Rozdział dziewiąty

Dom Edgewortha nadal był odgrodzony policyjną taśmą, gdy Banks podjechał tam następnego ranka, chociaż dochodzenie znacznie zwolniło. Budynku pilnował umundurowany funkcjonariusz i Banks musiał mu pokazać legitymację, żeby wejść do środka. Zastanawiał się, kogo wkurzył ten młody posterunkowy, że dostał takie nudne zajęcie.

– Ktoś się tu kręcił? – zapytał.

– Nikt, panie nadkomisarzu. Tylko ludzie z kryminalistyki raz na jakiś czas, to wszystko. Jeszcze patolog tu był. Doktor Glendenning.

– Nikt obcy nie próbował wejść?

– Kilku ciekawskich sąsiadów, ale ich pogoniłem.

– Spisałeś ich nazwiska i adresy?

Młody policjant zrobił przerażoną minę.

– Nikt mi nie mówił, że mam to zrobić, panie nadkomisarzu.

– Nie przejmuj się. Ale pamiętaj na przyszłość.

Chłopak przełknął ślinę.

– Tak jest.

Banks schylił się, minął taśmę i obszedł budynek. Od wzgórza na tyłach oddzielał go drewniany płot i niski żywopłot. Nie było drzew, które psułyby tylko widok. Spektakularny, nawet w taki ponury dzień. Przynajmniej deszcz przestał padać.

Początkowo zbocze było łagodne, dopiero potem pięło się coraz stromiej ku schowanemu w chmurach wierzchołkowi. Banks zauważył, że za furtką w ogrodzeniu zaczyna się dobrze wydeptana ścieżka znikająca we mgle jak sama góra. Widok przypomniał mu stary chiński obraz, który widział w galerii sztuki: maleńkie ludzkie postaci w połowie podobnej ścieżki, wspinające się na olbrzymią górę, której szczyt także ginął w chmurach. