Rozdział siódmy
Rozgorączkowaną atmosferę w Eastvale Banks obserwował z auta, gdy we wtorek rano razem z Annie przejeżdżał obok tłumu reporterów i kamerzystów. Spał krótko i w konsekwencji był półprzytomny, gdy wchodził do budynku, półsłówkami zbywając pytania. Annie nie wydawała się żwawsza. Chociaż tyle, że Ray zrobił zakupy poprzedniego dnia, mógł więc przygotować im na śniadanie jajka na bekonie i kawę. Zapowiedział, że przez większość dnia będzie jeździł po okolicy w poszukiwaniu domu i nie muszą się nim przejmować.
Dyżurny poinformował Banksa, że Mike Trethowan, szef policyjnej jednostki specjalnej, czeka na niego w laboratorium i chciałby się spotkać jak najszybciej, a doktor Glendenning przekazał, że nadal jest zajęty w związku z ofiarami sobotniej strzelaniny i sekcję zwłok Martina Edgewortha przeprowadzi najwcześniej nazajutrz rano.
Mieli szczęście, że przy Regionalnej Komendzie Policji w Eastvale mieściło się małe laboratorium kryminalistyczne, choć jego los był niepewny ze względu na cięcia budżetowe. Technicy wykonywali zlecenia dla jednostek z całego kraju, ale Banks zazwyczaj był traktowany priorytetowo. Niestety nie dysponowali sprzętem do analiz balistycznych, dlatego broń, pociski i łuski zebrane w związku ze sprawą Edgewortha trzeba było wysłać do laboratorium LGC w Wakefield.
Trethowan rozmawiał ze Stefanem Nowakiem i Vikiem Mansonem, ekspertem od daktyloskopii, gdy Banks i Annie weszli do pomieszczenia.
– Akurat na czas – stwierdził Trethowan. – Vic właśnie potwierdził, że odciski na obydwu egzemplarzach należały do Martina Edgewortha. Na jego dłoni stwierdzono też pozostałości powystrzałowe z broni palnej.
– Dobrze. Żadnych innych odcisków?
– Żadnych – odpowiedział Manson.
– A na łuskach i pozostałych pociskach?
– Czysto.
– Nie zdjęliście żadnych odcisków? – upewniał się Banks.
– Ale brak odcisków nie musi nic znaczyć – dodał Trethowan. – Ludzie często wkładają rękawiczki, lateksowe albo bawełniane, gdy pracują z materiałami wybuchowymi. Edgeworth sam wyrabiał naboje.
– Mimo wszystko...
– Czekamy na wyznaczonego funkcjonariusza z mojego oddziału, który przewiezie broń do Wakefield na dalsze testy – ciągnął Trethowan. – Ja też rzuciłem okiem i nie wydaje mi się, żeby ich wynik mógł być inny niż potwierdzenie, że AR-15 użyto przed Świętą Marią, a taurus zabił Edgewortha.
Banks skinął głową. Trethowan zaprowadził ich oboje z Annie do stołu, na którym leżała broń zapakowana w starannie opisane plastikowe torby.
– Paskudny widok, prawda? – odezwała się Annie.
– Tak myślisz? – zapytał Trethowan. – Moim zdaniem są na swój sposób piękne i kształtne. Forma broni idealnie służy jej przeznaczeniu. To zgrabne i eleganckie maszyny, jak się dobrze zastanowić.
– Myślałam raczej o ich wykorzystaniu, nie o wyglądzie.
– Chodziło ci o to, jak je wykorzysta właściciel?
– Chyba nie zamierzacie po raz enty toczyć tej dyskusji? – wtrącił się Banks.
Trethowan głośno się zaśmiał.
– Zdaje się, że to jedno z pytań, na które odpowiedzi nie ma.
– Ja nie mam wątpliwości – stwierdziła Annie, dotykając rany po kuli, która cudem ominęła jej serce.
– Przepraszam – rzucił Trethowan.
– Nie szkodzi.
Banks wpatrywał się w matową czerń karabinu i stalową lufę rewolweru z czarnym gumowanym chwytem. Zgodnie z przepisami taurus miał na lufie przypominającą tłumik nakładkę, dzięki której spełniał prawny wymóg długości dwunastu cali. Z tego samego powodu do chwytu domontowano metalową rurkę, żeby przedłużyć broń do wymaganych dwudziestu czterech cali. Na krótką broń palną praktycznie nie wydawano już pozwoleń, a ta, którą rejestrowano, musiała być niemal tak samo długa jak karabiny. O wiele za długa żeby ją ukryć w kieszeni albo zatknąć za pasek spodni jak gangsterzy w telewizji, ale nadal wystarczająco krótka, żeby po wsunięciu lufy do ust można było pociągnąć spust.
Trethowan stanął za Banksem i Annie.
– Obydwie sztuki całkowicie legalne i obydwie zarejestrowane na Martina Edgewortha – poinformował.
– Zakładam, że musiał się poddać standardowym badaniom, zanim dostał pozwolenie na broń?
– Z całą pewnością – powiedział Trethowan. – Sprawdziłem dokumentację i nie ma wątpliwości, że Edgeworth był zdolny do posiadania broni palnej. Żadnych zarzutów ani postępowań karnych, ani żadnych problemów zdrowotnych. Nie dostał nawet mandatu za przekroczenie prędkości. Solidne papiery. Wszystkie legalne.
– Do czego używał broni? Polował?
– Brał udział w zawodach strzeleckich. Oczywiście celem nie były rzutki. Do nich używa się strzelby. – Trethowan dotknął torby zawierającej rewolwer. – Ta ślicznotka to taurus sześćdziesiąt sześć kaliber trzysta pięćdziesiąt siedem, długolufowy rewolwer strzelający pełnopłaszczowymi pociskami magnum o masie stu pięćdziesięciu ośmiu granów. Wystrzelono jeden, a jego fragmenty znaleziono w ścianie piwnicy za głową denata. – Wskazał na AR-15. – Ten kawaler to, jak już wiecie, AR, czyli karabinek Armalite piętnaście wykastrowany zgodnie z wymogami dla certyfikowanej broni w Zjednoczonym Królestwie.
– Czy mógłbyś nie używać pieszczotliwych określeń, opisując broń palną? – poprosiła go Annie. – Wzdrygam się, gdy słyszę o ślicznotkach i kawalerach. Do tego jeszcze wykastrowanych? Dałbyś spokój.
Trethowan się zaczerwienił.
– Przepraszam – rzucił. – Żargon uzbrojonych jednostek.
– Nadal uważasz, że Edgeworth zdążyłby przeładować na tyle szybko, żeby oddać dziesięć strzałów w czasie krótszym niż jedna minuta? – zapytał Banks.
– Tak, z łatwością. Brakuje dziesięciu pocisków, a w magazynku mieści się trzydzieści naboi kalibru pięć pięćdziesiąt sześć, to amunicja pośrednia. Ale broń ma duży potencjał, jak to mówią, jeśli ją załadować odpowiednimi nabojami. Edgeworth użył dwieściedwudziestektrójek Remingtona o wadze pięćdziesięciu pięciu granów. Lecą z prędkością trzech tysięcy stóp na sekundę i mają energię jedenastu tysięcy stopofuntów.
– Rozumiem, że to więcej, niż trzeba, żeby wykonać zadanie z tej odległości?
– Znacznie więcej. Zwłaszcza przy pociskach z wydrążonym wierzchołkiem.
Annie odeszła od stołu, żeby porozmawiać ze Stefanem Nowakiem. Banks nie mógł jej winić. Sam też nie przepadał za bronią palną, choć przeszedł podstawowe szkolenie. I też czasem odnosił wrażenie, że czułość, z jaką funkcjonariusze policyjnych oddziałów specjalnych mówią o broni, jest więcej niż przegięciem.
Wszedł policjant wyznaczony do przewiezienia broni na testy balistyczne, podpisał niezbędne dokumenty, włożył plastikowe torby do większej torby kurierskiej i wyszedł. Banks nie miał już żadnych pytań do Trethowana, pożegnali się więc i wyszli.
Gabinet nadinspektor Gervaise był urządzony podobnie jak biuro Banksa, ale wszystko było większe, stosownie do jej wyższej rangi, nawet stół konferencyjny, wokół którego siedzieli, a krzesła przy nim miały wygodniejszą tapicerkę.
Adrian Moss dołączył do Banksa i Gervaise na krótką naradę. Banks pomyślał, że młody rzecznik prasowy ma na sobie tyle czerni, że wygląda, jakby szedł na pogrzeb. Czarne włosy lśniły od żelu, a starannie wypielęgnowany kilkugodzinny zarost i okulary w czarnej oprawie dopełniały stylizacji. Zapewne taki wygląd był odpowiedni dla kogoś, kto miał się spotkać z mediami w tej konkretnej sytuacji. Chociaż Banks lubił krytykować działalność Mossa, dzisiaj mu nie zazdrościł. Biedny chłopak był zestresowany i zdaje się, że ostatnio niewiele spał. Zbyt dużo się działo za kulisami. Zaczęło się przecież od konfliktu jednostki specjalnej z ratownikami medycznymi, który jeszcze nie został rozwiązany i prawdopodobnie znajdzie finał dopiero po powołaniu specjalnej komisji, a ta za olbrzymią kwotę z pieniędzy podatnika stworzy raport tak bardzo niejednoznaczny, że po jego przeczytaniu wszystkie zainteresowane strony będą się długo zastanawiały, co dalej.
Moss założył nogę na nogę i oparł na kolanie blok papieru listowego. Czekała go konferencja prasowa i chciał poznać najważniejsze informacje. Radził sobie z ich przedstawianiem w odpowiedni sposób, ale musiał mieć co przedstawiać.
– To zwykłe zakończenie tego typu historii, prawda? – zaczął Moss. – Że zabójca strzela do tłumu przed kościołem, a potem jedzie do domu i strzela sobie w łeb?
– Tak pan uważa? – zapytał Banks.
– A nie?
– Nadkomisarz Banks chciał chyba raczej wskazać, że wczorajsza akcja mogła się zakończyć zupełnie inaczej – zauważyła Gervaise.
Moss zmarszczył brwi i przygotował długopis.
– Na przykład jak?
Gervaise posłała Banksowi kwaśny uśmiech, jakby chciała mu przekazać, że skoro sam w to wdepnął, to sam musi sobie radzić.
– Alanie?
– Edgeworth mógł na przykład pojechać do miasta i zacząć zabijać na oślep, a dopiero potem popełnić samobójstwo albo zmusić nas, żebyśmy go zabili.
Moss naskrobał coś w notatniku.
– Ale przecież tego nie zrobił, prawda? A nie zrobił, bo nie daliśmy mu szansy. Czyli jesteśmy świetni. Ocaliliśmy wiele ludzkich istnień. Nie ma przegranych.
Banks wziął głęboki oddech.
– Można by tak powiedzieć – stwierdził. – Gdyby nie pewien drobiazg.
– Pewien drobiazg? – powtórzył Moss.
– Laura Tindall, Francesca Muriel, Katie Shea, Benjamin Kemp, Charles Kemp. Mam wyliczać dalej? Edgeworth zabił pięcioro ludzi i ranił czworo. Skazał na wózek inwalidzki Dianę Lofthouse. Ale nie tylko jej zrujnował życie. Myśli pan, że po czymś takim ludzie tak po prostu się pozbierają i wrócą do normalnego funkcjonowania? Niektórzy pewnie tak. Jeśli chce pan znać moje zdanie, tym właśnie będą się interesowały media po schwytaniu mordercy, ludzkim aspektem całej sprawy. Niby jakim cudem miałaby to być dla nas wygrana sytuacja? Nic nie zrobiliśmy. Mieliśmy szczęście.
Moss znów coś zanotował.
– Podoba mi się to określenie – stwierdził. – Ludzki aspekt. Ale jest pan dla siebie zbyt surowy. Przecież namierzyliście zabójcę.
– To były rutynowe działania, te zaś nie są zbyt ciekawe dla naszych przyjaciół przed budynkiem. Pościg przy użyciu helikoptera i jeepa przy zerowej widoczności zakończony obławą i strzelaniną znacznie lepiej by im się sprzedawał.
Moss postukał długopisem o kartkę i zagryzł dolną wargę. Jego obfite lśniące loki opadały na zmarszczone czoło nad czarnymi oprawkami.
– Prawdę mówiąc, do tego zmierzałem – powiedział. – Bo jak się nad tym zastanowić, to sprawa jest raczej nudna. Chodzi mi o jej przebieg.
– Nie dla ofiar i ich rodzin.
– To wiem. Nie było moją intencją ich lekceważyć ani nic podobnego. Ale proszę na to spojrzeć z mojego punktu widzenia. – Gestem wskazał na okno. – Oraz ich. Nie mamy dla nich zbyt wiele, niestety. Temat ograniczenia dostępu do broni jest raczej oczywisty. Ale zajechali go już na śmierć. Proszę się nie dopatrywać gry słów.
– Nie będę – zapewnił go Banks. – Odkąd to nie wystarcza im trochę krwi i drastycznych fotek?
– Nie chcę pana krytykować, ale nie wydaje mi się, żeby pan rozumiał sytuację, panie nadkomisarzu. Moją sytuację. Sytuację mediów w ogóle. Wyczuwam tu jakiś opór. Pan ich nie docenia. Nie są bandą dzieciaków cierpiących na zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi.
– Ach, rozumiem – rzucił Banks, kierując pytające spojrzenie w stronę Gervaise. – Nie są? Niech mnie pan zatem oświeci.
– Niepotrzebny sarkazm – stwierdził Moss. – Po prostu inaczej patrzymy na świat, i to wszystko. Ale musimy jakoś się porozumieć.
– Jak więc pan to widzi?
– Uważam, że trzeba stworzyć inną historię. Lepszą. To nie może być koniec.
– Więc oni nie zamierzają pisać o państwu młodych i gościach weselnych? – zapytał Banks. – Przecież to tam jest cały blask i cała tragedia. Laura Tindall była seksowną modelką, Ben Kemp bohaterem wojennym, a Martin Edgeworth nikim. Dentystą na emeryturze, na litość boską! Co pan zamierza zrobić, przesiewać statystyki w poszukiwaniu dentystów, którzy się zamienili w masowych morderców?
– To jest jakaś możliwość – stwierdził Moss, zapisując kolejną myśl. – Ale oni mieli już dość ofiar. Publikowali zdjęcia Laury Tindall na wybiegu oraz Benjamina Kempa ubranego w mundur polowy i trzymającego w ręku broń na moje oko podobną do tej, z której został zastrzelony. Ludzie zaczynają być zmęczeni supermodelką i bohaterem wojennym.
– A pan mówi, że nie są bandą dzieciaków cierpiących na ADHD? – zapytał ironicznie Banks.
Gervaise rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie.
– Jaka więc jest pańska sugestia, Adrianie? – zapytała. – Zakładam, że ma pan jakiś pomysł.
– Mam. – Zawiesił głos dla osiągnięcia teatralnego efektu. – Teraz to historia Edgewortha.
– Co takiego? – zdziwił się Banks.
– Sam pan to powiedział. Szczegóły dochodzenia nie są zbyt interesujące. Poszukiwania zakończyły się za wcześnie i nie przebiegały interesująco, zresztą i tak pogoda była zbyt kiepska na filmowanie. Skupił się pan na papierologii i to ona doprowadziła was do Edgewortha. Proste.
– Twierdzi pan, że masowego mordercę powstrzymaliśmy zbyt wcześnie, rozwiązując tę sprawę? – Banks nie dowierzał.
Moss uśmiechnął się niepewnie.
– Można i tak to ująć, jeśli pan sobie życzy. Na stole nic już nie zostało, panie nadkomisarzu. No, prawie nic.
– Zapytam więc ponownie, co pan sugeruje, Adrianie? – niecierpliwiła się Gervaise.
Moss pochylił się do przodu, oparł obydwie nogi na podłodze i rzucił na stół notatnik, a ten uderzył o blat z głośnym hukiem.
– Dla ludzi fascynująca jest motywacja takich zabójców jak Edgeworth – stwierdził. – To ich kręci. Proszę spojrzeć na książki o masowych mordercach jak Moat, Bird i cała reszta. Książki o Dunblane, Hungerford albo Columbine i Sandy Hook w Stanach. Klubie Pulse w Orlando. A seryjni mordercy? Na litość boską! Niech pan wybierze któregokolwiek. Nadają im przydomki i kręcą o nich filmy. Rozpruwacz z Yorkshire, Syn Sama, Mordercy z wrzosowisk, Dusiciel z Bostonu, Zodiak, Zabójca znad Green River. Z jakiego innego powodu po tylu latach fascynowałby nas Kuba Rozpruwacz? Ile ludzi pamięta nazwiska jego ofiar? A ile książek napisano o nim oraz innych zabójcach? Większość wyszła spod pióra dziennikarzy.
– Mary Kelly – powiedział Banks.
– Co?
– Mary Kelly. Tak się nazywała jedna z ofiar Kuby Rozpruwacza.
– Ach tak. No dobrze.
– Ale przyjmuję pański argument. Ludzi interesują groteska, aberracje, odchylenia od normy. Dlatego czytają Milczenie owiec i tak dalej. Dlatego Hannibal Lecter i Norman Bates stali się ikonami popkultury.
– No właśnie, czytają. A czytają, ponieważ bez względu na to, ilu tych potworów przeanalizujemy, ile powstanie o nich raportów i uczonych dysertacji, nadal ich nie rozumiemy. Wciąż istnieje potrzeba, wręcz głód wiedzy o takich ludziach. Co ich prowokuje. Co poszło nie tak. Dlaczego się stali inni. Nie da się ich sklasyfikować i opisać, a potem odłożyć na półkę obok innych tekstów, które już przerobiliśmy. Są ciągle groźni. Może nam się wydawać, że coś na ich temat wiemy, ale w każdej chwili jakiś zwyczajny facet może się okazać seryjnym zabójcą albo masowym mordercą. Na tym właśnie trzeba się skupić.
– Tylko że to nie jest nasza działka – odparł Banks. – Prawdę powiedziawszy, żadna z rzeczy, o których pan wspomina, nas nie dotyczy, a ja z całą pewnością nie zamierzam tracić czasu na wymyślanie tematów dla mediów.
Banks podniósł się z miejsca, ale Gervaise powstrzymała go gestem.
– Zaczekaj jeszcze, wysłuchaj go do końca.
Banks niechętnie usiadł.
– Proszę nie myśleć, że próbuję narzucać, jak macie wykonywać swoją pracę, albo mówić wam, na czym ona polega – powiedział Moss. – Ale też wiem z własnego doświadczenia, że przez ostatnie lata przesunęły się granice, a media oczekują od policji znacznie więcej niż tylko utrzymywania porządku i eliminowania czarnych charakterów. Ponadto, około połowy medialnych materiałów właśnie za to was krytykuje.
– Czego więc oczekują? – zapytała Gervaise.
Moss wyprostował się i znów założył nogę na nogę.
– Chcą zrozumieć, żeby wytłumaczyć sytuację swoim czytelnikom, słuchaczom albo widzom, i oczekują, że im w tym pomożemy. Połowa wyjaśnień, które policja przekazuje na temat tego, co się dzieje w społeczeństwie, jest niewiarygodna. Trudno się dziwić, ponieważ są one zlepkiem kłamstw i pierdół, na dodatek wygłaszanym potwornym językiem. Czytaliście kiedyś raport komendanta policji? Ludzie chcieliby nam wierzyć, ale nie wierzą. Chcieliby nas zrozumieć, ale nie mówimy zrozumiale. Wypadamy, jakbyśmy próbowali coś ukryć przed opinią publiczną. Nie potrafimy stawić czoła wyzwaniom. Jakbyśmy byli jakimś elitarnym prywatnym klubem. Ludzie myślą, że wiemy coś, czego oni nie wiedzą, i celowo to przed nimi ukrywamy. I mają rację. Czują się wykluczeni. Jedyny sposób, żeby położyć kres temu przekonaniu i zbliżyć nas do ludzi, to pokazać, że próbujemy zrozumieć takie zdarzenia. To, co zrobił Martin Edgeworth.
– Twierdzi pan, że powinniśmy być psychologami, a nie tylko stróżami prawa? – oponował Banks.
– Już jesteście, i to w znacznym stopniu. Nie da się wykonywać waszej pracy bez zrozumienia umysłu przestępcy. Ale są przestępcy i są ludzie tacy jak Martin Edgeworth. Nie jest dealerem narkotyków, włamywaczem, bandytą czy sprawcą przemocy domowej. Przeszedł wszystkie testy psychologiczne przed uzyskaniem pozwolenia na broń. Ilu jeszcze zostało takich jak on? Ludzie chcą to wiedzieć. Ciekawi ich, dlaczego był inny. Tak trudno to zrozumieć?
– Nie, Adrianie – odpowiedziała Gervaise. – Wcale nie. Ale byliśmy zbyt skupieni na pościgu za tym człowiekiem, żeby się zastanawiać, co popchnęło go do zbrodni.
– Wiem. Proszę mi wierzyć, że rozumiem wasze priorytety. Ale teraz, gdy już tak czy inaczej został złapany, możecie chyba pozwolić sobie na to, żeby skierować uwagę gdzieś indziej. Wszyscy wiemy, jak potworną zbrodnię popełnił, ale teraz chcielibyśmy też wiedzieć, dlaczego to zrobił. I może też jak zapobiec podobnym tragediom w przyszłości. Wiem, że współpracujecie z doktor Fuller. Rozmawiałem z nią. A więc próbowaliście ustalić, jakim był człowiekiem.
– Owszem – potwierdził Banks. – Taki profil może być bardzo ważny. Gdyby śledztwo potrwało dłużej i doktor Fuller otrzymałaby od nas więcej informacji, to jej praca mogłaby nam bardzo pomóc w odnalezieniu sprawcy. Ale tym razem wszystko się potoczyło inaczej.
– A teraz? – zapytał Moss.
– Jak pan sam zauważył, teraz już go mamy.
– Więc już po wszystkim?
– Sprawca nikogo więcej nie zabije, to najważniejsze. No i sam zaoszczędził nam kosztów procesu sądowego.
– A doktor Fuller? Poklepiecie ją po głowie i odeślecie do domu? Może nie zauważyliście, ale jest bardzo fotogeniczna. Ma swoje lata, ale doskonale się prezentuje jak na kobietę w tym wieku. Dobrze by wypadła w telewizji. W Newsnight albo w Panoramie. Zostałaby ulubienicą mediów.
Banks musiał się powstrzymywać, żeby go nie uderzyć.
– Niech pan nie będzie taki protekcjonalny – wycedził.
– Przepraszam, ale wiedzą państwo, co mam na myśli.
Banks zerknął na Gervaise, po czym znów się odwrócił do Massa i powiedział:
– Jeśli chodzi o mnie, to bardzo mnie ciekawi psychika Edgewortha. Chciałbym wiedzieć, kim jest i dlaczego zrobił to, co zrobił. Fakt, że sprawa jest zamknięta na jednym poziomie, nie znaczy, że przestaniemy mu się przyglądać. Mówię tylko, że nasze główne zadanie jest zakończone. – Banks wiedział, że Jenny nie przerwie prac nad stworzeniem profilu, on zaś zamierzał przydzielić Annie Cabbot i Gerry Masterson do zbadania innych aspektów tej sprawy. Gerry była dobra w wyszukiwaniu informacji, zdawało się, że dość dobrze zna podstawy psychologii człowieka i potrafi tę wiedzę wykorzystać. Annie mogła nią pokierować. – Musimy też mieć absolutną pewność, że Edgeworth działał sam.
– Czy dobrze rozumiem? – zapytał Moss. – Sugeruje pan, że miał wspólnika? Ktoś mu pomagał? Czy są na to jakieś dowody? Dlaczego nie wspomniał pan o tym wcześniej?
– Niech się pan nie denerwuje. To formalność do odhaczenia. Nie mamy dowodów, że ktoś z nim współpracował. Ale musimy taką ewentualność wykluczyć.
– Nadkomisarz Banks ma rację – dodała Gervaise. – Dochodzenie nie toczy się już w takim tempie, w jakim pracowaliśmy, gdy Edgeworth pozostawał na wolności i stanowił zagrożenie, ale jeszcze się nie zakończyło. Zdajemy też sobie sprawę, że profilerzy, a więc także doktor Fuller, oczekują od nas informacji, które pozwolą im lepiej zrozumieć psychikę sprawcy.
– To dobrze – stwierdził Moss. – Czyli chyba wreszcie idziemy ramię w ramię. – Banks pomyślał, że to raczej przerażająca myśl, ale nie powiedział tego głośno. – Wróćmy do wspólnika...
– Nie było żadnego wspólnika – sprostował Banks, żałując, że wspomniał o tej możliwości. – I byłbym wdzięczny, gdyby pan nie sugerował czegoś innego w swoich komunikatach. Panika z pewnością nie jest nam potrzebna. Zwłaszcza wywołana przez rzecznika prasowego, który coś źle zrozumiał.
Moss przełknął.
– Ale poinformujecie mnie, jeśli się pojawią nowe informacje na temat Edgewortha?
– Tak, będziemy pana informować.
– Włączając w to profil tworzony przez doktor Fuller?
– Włączając profil.
– To dobrze – stwierdził Moss, posłał im po nerwowym uśmiechu i rakiem wycofał się z gabinetu.
– Czy możesz mi wyjaśnić sens tej rozmowy? – poprosił Banks, gdy za Mossem zamknęły się drzwi. – Mam teraz postępować inaczej, niż zamierzałem?
– Nie, Alanie. Czy ci się to podoba czy nie, przez cały czas szliśmy ramię w ramię, że użyję sformułowania Adriana Mossa. Po prostu musiał dać upust frustracji. Działa w dużym stresie. Od czasu do czasu trzeba go trochę dopieścić.
– Tak myślałem – stwierdził Banks i wyszedł, kręcąc głową.
W Swainshead rzeka biegnąca od źródeł wysoko na wzgórzach była nie większa niż strumień nabrzmiały po ostatnich deszczach. Tego popołudnia pogoda pozwalała trochę odetchnąć, ale stalowoszare niebo wróżyło, że wytchnienie nie potrwa długo.
W dziennym świetle Banks oglądał znajome rzędy krytych dachówką domów z kamienia wapiennego stojących naprzeciwko siebie po obydwu stronach rzeki, nadbrzeżne ławki i kamienny most, przy którym spotykali się starsi mężczyźni w płaskich czapkach, żeby porozmawiać dla zabicia czasu. Dzisiaj było ich trzech i niewątpliwie rozprawiali o najświeższej sensacji. Banks nie zdziwiłby się, gdyby to byli ci sami mężczyźni, którzy stali przy moście przed prawie ćwierćwieczem, gdy prowadził swoje pierwsze śledztwo w Swainshead. Dwa poważne przestępstwa na dwadzieścia pięć lat to całkiem nieźle jak na taką małą wioskę.
Wysunął płytę Rattle that Lock Davida Gilmoura i zaparkował przed bieloną fasadą pubu White Rose, założonego w 1615 roku, jeśli wierzyć szyldowi. Dalej stał opuszczony dom Colliera, wiktoriańska sterta kamieni ozdobiona zbyt licznymi portykami, wykuszami i wieżyczkami, w której większość okien zasłaniały teraz deski. Banks spojrzał na drugi brzeg rzeki. W pensjonacie Greenocków, odgrywającym kluczową rolę w poprzednim dochodzeniu, które Banks tu prowadził, mieściło się teraz centrum garncarskie i sklep z pamiątkami. Banks zastanawiał się, co teraz porabiają Katie i Sam Greenockowie, poprzedni właściciele budynku. Pamiętał, że Katie była kobietą wyjątkowej urody, piękną i niewinną. Peszyła ją jej własna atrakcyjność, niełatwa mieszanka erotyzmu i niewinności, jak u Tessy w powieści Hardy’ego. Wtedy Katie miała dwadzieścia kilka lat, to znaczy że teraz była po pięćdziesiątce. Zastanawiał się, gdzie ona teraz się podziewa i co robi. Czy nadal żyje z Samem? A może nie żyje jak Emily i Katie Shea, jej imienniczka na feralnym ślubie.
W pubie panował spory tłok jak na wtorek w porze lunchu. Większość klientów stanowili miejscowi, zgadywał Banks, sądząc po ich swobodnym zachowaniu i stroju, dostrzegł też jednak kilkoro dziennikarzy, niewątpliwie przybyłych w poszukiwaniu jakichś konkretów na temat Martina Edgewortha. Adrian Moss przewidział ich zainteresowanie i Banks musiał przyznać, że rzecznik prasowy chyba się nie mylił. Niewątpliwie mieli nadzieję spotkać kogoś, kto widział, jak Edgeworth wyrywał skrzydła muchom, gdy miał pięć lat.
Banks jechał do domu Edgewortha, gdzie się umówił z Annie. Technicy kryminalistyczni nadal przeszukiwali pomieszczenia, pakując do pudeł wszystko, co mogłoby stanowić dowód dotyczący motywacji lub działania Edgewortha. On sam nie żył, ale wciąż trwały konsekwencje jego działań i dlatego, jak Banks powiedział Adrianowi Mossowi, jeśli istniało cokolwiek, co pozwoliłoby w przyszłości zapobiec podobnej tragedii, musieli to odkryć. Na przykład profilerzy, w tym także Jenny Fuller, zawsze prosili o jak najwięcej danych na temat dewiacyjnych zachowań, dzięki nim bowiem mogli stworzyć dokładniejszy i bardziej wszechstronny profil. Tym razem Jenny nie miała dużo pracy, zanim znaleźli sprawcę, ale nadal mogła dowiedzieć się czegoś pożytecznego dzięki tej sprawie. Banks telefonował do niej po drodze i zgodziła się zjeść z nim kolację tego wieczoru. Nie potrafił zaprzeczyć, zwłaszcza sam przed sobą, że mimo upływu lat ona nadal mu się podoba, ale nie mógł przecież oczekiwać, że ona czuje to samo wobec niego.
Gdy presja czasu ustąpiła wraz z samobójstwem Edgewortha, Banks zdał sobie sprawę, że przez kilka dni niewiele jadł, postanowił więc coś zamówić przy okazji rozmowy z właścicielem pubu. Okoliczni mieszkańcy, którzy znali Edgewortha, w tym znajomi, sąsiedzi, sklepikarz i pracownicy pubu, mieli zostać oficjalnie przesłuchani, ale Banks uznał, że warto zebrać trochę ogólnych informacji na temat zabójcy, a gdzie znalazłby lepsze ich źródło niż w jego lokalnym pubie?
Wnętrze lokalu z całą pewnością przeszło remont, odkąd Banks ostatni raz je odwiedził. Na ścianach pozostawiono ciemne drewniane panele, ale bladoniebieska farba nad ich krawędzią była znacznie żywsza niż dawny ciemny brąz. Zapewne po wprowadzeniu zakazu palenia ze ścian oraz sufitu zostały zeskrobane nagromadzone przez lata substancje smoliste i nikotyna. W powietrzu unosił się nawet zapach odświeżacza. Na ścianach wisiało kilka oprawionych zdjęć miejscowych atrakcji: wodospady, pobliska dolina wisząca, panoramiczny widok wioski i wejście do jaskini. Stoliki były nowocześniejsze, mniej chwiejne niż poprzednio, prostokątne i z nogami drewnianymi, a nie żeliwnymi jak dawniej. W palenisku buzował ogień, który razem z bożonarodzeniowymi dekoracjami tworzył ciepłą, świąteczną atmosferę.
Za barem stał mężczyzna dużo młodszy od Freddie’ego Metcalfe’a, który kiedyś prowadził pub, chociaż miał równie wyraziste czoło. Okazało się, że to bratanek Freddie’ego nazwiskiem Ollie Metcalfe. Był barczystym chłopakiem ze szczeciniastą brodą i twarzą ogorzałą od przebywania na powietrzu. Idealnie by się nadawał na pozycję wspieracza, zresztą prawdopodobnie grał w rugby, a jego nos wyglądał na złamany co najmniej raz. Banks przedstawił się, zamówił kufel sneck liftera i przejrzał menu, które oferowało wybór znacznie ciekawszy od tego sprzed dwudziestu pięciu lat. Ostatecznie jednak doszedł do wniosku, że nie ma ochoty na eksperymenty, zamówił więc zapiekankę ze stekiem i pieczarkami i frytki. Dodał, że chce zjeść przy barze, ale z daleka od reporterów, bo chciałby przy okazji zamienić kilka słów na osobności. Metcalfe skinął głową i zabrał się do pracy.
