszek shiraz i rozsiadł się wygodnie na stołku. Nie był wielkim fanem rugby, nie miał więc pojęcia, jakie to drużyny, ale raz na jakiś czas lubił popatrzeć na mecz. W młodości uprawiał ten sport i grał nawet w reprezentacji szkolnej jako łącznik ataku, ponieważ był muskularny, szczwany i raczej szybki. Czasem jednak nie dość szybki, żeby uniknąć powalenia przez któregoś z barczystych, potężnych filarów młyna. Raz w tygodniu wychodził na boisko w rozgrywkach ligowych, a co sobota grał dla szkoły, bez względu na pogodę. Czasem się taplał w błocie, a czasem się ślizgał po zamarzniętej ziemi.
Dziwnie się czuł w mieście swojej młodości, nie odwiedzając rodziców, ci jednak sprzedali dom komunalny, w którym dorastał, i przenieśli się do prywatnego domu opieki koło Durnham, a więc bliżej Banksa i swojej wnuczki Tracy, mieszkającej w Newcastle. Mimo wieku – obydwoje dobrze po osiemdziesiątce – rodzice byli jeszcze w niezłej formie, choć już zwalniali tempo. Przed przeprowadzką do domu opieki ojciec powiedział Banksowi, że o podróżach nie ma już dla nich mowy; doskwierała mu dusznica, a ledwie kilka miesięcy wcześniej przeszedł niegroźny atak serca. Poza tym większość ich dawnych przyjaciół albo umarła, albo się wyprowadziła, nic już więc nie trzymało ich w starym domu. Przeprowadzka nie była tak bolesna, jak jeszcze kilka lat wcześniej. Dzięki pieniądzom, które zostawił im Roy, brat Banksa, mogli sobie pozwolić na najlepszą opiekę w pięknie odrestaurowanej wiktoriańskiej rezydencji z widokiem na rzekę Wear. Zachowali tam niezależność. Ich malutkie mieszkanie miało dobrze wyposażoną kuchnię i matka Banksa sama przygotowywała posiłki. Dzień spędzali zgodnie z własnymi upodobaniami, a na miejscu przez całą dobę dyżurowała pielęgniarka, na wszelki wypadek. Twierdzili, że mają wszystko, czego potrzebują, i są zadowoleni, chociaż ojciec narzekał, że pozostali mieszkańcy domu opieki są albo zbyt wykwintni, albo zbyt zdziecinniali jak na jego gust. Nigdy nie lubił towarzystwa, nie chodził więc na wieczory zagadek, wspólne śpiewanie czy zajęcia ruchowe. Matka za to lubiła wytworne towarzystwo. Zawsze miała ambicje przewyższające jej klasę społeczną.
Nagle do sali wparowała grupka uczestników uroczystości naprzeciwko. Wszyscy stłoczyli się wokół baru. Weselnicy, stwierdził Banks. Mężczyźni mieli na sobie źle dopasowane smokingi z kwiatami w butonierkach, ale kobiety wyglądały olśniewająco w eleganckich, kremowych atłasowych sukniach o odcieniu brzoskwini albo kości słoniowej. Państwo młodzi stali pośrodku grupy. Ktoś zamówił piwo i dżin z tonikiem dla wszystkich. Jeden z mężczyzn miał głośny, skrzypiący głos i oczywiście to on mówił najwięcej. Panna młoda śmiała się jak rżący koń. Właściciel skrzypiącego głosu opowiedział pieprzny dowcip i wszyscy pokładali się ze śmiechu. Ktoś inny rzucił dowcipną uwagę na temat teściowej pana młodego, wywołując kolejne rechoty, najgłośniejszy u samej teściowej, która wydawała się nieźle podcięta. Na szczęście dla Banksa wizyta weselników nie trwała długo. Wypili swoje i wrócili na przyjęcie. Barmanka spojrzała na Banksa, robiąc skrzywioną minę.