Banks nie kojarzył żadnego z reporterów, chociaż nie miał wątpliwości, kim są, nawet jeśli nie wiedział, w której gazecie pracują. Dawniej było łatwiej ich rozpoznać, ale obecnie same gazety też niewiele się między sobą różniły. Zerkali na niego ukradkiem, szeptem wymieniając jakieś uwagi, doszedł więc do wniosku, że oni też go rozpoznali. Ale nie podeszli. Teraz mieli większego newsa i nie interesował ich przebieg policyjnego dochodzenia, chyba że się odnosiło do powszechnie już znanego sporu między dowództwem jednostki specjalnej a służbami ratownictwa medycznego.
Banks ledwie zdążył wypić kilka łyków, gdy wylądowała przed nim zamówiona zapiekanka. Podał ją sam Metcalfe, który obsługę klientów za barem powierzył swojemu młodszemu pomocnikowi. Wołowinę duszoną z grzybami przykrywało puszyste, ale za bardzo przypieczone ciasto. Banks uznał, że mimo wszystko da się zjeść. Teraz smakowałoby mu chyba wszystko. Frytki były chrupkie i gorące.
Metcalfe oparł się o bar naprzeciwko niego. Jeden z dwóch reporterów zerknął na nich zazdrośnie. Banks widział, że strzygą uszami, ale nie spróbowali podejść bliżej. Jeśli znali Banksa, to znali też jego reputację.
– W czym mogę pomóc, panie Banks? – zapytał Metcalfe.
– Nic konkretnego – odpowiedział Banks. – Chciałem po prostu zjeść lunch i chwilę porozmawiać. Jak się prowadzi taką sprawę, to posiłek o normalnej porze jest rzadkością.
– Na pewno. – Gestem głowy wskazał kierunek. – Był pan tam wczoraj w nocy?
– Mniej więcej do czwartej nad ranem.
– Nadal nie mogę w to uwierzyć – wyznał Ollie. – Nikt w okolicy nie może.
– Edgeworth był popularny?
– Bardzo.
– Oni tak mają. Znaczy mordercy masowi i seryjni zabójcy – stwierdził Banks. – Do czasu wyglądają na niewiniątka. Siedzą cicho jak mysz pod miotłą.
– Tego nie wiem. Nigdy nie znałem nikogo, kto zrobił coś takiego. Jest pan pewien, że się nie mylicie?
– Jak dotąd wszystko pasuje.
– Ale dlaczego? Dlaczego facet taki jak Martin Edgeworth miałby zrobić coś takiego?
– Jakim był człowiekiem?
– Przyzwoitym. Miał niezłe poczucie humoru, interesował się lokalnymi sprawami, był towarzyski, udzielał się w klubach. Uwielbiał gotować. Zawsze powtarzał, że gdyby nie został dentystą, to byłby szefem kuchni. Lubił też fotografować. – Metcalfe wskazał na jeden z pejzaży. – I potrafił. On robił to zdjęcie. Nawet zapłacił za odbitkę w dużym formacie i oprawę, żeby wisiało u nas.
Banks zerknął na fotografię.
– Wspomniał pan kluby. Jakie?
– Chodziło mi o klub strzelecki. Swainsdale Rifle and Pistol. Ale przypuszczam, że o tym już wiecie.
Banks zamierzał jechać do tego klubu po wizycie w domu Edgewortha.
– Był dobry?
– Myślę, że tak. Jeździł na zawody, dostawał nagrody i dyplomy. Często bywał na strzelnicy wojskowej jakieś pięć mil stąd. Mają tam wszystkie zabezpieczenia i można sobie naprawdę postrzelać. Tak przynajmniej mówił.
– Polował?
– Od czasu do czasu. Ale pozbył się strzelby jakiś czas temu.
– Dlaczego?
– Wydaje mi się, że przestało go bawić strzelanie do bezbronnych ptaków.
– I co zrobił z tą strzelbą?
– Nie mam pojęcia. Pewnie to, co się robi z używaną bronią. Przypuszczam, że sprzedał albo zdał w jakiejś państwowej agencji.
– Wie pan, czy się interesował polityką? Popierał kogoś?
Metcalfe się zaśmiał.
– Gdyby pan znał Martina, to nie próbowałby pan z nim rozmawiać o politykach. Nienawidził ich wszystkich. Uważał, że chcą tylko napchać sobie kieszenie.
– Czyli miał swoje zdanie?
– Nie chcę sugerować, że w jego poglądach było coś nietypowego. Jak to gadka w pubie, zwykłe ględzenie. Czasem jakiś żart. Po prostu nie szanował polityków, i tyle.
– Jak długo Martin Edgeworth mieszkał w tym domu?
Metcalfe podrapał się po głowie.
– Ze dwadzieścia lat. Mieszkał już tam, gdy przejąłem pub od stryja, a to było siedemnaście lat temu.
– Często przychodził?
– Tak, przez te wszystkie lata, jak tu jestem. Wpadał na kufelek. Ale dużo nie pił. Jedno albo dwa piwa od czasu do czasu.
– Tylko piwo?
– Od wielkiego dzwonu zamawiał małą whisky. Single malt.
– Był lubiany?
– Tak. Powiedziałbym, że nawet bardzo.
– Miał jakieś stałe towarzystwo, znajomych od piwa?
– Często siadał z Geoffem McLarenem, szefem klubu strzeleckiego, do którego należał. Miły facet. Przyjaźnił się też z George’em i Margie, oni też należeli do klubu. Czasem przychodził z dawnym partnerem, Jonathanem Martellem.
– Martell często się pojawiał?
– Od czasu do czasu. On też przeszedł na emeryturę. Mieszka przy drodze na Sedburgh.
– Czy w ciągu ostatniego miesiąca, mniej więcej oczywiście, Edgeworth pojawiał się z kimś nowym, z kim nie przychodził wcześniej?
– Zdarzało się. Znaczy wie pan, nie byliśmy jak papużki nierozłączki. Martin znał wielu ludzi, a ja tylko się cieszyłem, jeśli chciał się z nimi spotkać tutaj, na drinka i coś do jedzenia.
– Czyli bywało, że przychodził z ludźmi, których pan nie znał?
– Tak, od czasu do czasu.
– Jedna osoba? Więcej?
– I tak, i tak. Ale najczęściej to były pojedyncze osoby. Czasem ktoś z rodziną.
– Czy zagadywał do nieznajomych?
Metcalfe przez chwilę się zastanawiał.
– Zdarzało się – odpowiedział. – Martin był raczej towarzyski. Od czasu do czasu rozmawiał z innymi klientami, zwłaszcza turystami. Lubił piesze wędrówki po okolicy. Dobrze też znał miejscową historię, dlatego jeśli któryś z turystów o coś pytał, to zwykle odsyłałem do niego.
– Ktoś konkretny?
– Nie, nie przypominam sobie. Na pewno nie w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
– A może czyjeś zachowanie rzuciło się panu w oczy niedługo przed strzelaniną? Powiedzmy w listopadzie albo w grudniu?
– Pewnie trudno w to uwierzyć, ale mamy tu sporo gości, a pod koniec roku ruch się nasila. Przykro mi, ale nie pamiętam nikogo konkretnego. To nie znaczy, że nie było żadnej nowej osoby w ostatnim czasie, ale po prostu nie pamiętam. Przykro mi.
– Miał jeszcze jakieś inne regularne towarzystwo?
– Raczej nikogo specjalnego. Oczywiście większość stałych klientów go znała. Nie mówię, że Martin był święty, ale może pan zapytać każdego tutaj i nie sądzę, żeby pan usłyszał złe słowo na jego temat.
– Pewnie w końcu to zrobimy – powiedział Banks. – Czy zauważył pan, żeby ostatnio się zachowywał inaczej niż zwykle? Powiedzmy w ciągu dwóch ostatnich miesięcy.
– Nie. Wszystko było tak samo.
– Kiedy ostatni raz pan go widział?
– W piątek wieczorem.
Dzień przed masakrą.
– I zachowywał się normalnie?
– Tak.
– Był z kimś?
– Nie. Przyszedł sam. Przysiadł się do Lesa i Barry’ego. Stali klienci, jak Martin. Będą załamani.
Banks zanotował w pamięci obydwa imiona.
– Czy mówił coś dziwnego? Coś, co uderzyło pana jako nietypowe albo tajemnicze?
– Nie, jak mówiłem, był taki jak zawsze. Przywitał się ze mną i kilkorgiem stałych bywalców, zamówił piwo i chwilę pogawędziliśmy. Pamiętam, że był spory tłok. Potem rozmawiał z Lesem i Barrym i wyszedł. Nie siedział długo, wypił dwa piwa. Chciał obejrzeć coś w telewizji.
– O czym rozmawialiście?
– Wie pan, o wszystkim i o niczym. O pogodzie, trochę o świętach. Że teraz się skomercjalizowały. O planach na wakacje.
– I jakie miał plany?
– Zamierzał odwiedzić syna i synową w Derby. Miał dwoje dzieci. Ludzie mówią, że po rozwodzie nie trzymają niczyjej strony, ale to nieprawda. Trzymają, zwłaszcza dzieciaki. Gdy Martin i Constance się rozeszli, ich córka Marie zawsze była bliżej z matką. Oczywiście odwiedzała Martina od czasu do czasu, ale na święta zawsze jechała do matki. No i Marie też już jest po rozwodzie. Mieszka kawałek stąd, bo w Norwich, więc trzeba jej przyznać, że dojazdy są upierdliwe.
Banks pomyślał o własnych planach na Boże Narodzenie, które było coraz bliżej. Zapewne nie zobaczy się z dziećmi. Tracy miała spędzać święta w Londynie u matki, ponieważ w tym roku wypadała kolej na jego byłą żonę Sandrę, a Brian nadal przebywał w Los Angeles ze swoim zespołem Blue Lamps.
– Ale syn z nim trzymał?
– Tak, tak myślę. Miły chłopak. Ma na imię Colin. Będzie załamany. Jego żona też. Mandy, piękna dziewczyna. Obydwoje bardzo szanowali Martina. Zawsze wpadali na piwo i lunch, jak u niego byli.
Wcześnie rano policja odwiedziła członków rodziny Edgewortha w Derby, Norwich i Carlisle, żeby o tym, co się z nim stało, nie musieli się dowiadywać z prasy albo mediów. Z raportów po tych odwiedzinach wynikało, że rodzina przyjęła informację ze łzami i niedowierzaniem, a dzieci Edgewortha zapowiedziały, że jak najszybciej przyjadą do Eastvale, żeby uporządkować najpilniejsze sprawy. Jego była żona w Carlisle też była bardzo zaskoczona, ale nie wspomniała, że zamierza przyjechać. Banks przypuszczał, że o tej porze wszyscy oni mają przed domem koczowisko mediów, a telefony im się urywają.
– Domyśla się pan, co mógł robić w sobotę rano?
– Pewnie to co zwykle.
– Czyli co?
– W sobotę i niedzielę rano najczęściej chodził na długi spacer po wzgórzach, bez względu na pogodę. Za jego domem zaczyna się cholernie trudna trasa, ale chodził. Ja nawet bym nie spróbował. Ale Martin dbał o kondycję. Mówił, że widoki są piękne. Przy dobrej pogodzie można zobaczyć Pen-y-Ghent.