Sięgając po wino, Banks zauważył, że wypił już prawie całe. Zerknął na zegarek i uznał, że wystarczy mu czasu na kolejny kieliszek, poprosił więc o dolewkę. Pociągnął spory łyk i chociaż wzrok miał skierowany na telewizor, nie mógłby powiedzieć, że śledzi przebieg meczu. Myślał o sobotnich przedpołudniach dawno temu, pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy jeszcze mu się chciało biegać po boisku w każdą pogodę, tydzień po tygodniu, ryzykując złamanie ręki, uszkodzenie stawów albo mokrą piłkę między nogami. Ale nie było tak źle, pomyślał. Po skończonym meczu brał prysznic i niemal w każdą sobotę szedł do miasta po płyty, a razem z nim koledzy: Dave, Graham, Steve i Paul. Wszyscy poza Dave’em już nie żyli. Używane czterdziestkipiątki kupowało się od handlarza na targu pod gołym niebem, ale były to płyty z szaf grających, dlatego miały wycięty środek i należało korzystać z kiepskich plastikowych adapterów, które nie zawsze działały. Płyty były też często porysowane i przeskakiwały. Sprzedawca nie odpowiada za ukryte wady towaru. Na targu znajdowało się też stoisko z używanymi książkami, gdzie polował na tanie wydania tomików o Świętym, Toffie i Jamesie Bondzie. Miały miękkie okładki w krzykliwych kolorach.
Ale najlepsze były sobotnie wieczory. W sobotnie wieczory zwykle szedł do kina z Emily. Emily Hargreaves. Pierwszą dziewczyną, którą pokochał. Dziewczyną, której trumnę odprowadzał dziś wzrokiem w płomienie.
– Nie na długo – zapewnił Ray Cabbot. – Najwyżej tydzień albo coś koło tego. Dopóki czegoś odpowiedniego nie znajdę.
Annie Cabbot odłożyła nóż i widelec.
– Nie jestem przekonana – odparła. – Sam wiesz, że to bardzo mały dom.
– W niczym nie będę ci przeszkadzał, kochanie. Obiecuję. Nie chcę zaburzać twojego stylu życia.
Annie się zaśmiała.
– Mojego stylu życia? A co to niby jest? Obawiam się, że nie mam czegoś takiego. Zresztą nie o to chodzi... – Trochę się jednak martwiła, że obecność gościa może wpłynąć na jej relacje z Nickiem Flemingiem, detektywem z komendy hrabstwa. Znajomość była jeszcze świeża i narodziła się po długiej posusze, ale o tym nie zamierzała informować ojca. – Coś się wydarzyło w kolonii?
– Nie, nic. Ale mam wrażenie, że zaczynam być za stary na takie rzeczy. Ci młodzi radykałowie! – Uśmiechnął się szeroko. – Nikt już dzisiaj nie maluje ani nie rzeźbi. Chodzi wyłącznie o koncepcję i nastawienie. Takie czasy. Równie dobrze mogłabyś wejść do galerii, naszczać na podłogę i twierdzić, że to dzieło sztuki. Tylko patrzeć, jak zaczną robić te swoje instalacje na tokarkach albo na drukarkach 3D. Nie, kochanie, czas się stamtąd wynosić.
– A taki byłeś postępowy, taki awangardowy. Na stare lata robisz się konserwatystą?
Ray Cabbot się nadąsał.
– Każdy ma swoje granice.
– Chyba nie masz problemów?
– Jakich problemów? Oczywiście, że nie mam.
– Wszystko się dzieje tak nagle.
– Możesz mi wierzyć, że długo nad tym myślałem.
– Poza tym nie jesteś stary – dodała Annie, przełknąwszy piwo. Uświadomiła sobie, że Ray wygląda znacznie młodziej niż jego siedemdziesięciokilkuletni rówieśnicy.
– Dziękuję, że to mówisz, kochanie. – Ray przesunął dłonią po włosach. Były siwe, podobnie jak rozwichrzona broda, ale nadal miał ich tyle, żeby wiązać kucyk. – Może po prostu jestem zmęczony.
– Ale dlaczego Yorkshire? Zawsze mieszkałeś w Kornwalii. Tam jest twój dom.