– Czy ostatnio działo się w wiosce coś niezwykłego? – zapytał Banks. – Jakieś włamania albo inne przestępstwa, albo niewyjaśnione zdarzenia?
– Nie. Zresztą chyba pierwsi byście wiedzieli o czymś takim, prawda?
– Owszem, gdyby wpłynęło zgłoszenie. Powinien pan wiedzieć, że wiele z tego, co się dzieje, nigdy do nas nie dociera.
– No racja. Ale nic mi nie przychodzi do głowy. – Metcalfe zrobił pauzę. – Dlaczego pan mi zadaje te wszystkie pytania? Przecież Martin nie żyje. Jakie to ma znaczenie?
– Musimy zbadać każdą możliwość, Ollie.
– W każdym razie o niczym takim nie wiem. I nie był stuknięty, jeśli to pan sugeruje.
– Nie sugeruję niczego podobnego. Musimy zrozumieć jego działanie, to wszystko. Czy kiedyś widział pan, jak Edgeworth się upija albo wdaje w jakąś awanturę?
– Nic takiego się nie działo, przynajmniej nie tutaj. Jak mówiłem, Martin nie był święty i bywał porywczy, ale nigdy nie widziałem go pijanego. No, może raz.
– Narobił kłopotów?
– Martin? Nie. Tylko... – Metcalfe potarł brodę.
– Tak?
– Pamięta pan, jak mówiłem o jego żonie? Znaczy byłej. Constance. Jakieś dwa, trzy lata temu, jak się rozwiedli.
– Czyli niedługo po tym, jak przeszedł na emeryturę?
– Właśnie, niedługo potem. Teraz to już bez znaczenia. Chodzi mi o to, że Martin nie żyje. – Gestem wskazał na ludzi, których Banks uznał za reporterów. – Zebrały się już sępy, żeby rozdziobać wszystko do kości.
Banks zerknął w tamtym kierunku.
– Taką mają pracę – powiedział i lekko się pochylił. – Mam dla pana ostrzeżenie w związku z dziennikarzami, panie Metcalfe. Niech pan na nich uważa. Są mistrzami w przekręcaniu najprostszych rzeczy. Powie im pan, że robi zapiekanki z mięsem, a napiszą o tym tak, że będzie pan jak Sweeney Todd. Rozumie pan, co chcę powiedzieć?
Metcalfe się zaśmiał.
– Dziękuję, ale miałem z nimi do czynienia już wcześniej. Kiedyś pracowałem w dziale public relations Newcastle United. Tego klubu piłkarskiego.
– W takim razie pan rozumie. My zatrudniamy specjalnego człowieka do kontaktów z nimi. Oficer prasowy komendy. Wyobraża pan sobie? Oczywiście staramy się mieć ich po swojej stronie. Mówię to z przykrością, ale bywają użyteczni.
– W tym cały problem. W dodatku dobrze o tym wiedzą.
Banks wypił łyk piwa i podniósł kufel, żeby je obejrzeć.
– Podaje pan dobre piwo, muszę przyznać.
– Dziękuję. Ale na co komu pub bez dobrego towarzystwa i porządnego piwa?
– Gdyby wszyscy właściciele pubów tak uważali! Ale wróćmy do tamtej sytuacji.
– Wtedy poszło o drobiazg.
– Doświadczenie uczy, że najczęściej od drobiazgu się zaczyna. Co się stało?
– Któregoś wieczoru Martin siedział nad kuflem piwa i do nikogo się nie odzywał, ale potem wszedł ten cały Norman Lavalle.
– Stały klient?
– Nie, wcześniej widziałem go tylko kilka razy. I nie przypadł mi do gustu. Trochę wazeliniarz, a trochę zarozumialec.
– Kiedy to było?
– Jakieś dwa lata temu.
– I co dokładnie się stało?
– Wszyscy wiedzieliśmy, co jest grane. Bo wie pan, ten Lavalle kręcił z Connie, żoną Martina. Connie nie była ideałem, ale taka najgorsza też nie była, przynajmniej moim zdaniem. Podejrzewam, że w związku z Martinem po prostu jej się nudziło, zwłaszcza gdy przestał chodzić do pracy i spędzał więcej czasu w domu. Zaczął krępować jej swobodę. Była dobre dziesięć lat młodsza od niego. W każdym razie wtedy już się od niego wyprowadziła do przyjaciółki, która mieszkała kawałek dalej w dolinie, a ten Lavalle się ślinił na jej widok. Dlatego Martin raczej się nie ucieszył, gdy go zobaczył. Miał wtedy solidny dół, może nawet depresję. I trudno się dziwić. W każdym razie rzucił tekstem typu „Co ty tu robisz? Zostaw mnie w spokoju”, a Lavalle odpowiedział: „A niby co to ma z tobą wspólnego? Będę pił tam, gdzie chcę”. Już miałem się włączyć i powiedzieć, że tutaj na pewno nie będzie, ale Martin go popchnął, a Lavalle się na niego zamachnął. Ale uderzył w powietrze. Martin nie pozostał mu dłużny, tylko że on wcelował. Lavalle się zachwiał i krew poleciała mu z nosa, ale nie zdążył nic zrobić, bo wybiegłem zza baru, żeby ich rozdzielić. Wyprosiłem Lavalle’a, a Martin usiadł na swoim miejscu. Był zdenerwowany i to go tłumaczy. Tamtego wieczoru wypił trochę więcej niż zwykle, to wszystko.
– Po alkoholu robił się agresywny?
– Nie, nie. Lavalle’a już wtedy dawno nie było. Prawdę powiedziawszy, Martin raczej się upijał na smutno, jak mu się już zdarzyło wypić za dużo. Był wtedy cichy i przygaszony.
– Powiedział coś?
– Już później. Zapytałem go, czy wszystko w porządku, a on mi na to, że jeśli Connie odejdzie z tym bydlakiem, to on skończy ze sobą. Tak powiedział. – Metcalfe nerwowo się uśmiechnął. – Ale nie miałem wrażenia, że on naprawdę to zrobi. Po prostu miał dołek. Wszyscy czasem mówimy takie rzeczy.
– Czyli nie wierzył pan, że on to zrobi?
– Oczywiście, że nie.
– Ale wyraźnie groził, że popełni samobójstwo, jeśli żona go rzuci?
– No niby tak, ale to było w nerwach. No i potem nie skończył ze sobą.
Owszem, dwa lata później – pomyślał Banks.
– Nie odgrażał się Constance albo Lavalle’owi?
– Nigdy nie mówił czegoś takiego.
– Były inne incydenty?
– Żadnych. Właśnie dlatego nie mogę tego zrozumieć, panie Banks. Martin Edgeworth nie był agresywny. Owszem, wściekł się na gościa, który posuwał jego żonę, ale który facet by się nie wściekł? A potem nagle coś takiego. Nie pojmuję. – Podrapał się w głowę.
– Co się stało z Lavalle’em?
Metcalfe prychnął.
– Ożenił się z Connie. Mieszkają przy drodze do Carlisle.
Banks dopił piwo. Już chwilę wcześniej skończył jeść zapiekankę i frytki.
– Coś spowodowało, że Martin Edgeworth stracił panowanie nad sobą – powiedział. – Nie wiemy, co to było, ale to właśnie chcę ustalić. Ktoś by pomyślał, że to już nieważne, bo Edgeworth nie żyje, ale nie zapominajmy, że zabił pięcioro ludzi i zrujnował życie wielu innym. Zanim zamknę tę sprawę, panie Metcalfe, chcę, żeby się wszystko bilansowało.
Banks odebrał Annie z domu Edgewortha, gdzie niczego nowego nie ujawniono, i razem udali się do siedziby Upper Swainsdale District Rifle and Pistol Club, dokąd jechało się trzy mile drogą asfaltową, a później jeszcze pół mili żwirowaną.
Duży kamienny budynek wyglądał jak wiejski pub. W środku, za małą, pustą recepcją ze stojakami pełnymi broszur o bezpieczeństwie podczas strzelania dostrzegli bar. Tylko trzy z kilkunastu drewnianych stołów przykrytych obrusami w czarno-białą kratę były zajęte. Siedzący przy nich goście odwrócili się, żeby sprawdzić, kto przyszedł. Nie rozpoznawszy Banksa i Annie, wrócili do rozmów przy posiłku. Na ścianach żadnych ozdób, surowy kamień, tylko przy jednej stało kilka szklanych gablot wypełnionych trofeami i fotografiami mężczyzn z bronią. Ale prawdziwej broni nigdzie nie było, co Banks przyjął z ulgą. Młody człowiek w białej marynarce wycierał szkło za kontuarem. Banks nie spodziewał się znaleźć tak dobrze zaopatrzonego baru w klubie strzeleckim. Po chwili zdał sobie sprawę, że prawo tego nie zabrania.
– W czym mogę państwu pomóc? – zapytał młody człowiek, którego plakietka z imieniem identyfikowała jako Rogera. – Należycie do klubu? Nie widziałem was tu wcześniej. Bar jest tylko dla członków.
Banks i Annie pokazali legitymacje służbowe.
– O! Pewnie chodzi o Martina, prawda?
– Jest szef? – zapytał Banks.
– Pana McLarena dzisiaj nie ma. – Roger wskazał na okno. – W taką pogodę klientów niewielu, ale stali bywalcy lubią zajechać na szybki posiłek i pogawędkę, dlatego zazwyczaj otwieramy na lunch. – Zerknął na zegarek. – Kończymy za pół godziny.
– To jeszcze zdążymy chwilę z panem porozmawiać – stwierdził Banks, siadając na wysokim stołku barowym. Annie zajęła miejsce obok niego.
– Ja wiele wam nie powiem – odparł Roger. – Lepiej porozmawiajcie z nimi. – Wskazał na mężczyznę i kobietę siedzących przy stoliku najbliżej drzwi. – George i Margie Sykesowie. Przyjaźnili się z Martinem.
Banks spojrzał we wskazanym kierunku. Mężczyzna miał przed sobą prawie pełen kufel i Banks uznał, że prędko nie skończy. Przed kobietą stał drink z plasterkiem limonki pływającym na powierzchni, zapewne gin z tonikiem.
– Podejdziemy do nich za chwilę – oznajmił. – Od kiedy Martin Edgeworth był członkiem tego klubu?
– Nie wiem – odpowiedział Roger. – Na pewno długo przed moim zatrudnieniem. Pewnie z dziesięć lat. Pan McLaren będzie wiedział.
– Pan nie może nam pokazać dokumentów?
Roger pokręcił głową.
– Pan McLaren zawsze zamyka biuro, a ja nie mam klucza.
– Rozumiem – powiedział Banks. – Skontaktujemy się z nim później. Były ostatnio jakieś problemy?
– Problemy?
– No wie pan, nieporozumienia, kłótnie, sceny, bójki, strzelaniny, tego typu zdarzenia.
– Dobry Boże, nie. Nigdy. Pan McLaren nie tolerowałby czegoś takiego. Wyrzuciłby na zbity pysk.