– Wiem, ale chodzi o to, że... No cóż, ty tutaj jesteś.
– Nie bądź taki miękki, tato. – Annie rzadko nazywała Raya tatą. Jeszcze jako mała dziewczynka, gdy umarła matka, zaczęła zwracać się do niego po imieniu, jemu zaś najwyraźniej to odpowiadało. Dobrze też pasowało do atmosfery kolonii artystycznej na przedmieściach St Ives, gdzie się wychowała.
– Ale to prawda. Jesteś wszystkim, co mam, Annie. Wszystkim, co mi zostało... Wszystko ze mną w porządku. Wciąż mam siłę i zdrowie. Fizycznie nic mi nie dolega. Nie przeprowadzam się tutaj po to, żeby cię wykorzystywać jako nianię, jeśli tego się obawiasz.
– Nie, nie o to chodzi. I nie byłabym dobrą niańką.
– Kiepskie podejście do pacjenta?
Annie wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Właśnie tak. W każdym razie były już skargi.
Ponownie sięgnęła po widelec, żeby nadziać na niego trochę sałatki. Wybrali się na lunch do Czarnego Łabędzia w Harkside, gdzie mieszkała. Mały, spokojny pub krył się za bieloną fasadą z elementami drewna. Annie nieczęsto tam jadała, ale musiała przyznać, że sałatka była ponadprzeciętnie smaczna: awokado, komosa i pomidorki koktajlowe. Zupełnie nie pasowała do gorzkiego piwa, ale to jej nie przeszkadzało.
– To kiedy chcesz zacząć szukać tego domu? – zapytała.
– Jak najszybciej. Najlepiej natychmiast.
Annie upuściła widelec.
– Chcesz powiedzieć, że teraz? Dzisiaj?
– To zwykle znaczy słowo „natychmiast”. Może nie już dzisiaj, ale po weekendzie. W poniedziałek. A co? To dla ciebie problem?
– Nie, nie. Ale przydałaby się informacja z jakimś wyprzedzeniem, to wszystko. Pomyślałam, że to wstępna wizyta. Coś w rodzaju rekonesansu. To znaczy, że nie zamierzasz wracać, żeby zakręcić wodę, spakować jakąś torbę albo coś takiego?
– No niestety. Wszystko pozałatwiane. Przynajmniej dopóki o czymś sobie nie przypomnę.
– Czyli nic się na to nie poradzi, jak rozumiem. A twoje obrazy?
– Zelda się nimi opiekuje. Jej mogę zaufać.
– Zelda?
– To długa historia. Czyli się zgadzasz? Mogę zostać?
– Oczywiście, że możesz. Chyba nie miałeś wątpliwości?. – Annie nie mogła mu odmówić. Był jej ojcem. Wychował ją, zawsze poświęcał jej uwagę, kiedy jej potrzebowała, nawet jeśli nie musiał w tym celu specjalnie się poświęcać. Nie zmienił swojego stylu życia, przez co jej dzieciństwo było bardzo ciekawe, najdelikatniej mówiąc.
Ale dom, w którym mieszkała, był naprawdę mały i miał cienkie ściany. To oznaczało, że Nick nie będzie mógł u niej nocować przez... No właśnie, kto wie, ile czasu zajmie Rayowi znalezienie odpowiedniego domu w Yorkshire. Był w końcu malarzem, potrzebował więc pomieszczenia na studio, w którym miałby dobre światło i najchętniej piękny widok. Miał swoje kaprysy i wymagania, a czasem naprawdę trudno było mu dogodzić, mimo liberalnej postawy. Prosił ją więc o wiele, a spełnienie jego prośby wiązało się z kosztami, wiedziała też jednak, że jako wzięty malarz nie narzeka na brak funduszy. W sezonie turystycznym sprzedawał w Kornwalii dużo obrazów – pejzaże, mariny i portrety – ale jego poważniejsze, impresjonistyczne prace wisiały w uznanych galeriach i osiągały coraz wyższe ceny. Mogła więc założyć, że nie będzie dla niej ciężarem finansowym.