– Kiedy ostatni raz widział pan Martina Edgewortha? – zapytała Annie.
– Na początku zeszłego tygodnia. Chyba we wtorek.
– Zauważył pan coś niezwykłego w jego zachowaniu? Był przygnębiony, zły albo coś podobnego?
– Nie, zachowywał się tak samo jak zawsze.
– Czyli jak?
– Był wesoły, uprzejmy, dawał duże napiwki.
– Czy kiedykolwiek wspominał o ślubie Tindall i Kempa? – wtrącił się Banks.
– Nie, nigdy. Niby po co?
– Nie wiem, dlatego pytam pana. Czy kiedykolwiek wspominał Benjamina Kempa, Charlesa Kempa albo Laurę Tindall?
– Nie.
– Czy którekolwiek z nich należało do klubu? Albo tutaj było?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Gdyby nas odwiedzili w ciągu ostatnich czterech lat, tobym pamiętał.
Banks podziękował mu i wstał z miejsca. Zwrócił się do Annie.
– Chodźmy porozmawiać z George’em i Margie.
Podeszli do stolika i przedstawili się. George i Margie zrobili dla nich miejsca, podczas gdy Banks dostawił dwa krzesła.
– Najpierw wziąłem was za tych cholernych dziennikarzy – wyznał George przepraszającym głosem. – Niewiele brakowało, a powiedziałbym wam do słuchu.
Miał lśniącą łysinę, na której trzymało się jeszcze kilka ciemnych włosów, i podkręcone wąsy, jakie dotychczas Banks widział tylko w starych programach telewizyjnych poświęconych pilotom RAF-u. Margie też miała wąsy, oczywiście znacznie mniejsze, a do tego tlenione blond włosy wylakierowane niczym fryzura Margaret Thatcher.
– Już tu byli? – zapytał Banks.
– Pojawili się natychmiast – odpowiedział George. – Nie miałbym nic przeciwko, ale znowu był ten sam bełkot o klubach strzeleckich. Że niby co dobrego z nich wynika? Czy nie są niebezpieczne? Niektórzy z tych pismaków są bardzo agresywni.
– No cóż, to są ludzie, którzy mają wysokie kwalifikacje moralne – stwierdził Banks.
George zarechotał.
– Wysokie kwalifikacje moralne. To mi się podoba. Co możemy dla was zrobić?
Banks usiadł wygodnie, dając sygnał, żeby rozmowę poprowadziła Annie.
– Barman powiedział nam, że się przyjaźniliście z Martinem Edgeworthem.
– Znaliśmy się od lat – potwierdził George. – Prawda, Margie?
– Od lat – przytaknęła Margie. – George i ja jesteśmy zdruzgotani tym, co się stało. Zdruzgotani. – Mówiła trochę niewyraźnie, nie był to więc chyba jej pierwszy dżin z tonikiem, zgadywał Banks.
– Czyli było to dla was wielkie zaskoczenie? – kontynuowała Annie.
– Dobrze pani mówi, kochana. Wielkie.
– To znaczy, że żadne z was nigdy nie pomyślało, że Martin Edgeworth mógłby zrobić coś takiego?
– Nigdy w życiu! – zapewniła Margie. – Martin był prawdziwym dżentelmenem.
– Prawdziwym dżentelmenem – zgodził się jej mąż. – Łagodniejszego człowieka niż Martin Edgeworth próżno szukać. On nawet muchy by nie skrzywdził. Tylko że...
– Co? – dopytywała się Annie.
– Nie lubił przegrywać. Prawda, Margie?
– Prawda. Przegrywać nie lubił.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– No wie pani, na zawodach. Zawsze się dąsał, jak przegrywał.
– Dlaczego ludzie się interesują bronią palną i strzelectwem? – zapytała Annie.
– Dlaczego? – George popatrzył na nią z błyskiem podejrzliwości w oku. – Czyżby pani też była po stronie przeciwników strzelectwa?
– Nie, skądże – zapewniła go Annie. – Po prostu się zastanawiam, czym pociąga ludzi.
– To hobby, nic więcej. Wyciąga człowieka z domu. Ale też rywalizacja, bym powiedział. No i sport. Dyscyplina na olimpiadzie. Regularnie uczestniczymy w zawodach. Zdobyliśmy kilka trofeów, jak pani widzi. Jeśli o mnie chodzi, to strzelectwo tyle ma wspólnego z krzywdzeniem innych ludzi co gra w strzałki czy krykieta. Oczywiście z bronią trzeba postępować ostrożnie, bez dwóch zdań, ale wystarczy przestrzegać kilku prostych reguł, a jest się bezpiecznym jak we własnym domu. Martin lubił sport, lubił się ruszyć z domu i spotkać z ludźmi. I to cała tajemnica.
– Pamiętacie państwo, kiedy Martin Edgeworth się rozstał z żoną? – zapytała Annie.
George wyraźnie się nachmurzył.
– Connie, ta mała kokietka. Tak, pamiętamy bardzo dobrze.
– To był dla niego wstrząs, prawda?
– Naturalnie.
– Czy kiedykolwiek chciał się zemścić, skrzywdzić ją albo mężczyznę, z którym odeszła?
– Nie, nigdy, przynajmniej ja nie słyszałem. Poza tym to było dwa lata temu, a on od tamtej pory nie szukał z nią kontaktu.
– Może był wściekły na instytucję małżeństwa? – ciągnęła Annie. – Za to, że w jego przypadku się nie sprawdziła?
– Nigdy o tym nie wspominał. O ile wiem, nie znał ludzi na tym ślubie, jeśli do tego pani zmierza.
– Dlaczego więc do nich strzelał? – zapytał Banks.
Przez chwilę George przenosił wzrok z Annie na Banksa, po czym ujął dłoń swojej żony.
– Nie mam pojęcia – wyznał cichym, drżącym głosem. – Był moim przyjacielem. Nie rozumiem tego, co się stało. Jeśli chce pan znać prawdę, to nawet nie jestem przekonany, że to zrobił on.
– Tak? A dlaczego?
– To do niego niepodobne.
– Ale wiemy, że bywał wybuchowy, i sam pan stwierdził, że nie umiał przegrywać – powiedziała Annie.
– Proszę nie przekręcać moich słów – odparł George. – Nie mówię, że był idealny. Wielu jest ludzi takich jak on, ale nie strzelają do obcych.
– Nic go ostatnio nie trapiło? Nie zachowywał się nietypowo? – zapytała Annie.
– Nie – odpowiedziała Margie. – Widzieliśmy się z nim w zeszłym tygodniu. Był taki jak zawsze.
– Kiedy dokładnie?
– We wtorek.
– O czym rozmawialiście?
– O niczym szczególnym. Nadchodzące zawody, ceny w nowym katalogu broni, podwyżka opłaty członkowskiej. Nic ważnego. Zwyczajne klubowe ploteczki.
– Wtedy widzieliście go ostatni raz?
– Tak – potwierdził George.
– Czy pani strzela, pani Sykes? – zapytała Annie.
– Ja? Dobry Boże, nie! – wykrzyknęła Margie. – Przychodzę dla towarzystwa. Dzisiaj trochę tu pusto, ale zwykle to miejsce tętni życiem. Kilka innych żon towarzyszy mężom. Owszem, do klubu należy kilka kobiet, ale ja? Nie wcelowałabym w drzwi stodoły z dziesięciu kroków!
– W takim razie to chyba dobrze, że pani nie strzela – skwitowała Annie z uśmiechem.
– Oj, tak.
– A Martin? Dobrze strzelał? – zapytała George’a.
– Bardzo dobrze. Wygrywał ze mną prawie zawsze.
– Czy wie pan, gdzie i kiedy zainteresował się strzelaniem? Nie służył w wojsku, prawda?
– Martin w wojsku? Nigdy w życiu. Chociaż od czasu do czasu jeździł na wojskową strzelnicę. To jedyne miejsce, gdzie można korzystać z broni dużego kalibru. Oczywiście pod nadzorem żołnierzy. Całkiem sporo naszych członków od czasu do czasu korzysta z ich gościnności.
– Pan też?
– Ja? Nie. Mnie wystarcza broń małokalibrowa.
– Właśnie takiej użył Martin Edgeworth przed kościołem Świętej Marii.
– Innej nie mógł, chyba że kupiłby coś nielegalnie. – George przesunął się do przodu. – Niech mnie pani posłucha, drogie dziecko. Wiem, że wykonuje pani swoją pracę i szanuję to. – Zerknął na Banksa. – Obydwoje prowadzicie poważną sprawę. Ale jeśli pani chce, żebym uwierzył, że mój przyjaciel, mój najlepszy przyjaciel, wstał pewnego ranka, wyszedł z bronią w ręku i zaczął strzelać do tłumu ze szczytu wzgórza, a potem pojechał z powrotem do domu, palnął sobie w łeb, to się pani rozczaruje. Bo nie potrafię. Ta wersja do mnie nie przemawia. Bo widzi pani, ja zwyczajnie nie mogę... – W jego oczach pojawiły się łzy.
Margie silniej ścisnęła jego dłoń, potem ją poklepała.
– Już dobrze, George – uspokajała go łagodnym głosem. – Już dobrze.
– Przykro mi, że trudno panu się z tym pogodzić – powiedziała Annie. – Po prostu próbujemy zrozumieć, jak to się mogło stać.
– Wiem. Ale nie umiem wam pomóc. Bo nie wiem jak. Nadal nie mogę w to uwierzyć. Martin był zwyczajnym facetem. Owszem, czasem wpadał w złość. Owszem, nie lubił przegrywać. A jeśli mam być całkiem szczery, to chyba też oszukiwał w zeznaniu podatkowym. Ale to nie robi z niego zabójcy. Nie był na tyle cichy, żeby się zacząć martwić, co naprawdę siedzi mu w głowie, ale też nie był ani głośny, ani agresywny, ani napastliwy. Był sobą. I niech mi pani nie opowiada tych bredni, które wciskali mi reporterzy, że czasem nie znamy nawet własnych sąsiadów. Martin nikogo nie udawał. Miał serce na dłoni. Taki był Martin.
– Tylko wie pan, my tego wszystkiego nie zmyślamy – stwierdził Banks. – Często ludzie są inni, niż nam się wydaje. Mamy dowody, że Martin Edgeworth zabił tych ludzi, panie Sykes. A potem siebie.
– Jestem pewien, że macie. Mówię tylko, że nie mogę w to uwierzyć. Tak jak pan by nie mógł uwierzyć, gdybym oświadczył, że... – Zrobił pauzę, po czym wskazał na Annie. – Że ona to zrobiła.
– W takim razie co się stało pańskim zdaniem? – zapytał Banks.
– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że nie mógł tego zrobić Martin Edgeworth. To musiał być ktoś inny.
O siódmej tego wieczoru Banks zatrzymał się przed domem Jenny i zatrąbił. Znów lało jak z cebra. Przyszło mu na myśl, że może powinien wybiec po nią do drzwi z rozłożonym parasolem, okazując galanterię, ale drzwi się otworzyły niemal natychmiast i Jenny stanęła w nich z własną parasolką. Dużą, w paski.
– Czasem żałuję, że nie zostałam w Sydney – stwierdziła, usadowiwszy się na fotelu pasażera. – Choć oczywiście tam też czasem pada. No, no, ładny samochód. Kiedy go kupiłeś? I za co? Brałeś łapówki od dealerów?
– Ojej, chyba mamy sporo do nadrobienia – powiedział Banks. – I wydaje mi się, że nabrałaś obcego akcentu. – Delikatnie ściszył Warm Love Vana Morrisona i ruszył.
Osiedle Green trochę nie pasowało do majestatycznego dostojeństwa wzgórz, ale było miłą i względnie bogatą enklawą Eastvale położoną na południowy wschód od miejsca, w którym rzeka Swain zakręcała naprzeciwko tarasowych ogrodów i wodospadu. Ci, którzy mieli szczęście mieszkać w którymś z wolno stojących georgiańskich domów nad wodą, mogli się cieszyć wspaniałym widokiem na zamek górujący nad nimi na przeciwległym brzegu.
Jenny mieszkała tylko przecznicę dalej od domu, który sprzedała, wyjeżdżając z Eastvale, w bliźniaku z widokiem na skwer ze ścieżkami biegnącymi wzdłuż topól i platanów oraz tablicami informującymi, że należy sprzątać po swoim psie. Chociaż w sezonie kręciło się w tej okolicy sporo turystów, przyciąganych zwłaszcza słynną lodziarnią i usytuowaną tuż obok cukiernią, to jednak odległość od centrum była na tyle duża, by zapewnić spokój i ciszę przez większą część roku. Mieszkali tam przedstawiciele wolnych zawodów i lepiej sytuowani nauczyciele akademiccy oraz dość pokaźna liczba emerytów, a nawet kilku znanych malarzy i pisarzy. Ale Ray zapewne nie czułby się tu dobrze, pomyślał Banks. Dla niego byłaby zbyt mieszczańska i prawdopodobnie zbyt klaustrofobiczna.
Do restauracji U Luigiego nie mieli daleko, kawałek drogi tuż za mostem wzdłuż ogrodów Wzgórza Zamkowego, ale chyba nikt by nie pomyślał o spacerze w taką pogodę. Deszcz odbijał się od kałuż na jezdni oraz na chodniku, tworzył rwące strumienie w rynsztokach, deformował światło lamp ulicznych i czerwonych albo zielonych neonów nad sklepami, które mijali od czasu do czasu. Hałasował tak, że Banks ledwo słyszał piosenkę Vana Morrisona.
Mimo deszczowego wieczoru ze względu na zbliżające się święta sklepy były otwarte do późna i Banks miał szczęście, że znalazł miejsce do parkowania niemal przed samym wejściem do małej restauracji Luigiego. Po drodze przez chwilę szli pod parasolką i Banks poczuł znajomy zapach Jenny. Mógłby przysiąc, że tych samych perfum używała przed laty, a on ciągle nie znał ich nazwy. Ale mniejsza o nazwę, pachniały tak świeżo i naturalnie jak woń niesiona przez delikatną letnią bryzę. Przypominały mu zakupy w domu towarowym Beales, na które w dzieciństwie zabierała go matka. Zawsze musiał przejść przez sklep z perfumami i makijażem, żeby potem dotrzeć do zabawek i ubrań dziecięcych.
Kierownik sali zrobił duże zamieszanie wokół ich przyjścia, odebrał od nich mokre ubrania i poprowadził do dwuosobowego stolika w rogu pod romantycznym wizerunkiem kanału weneckiego na obrazie olejnym w złoconych ramach. Pośrodku nieskazitelnie białego obrusu stały dwie czerwone świece rzucające cienie na ścianę. Było jeszcze wcześnie, dlatego oprócz nich w sali znajdowało się tylko sześcioro innych gości zajmujących jeden czteroosobowy i jeden dwuosobowy stolik, ale Banks wiedział, że pozostałe też się niebawem zapełnią. Wystrój wnętrza był stonowany i ciemny. Banksowi wydawało się, że w tle słyszy Santa Lucia Elvisa Presleya.
– Zdążyłaś już odespać? – zapytał Banks.
– Chyba jeszcze nie. Nie śpię o regularnych porach i często się budzę.
– Podejrzewam, że jeszcze chwilę to potrwa.
Karta dań była drukowana pochyłą czcionką. Z obszernej torebki Jenny wyjęła swoje szylkretowe okulary, a Banks założył swoje, kupione w sklepie sieci Specsavers. Obydwoje wybuchnęli śmiechem, a po chwili w milczeniu przeglądali menu. Podszedł kelner z pytaniem, co podać do picia, i po konsultacji z Jenny Banks zamówił butelkę amarone. Cenowe szaleństwo, ale przecież okazja była wyjątkowa: kolacja z cudowną kobietą, której nie widział od ponad dwudziestu lat.
Jenny była jego przyjaciółką, nie kochanką jak Emily, ale bardzo się do siebie zbliżyli i obydwoje zdawali sobie sprawę z wzajemnego zauroczenia. Gdyby nie był żonaty, zapewne wszystko potoczyłoby się inaczej. Gdy kelner nalał wino, Banks spojrzał na Jenny i pomyślał, że nadal jest piękna. Czytając menu, delikatnie przygryzła zębami czubek języka. Światło świec odbijało się w jej oczach, gdy na chwilę je podniosła. Wokół szyi owinęła jedwabny szal. Dekolt rdzawej bluzki odsłaniał akurat tyle, ile trzeba. Miała gołe ręce. Gdy przewracała kartki, wokół jej lewego nadgarstka cicho pobrzękiwały srebrne obręcze. Na prawym nosiła mały zegarek z luźną bransoletką. Banks zdążył zapomnieć, że Jenny jest leworęczna.
– Co? – zapytała, posyłając mu uśmiech.
– Nic nie mówiłem – mruknął Banks zawstydzony, że go przyłapała, jak się na nią gapi. Przypomniał sobie, że to służbowa kolacja, chociaż nie miał nadziei, że sokole oko nadinspektor Gervaise nie dostrzeże ceny butelki amarone.
– To mi się zdawało. Co wybrałeś?
Banks ponownie zajrzał do menu.
– Myślałem, żeby zacząć od małej sałatki Cezar, a potem może ravioli z homarem albo spaghetti z klopsikami. A ty?
Jenny zamknęła kartę.
– Wezmę to samo.
– Na pewno?
– Oczywiście. Właściwie zawsze tak robię, gdy jem z kimś na mieście.
– A jeśli towarzysz zamawia coś, czego nie znosisz?
– Wtedy się staję bardziej twórcza. No i nie zawsze jest to mężczyzna. Szczerze mówiąc, spaghetti z klopsikami brzmi okej i na pewno będzie lepiej pasować do wina niż ravioli z homarem, chociaż nazwa brzmi smakowicie.
Banks odłożył swoje menu.
– No to załatwione. – Złożyli zamówienie i wrócili do wina. – Czy mi się wydaje, czy miałaś rude włosy?
Jenny się roześmiała.
– Nie wolno już zmienić zdania? Jeśli chodzi o kolor włosów, to kobiety są arcyoszustkami. To była henna.
Banks dałby sobie głowę uciąć, że tamten rudy kolor był naturalny.
– Nigdy nie miałem okazji sprawdzić – powiedział.
Jenny zmarszczyła brwi.
– A czyja to była wina? – Dotknęła swoich włosów. – To mój naturalny kolor. Dorosłam do niego. Miałeś mi powiedzieć, skąd porsche.
– Niestety nie jest to miła historia. Dlatego zmieniłem temat, gdy wspomniałaś o nim po raz pierwszy. Samochód należał do mojego brata. – Banks opowiedział jej, że Roy został zamordowany, majątek po nim odziedziczyli rodzice, a jemu dostał się samochód.
– Faktycznie smutne – stwierdziła Jenny, gdy skończył. – Ale doprowadziłeś sprawę do końca i znalazłeś zabójcę?
– Tak, ale to niewiele... To znaczy nie zawsze pomaga. Sama wiesz. Nie da się wynagrodzić straty.
– To prawda – zgodziła się Jenny. – Wiesz, przez wszystkie te lata często myślałam o tej chwili, gdy znów się spotkamy. Zastanawiałam się, jak będzie. Czy poczujemy się niezręcznie? Czy oddalimy się od siebie na tyle, że nie znajdziemy już wspólnych tematów? Poza zawodowymi oczywiście. Czy nie będzie nic, jak między obcymi ludźmi?
– I?
Zaśmiała się.
– Pod pewnymi względami jest tak, jakbym stąd nigdy nie wyjechała. Wiem, że to trochę paradoksalne, bo wiele rzeczy się zmieniło, my obydwoje się zmieniliśmy, ale czuję się w twoim towarzystwie nie inaczej niż przed laty.
Banks usiadł wygodniej.
– Wygodnie jak w starych kapciach? Ale masz rację, wiele się od tamtego czasu wydarzyło. Choćby to, że Sandra ode mnie odeszła.
– Och, wiem, ale nie to miałam na myśli. Nie chodziło mi o szczegóły, tylko o istotę. Musimy być czymś więcej niż nagromadzeniem tego, co się z nami działo, nie sądzisz?
Banks zastanawiał się nad tym, sącząc amarone. Gdy znów spojrzał w jej oczy, zdał sobie sprawę, że to, co pierwszego dnia brał w nich za smutek, było głębią doświadczenia, skutkiem doświadczania pełni życia, znajomości wszystkiego, co ono ze sobą niesie, od cierpienia, przez radość, nadzieję, straty, marzenia, smutki, a czasem i rozpacz. Na stole pojawiły się sałatki, odstawili więc kieliszki, a kelner bez słowa je uzupełnił. Banks słyszał, że kilka razy otwierały się drzwi wejściowe, ale dopiero teraz się rozejrzał po sali i stwierdził, że jest prawie pełna.
– Nie znoszę, kiedy to robią – stwierdziła Jenny. – Potem się zalewam, bo nie wiem, ile wypiłam.
– Możesz liczyć kieliszki albo odznaczać na butelce.
– No nie, to już byłaby lekka przesada.
Banks się roześmiał.
– Przy tych cenach zalewanie się nie wchodzi w grę.
– W takim razie przestanę się martwić.
– A co się wydarzyło w Australii? Dlaczego zdecydowałaś się wrócić?
– Chyba nie mogłam dłużej znieść rozłąki. No wiesz, angielska pogoda, zdrowe jedzenie, polityka. Ty. No i propozycja pracy.
– A poważnie?
– Rozwiodłam się.
– Przykro mi to słyszeć.
– Niepotrzebnie. Propozycja pracy zaważyła. Nie jestem na tyle bogata, żeby nie pracować. Ale małżeństwo? Rozwód nie był miły. Chyba nigdy nie jest, prawda?
– Nie jest – zgodził się Banks. – W każdym razie mój nie był. Tyle wspólnych lat, człowiek myśli, że kogoś poznał, a potem... Potem ten ktoś się staje obcy.