– Oczywiście stać mnie na wynajęcie lokum – oznajmił, jakby czytając w jej myślach. – Mogę więc zamieszkać w hotelu albo jakimś pensjonacie, jeśli tak byś wolała.
W żartach Annie klepnęła go w ramię.
– Nie gadaj głupot, tato. Mówiłam ci przecież. Możesz się zatrzymać u mnie, dopóki nie znajdziesz czegoś odpowiedniego. – Rozległ się dzwonek jej telefonu: Winkworth Gong imitujący sygnał samochodów policyjnych z lat sześćdziesiątych. – Przepraszam, muszę odebrać – powiedziała. – Praca.
Wyszła na ulicę i przyłożyła telefon do ucha. Dzwoniła nadinspektorka Gervaise, Komendant Regionalny Policji w Eastvale. Mówiła ponaglającym głosem.
– Mamy poważny incydent. Strzelanina podczas ślubu. Kościół Świętej Marii niedaleko Fortford. Nie znamy jeszcze liczby ofiar. Rozpętało się prawdziwe piekło. Jedź tam jak najszybciej. I poinformuj nadkomisarza Banksa. Powinien być w drodze powrotnej z Peterborough.
W tle Annie słyszała rozmowy, krzyki, dzwonki telefonów i odgłos kroków.
– Tak jest, pani nadinspektor – odpowiedziała, ale mogła myśleć tylko o Winsome. Jej przyjaciółka i koleżanka z pracy sierżant Winsome Jackman miała dzisiaj jechać na ślub do kościoła Świętej Marii w Fortford.
Czując lekkie zawroty głowy i senność po pośpiesznie wypitym drugim kieliszku wina oraz wczesnorannej pobudce, Banks z zadowoleniem stwierdził, że ma dla siebie dwa miejsca i może usiąść przodem do kierunku jazdy. Poprzedniego wieczoru przygotował na komputerze playlistę i wgrał ją do iPoda z myślą właśnie o podróży powrotnej. Rozsiadł się wygodnie, poprawił słuchawki i zanurzył się we własnym świecie, na wpół zamkniętymi oczami obserwując przemykające za oknem widoki.
Lubił porośnięty bujną roślinnością wiejski krajobraz środkowej Anglii. Nawet teraz, w grudniu, odległe pofałdowane wzgórza były skąpane w słońcu. Od czasu do czasu pociąg mijał osadę, czasem zaś Banks spostrzegał w oddali albo strzeliste dzwonnice, albo przysadziste wieże romańskich kościołów, albo okazałe domostwo na szczycie wzniesienia. W słońcu lśniły przednie szyby samochodów. Po wiejskich dróżkach spacerowali ludzie z psami.
Jeden odcinek drogi lubił szczególnie, serię małych, porozdzielanych zagajnikami jezior o trawiastych brzegach, na których zazwyczaj zauważał co najmniej trzech wędkarzy siedzących w znacznej odległości jeden od drugiego z kijami pochylonymi nad spokojną wodą i spławikami daleko od brzegu. Na ich widok Banks miał ochotę zacząć wędkować. Siedzieli jak posągi Buddy, nieruchomo i w zamyśleniu, czekając na branie, drgnięcie spławika, nirwanę. Być może rozmyślali o rachunkach, które mają do zapłacenia, albo cyckach dziewczyn z pracy, ale zawsze wydawali się skupieni na rzeczach wzniosłych, zjednoczeni z naturą. Tylko raz w życiu Banks pojechał na ryby, śmiertelnie się wynudził, a złowił tylko jednego ciernika.
Akurat gdy pociąg mijał jeziora, Banks słuchał Andy’ego Robertsa w piosence Gliders and Parks, którą dołączył do składanki, ponieważ kojarzyła mu się z dniem, gdy Emily zerwała ich znajomość podczas spotkania w Hyde Parku. Nie tyle ze względu na tekst, co nastrój, który ta piosenka tworzyła. Potem była Judy Collins i First Boy I Loved, a jeszcze później I’ll See You Again Roya Harpera. Wiedział, że się w ten sposób pogrąża w przesadnym sentymentalizmie, nie mówiąc o nostalgii, ale było mu wszystko jedno. Chodziło przecież o jego śmierć, jego żałobę, i mógłby nawet płakać, gdyby chciał.
Ale nie zapłakał.
Wspomnienia o Emily nie przychodziły mu z łatwością, choć potrafił sobie wyobrazić, że stoi przed nim. Pamiętał maleńką bliznę nad jej górną wargą w miejscu, gdzie się uderzyła, spadając z rowerka na trzech kółkach, gdy była małą dziewczynką. Blizna delikatnie się poruszała z każdym uśmiechem. Pamiętał jej bladą, gładką cerę, jasne fale długich włosów spływających na ramiona. Zawsze jej powtarzał, że przypomina mu Julie Christie z Doktora Żywago, bo naprawdę było w niej coś jaśniejącego, jakby światło obdarzało specjalnymi względami jej oczy i usta. Ale nie mógłby określić Emily mianem eterycznej istoty. Potrafiła walić prosto z mostu, reagować impulsywnie, czasem nawet okrutnie. Dużo się śmiała, jak pamiętał, ale bywała też poważna. Miewała kaprysy i humory, a niekiedy z trudem potrafił się przebić przez jej milczenie, powściągliwość i tajemniczość, zwłaszcza pod koniec ich związku.
Wspólnie słuchali płyty The Rise and Fall of Ziggy Stardust, gdy tylko się pojawiła. Pamiętał, że Starman od początku był jej ulubionym kawałkiem. Ze zdumieniem odkrył, że kazała go odtworzyć na swoim pogrzebie. Niewiele jednak wiedział o ostatnich latach jej życia. Nie miał nawet pojęcia, że pracowała dla Lekarzy bez Granic. Gdyby Dave nie przysłał mu wyciętego z lokalnej gazety nekrologu, nie wiedziałby nawet, że umarła. Gdy zaczynają umierać przyjaciele i pierwsze miłości, człowiek dochodzi do przekonania, że sam ledwie się wywinął kostusze, ale to tylko kwestia czasu. Co oczywiście jest prawdą. Ale wcześniej trzeba sobie poradzić z jakąś wersją syndromu ocaleńca.
Nagle Banks zaczął się zastanawiać, czy dzieci Emily dowiedzą się o jego istnieniu, gdy zaczną sprzątać dom po matce. Czy znajdą stare albumy ze zdjęciami i pamiątki po wydarzeniach, które nic dla nich nie znaczą? Plakaty koncertów rockowych? Stare bilety na koncert? Listy miłosne? Pocztówki? Tybetańską bransoletkę, którą dał jej na urodziny? Srebrny pierścionek?
Pociąg zatrzymał się w Newark, potem w Doncaster. Gdy obok przejeżdżał minibar, Banks wyrwał się z zadumy. Kupił kawę i wafelka Penguin, a następnie rozłożył tacę przy pustym siedzeniu obok siebie, żeby je na niej położyć.
Podróż z Doncaster do Yorku zawsze trwała krócej, niż oczekiwał, a zaraz za Yorkiem było Northallerton. Jego stacja. W połowie All Things Must Pass George’a Harrisona wyłączył iPod i umieścił w teczce obok antologii poezji angielskiej nieotwieranej już od kilku dni. Ostatnim wierszem, który w niej przeczytał, była Oda do greckiej urny Keatsa – bardzo mu się spodobała.
Telefon komórkowy wyłączył przed uroczystościami pogrzebowymi, potem zapomniał go włączyć. Zrobił to dopiero teraz, przygotowując się do wyjścia. Diabelskie urządzenie w jego rękach niemal natychmiast eksplodowało powiadomieniami o esemesach i nieodebranych połączeniach. Pod jego nieobecność musiało się wydarzyć coś naprawdę złego. Żonglując telefonem w jednej, i teczką w drugiej ręce, szedł wzdłuż peronu, odsłuchując pierwszą wiadomość od detektyw Annie Cabbot.