– To prawda. Na pewno słyszałeś, jacy są Australijczycy. Interesuje ich tylko piwo, futbol australijski i rzut karłem. – Pokręciła głową. – Nie, to nie fair. Henry był dobrym człowiekiem, prawdziwym myślicielem, bardzo twórczym. I wrażliwym. Po prostu nam nie wyszło, i tyle. Nie wiem dlaczego. Jestem psychologiem, a nie rozumiem sama siebie.
– Lekarzu, ulecz samego siebie?
– Mniej więcej tak. Powiedzmy, że wystąpiła między nami niezgodność charakterów. To obejmuje cały szereg grzechów. I tak to zostawmy.
– Nie ma szans na pogodzenie się?
– Nie. A u ciebie?
– Boże, nie – żachnął się Banks. – Minęły już całe lata. Sandra jest szczęśliwą żoną innego mężczyzny. Mieszkają w Londynie. Urodziło im się dziecko.
– Widujecie się czasem?
– Od wielu lat już nie. Straciliśmy kontakt. Ale często się widuję z dziećmi, Brianem i Tracy.
– Och, zespół Blue Lamp jest bardzo popularny po drugiej stronie świata. Musisz być dumny z syna.
– Nie mów mu tego, ale jestem. Tracy miała swoje wzloty i upadki, ale wszystko się dobrze skończyło. Chyba się ustatkowała. Mieszka w Newcastle, pracuje i studiuje na uniwersytecie.
– Czyli ci się poszczęściło.
– Też tak myślę. Ty masz dzieci?
– Nie. To był świadomy wybór nas obydwojga, więc wszystko okej. Nigdy nie widziałam w sobie materiału na dobrą matkę. Miałeś kogoś później?
– Raz czy dwa się zdarzyło – odpowiedział Banks. – A ty?
– Trzy albo cztery razy. – Jej wyraz twarzy był nieprzenikniony.
Kelner przyniósł danie główne i rozlał resztę wina do kieliszków.
– Nigdy nie pisałaś – powiedział Banks, gdy kelner odszedł poza zasięg głosu.
– Ty też nie.
– Nie miałem adresu.
– Jesteś detektywem. Z łatwością mogłeś mnie odnaleźć. – Jenny wpatrywała się w stół. Gdy podniosła głowę, kąciki ust miała zwrócone ku dołowi. – Nie rozumiesz, prawda?
– Czego?
– Nieważne.
– Powiedz.
– Nie, naprawdę nieważne. Nic takiego. Po prostu musiałam wyjechać. Gdzieś daleko stąd. To wszystko. A teraz bądź grzecznym chłopcem i wcinaj spaghetti.
Zabrali się do jedzenia. Makaron był smaczny, sos pomidorowy esencjonalny, a klopsiki niewysuszone i pikantne.
– Przypuszczam, że nie będziecie już mnie potrzebowali, skoro macie mordercę? – powiedziała po chwili.
– To jedna z rzeczy, o których chciałem z tobą porozmawiać.
– No cóż, muszę przyznać, że w taki miły sposób nikt mnie jeszcze z roboty nie wywalał. Podziękuj swojej szefowej za działanie w białych rękawiczkach.
Banks wybuchnął śmiechem. Prawie zapomniał, jak często potrafiła go rozśmieszyć.
– Źle mnie zrozumiałaś. Owszem, dopadliśmy zabójcę, albo raczej sam się dopadł, ale nadal nie mamy odpowiedzi na kilka pytań. Chciałbym, żebyś kontynuowała pracę nad jego profilem, jeśli jesteś zainteresowana.
Jenny pojaśniała.
– Oczywiście, że tak. Praca nie przyczyni się już do wykrycia sprawcy, ale może się przydać do celów badawczych. Jednym z problemów z tego typu zabójcami jest brak wyjściowego profilu sprawcy, do porównywania. Są tak nieliczni, w dodatku większość się zabija, zanim zdążymy z nimi porozmawiać.
– Ten nie był wyjątkiem.
– Może to dziwne, ale rozmowa twarzą w twarz nie jest aż taka ważna. Zawsze uważałam, że rozmowy z seryjnymi zabójcami i masowymi mordercami są przereklamowane. Bo podczas takich rozmów potrafią tylko skomleć i kłamać, a winę za swoje przestępstwa zwalają na społeczeństwo. Wiele się dowiedzieć nie można. Moim zdaniem najciekawsze jest ich zachowanie oraz to, jak się prezentują w kontaktach z ludźmi. Oraz pęknięcia na tym wizerunku. Ustalenie, co potrafi się spiętrzyć tak bardzo, że przerywa tamę, obrazowo mówiąc, wprowadza ich na drogę, z której nie ma odwrotu. To o wiele bardziej interesujące.
– Cieszę się, że tak uważasz.
– Powiedz mi zatem wszystko, co o nim wiesz.
Skończyli jeść i Banks powiedział jej, co do tej pory odkrył na temat Martina Edgewortha i co o nim usłyszał od Ollie’ego Metcalfe’a oraz w klubie strzeleckim od George’a i Margie Sykesów. Dalszych szczegółów poszukiwały Annie i Gerry Masterson, ale na razie do niczego jeszcze się nie dokopały. Jenny słuchała go, opierając brodę na pięściach, z łokciami na stole. Gdy skończył, w zamyśleniu sięgnęła po kieliszek i wypiła łyk wina. Na dnie niemal nic już nie zostało.
– Zamówić ci jeszcze? – zapytał Banks. – Ja nie mogę, prowadzę. Ale...
– Chyba już nie dam rady – odmówiła. – Zaczyna mnie ogarniać zmęczenie.
– Chcesz iść?
Jenny zakręciła kieliszkiem.
– Nie, jeszcze nie teraz. Został mi jeszcze łyk – odpowiedziała. – Czyli praktycznie wszyscy, z którymi rozmawiałeś, twierdzili, że Martin Edgeworth był przyjacielskim, szlachetnym, towarzyskim, opiekuńczym człowiekiem, który odnosił sukcesy i nie narzekał na życie?
– W zasadzie tak – potwierdził Banks. – Jeśli nie liczyć nieudanego małżeństwa, porywczości i nieumiejętności pogodzenia się z przegraną.
– My też coś wiemy o nieudanych małżeństwach, prawda? Gdyby trudny rozwód prowokował masowych morderców, mielibyśmy znacznie więcej trupów na ulicach. Tak samo porywczość i nieradzenie sobie z porażką.
– Nie sposób zaprzeczyć. Jeszcze nie rozmawialiśmy z jego żoną ani dziećmi. Dzieci, oczywiście już dorosłe, powinny przyjechać jutro. Żona nie wspomniała, że chce się ruszyć z Carlisle, gdy Gerry rozmawiała z nią przez telefon, więc kto wie, może będziemy musieli pojechać do niej.
– Ten sprawca z całą pewnością nie pasuje do żadnego znanego mi profilu – oznajmiła Jenny. – Zazwyczaj masowi mordercy są wyraźnie wyalienowani i rozgoryczeni. Chcą się zemścić na świecie i udowodnić wszystkim dookoła, że nie są nieudacznikami i nie pozwolą z siebie zrobić popychadła. Nic nie wskazuje, żeby Martin Edgeworth był nieudacznikiem albo choćby uważał, że nim jest. Czasem zemsta jest ukierunkowana, a czasem przybiera formę wściekłości przypadkowo kierowanej przeciwko społeczeństwu. To też najwyraźniej nie pasuje, chyba że Edgeworth bardzo, ale to bardzo dobrze potrafił ukrywać swoje prawdziwe ja. Nie był samotnikiem ani nieudacznikiem. Owszem, rozpadło mu się małżeństwo i prawdopodobnie czuł złość do byłej żony, która go upokorzyła, ale trudno to uznać za przejaw psychopatii. Niektórzy zabójcy potrafią ukrywać prawdziwe ja. Jestem pewna, że nie raz, nie dwa oglądałeś w wiadomościach telewizyjnych, jak sąsiedzi seryjnego zabójcy zapewniają, że on nawet muchy by nie skrzywdził, że był spokojny, nigdy nie sprawiał kłopotów. A facet zakopał na swoim podwórku pięć poćwiartowanych ludzkich ciał. Oczywiście, to się zdarza. Ale nie tak często. Większość przejawia cechy pozwalające określić, kim są. To prawda, było wielu słabych, drobnych mężczyzn, w których coś pękło, po czym zabili swoje żony i rodziny, a na końcu samych siebie. Ale żeby wziąć karabin i skosić ludzi na ślubie? To co innego. Musimy sięgnąć znacznie głębiej.
– Zdaje się, że Raymond Chandler napisał coś o potulnych żonach, które z nożem do krojenia mięsa w ręku wpatrują się w kark swoich mężów.
– Owszem. Ale to było w południowej Kalifornii podczas Santa Any. Gorący wiatr sprawia, że ludzie szaleją.
– Nie dość, że piękna, to jeszcze zna Raymonda Chandlera – stwierdził Banks, zanim zdał sobie sprawę, co mówi.
Jenny zareagowała natychmiast. Zatrzepotała rzęsami i powiedziała:
– Może na to nie wyglądam, ale znam się na tym i owym. Dawno już powinieneś to wiedzieć.
Ale Banks zauważył, że mimo tej brawury Jenny się zaczerwieniła. Pomyślał, że ludzie faktycznie wysyłają sygnały, dzięki którym otoczenie może wywnioskować, kim są, co czują albo co myślą. Nie wszystko potrafimy ukryć przed światem. Zdradza nas nasze zachowanie. Mowa ciała.
– Więc co myślisz? – zapytał. – Na temat Edgewortha.
Jenny wypiła resztkę wina.
– Nie wiem, co myśleć – powiedziała. – Ale sądząc po tym, co mi powiedziałeś, na twoim miejscu zadałabym sobie jedno pytanie.
– Jakie?
– Mimo wszystkich dowodów, którymi dysponuję, czy jestem absolutnie pewien, że zidentyfikowałem faktycznego sprawcę?
– Nie pierwsza mi to dzisiaj mówisz – mruknął Banks. – Idziemy?
Gdy zaparkował przed domem Jenny, ciągle lało jak z cebra. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, po czym Jenny powiedziała:
– Nie zaproponuję, żebyś zaszedł na kieliszek czegoś mocniejszego, Alanie. Po części dlatego, że jestem cholernie zmęczona, a po części... jak by to powiedzieć... Nadal nie jestem pewna, w której części świata się znajduję. Nie przestawiłam się. Nie wiem, czy jest dzień, czy noc.
Banks pochylił się i pocałował ją w policzek. Uśmiechnęła się i koniuszkami palców dotknęła jego ramienia. Zaczekał, aż otworzy drzwi frontowe. Odwróciła się do niego. Na tle światła widział tylko zarys sylwetki. Podniosła dłoń na pożegnanie i zamknęła za sobą drzwi. Van Morrison śpiewał Wild Children, gdy Banks mijał najpierw most, potem rynek, na którym bruk lśnił od deszczu w kolorowych światłach, i wjeżdżał na drogę do domu.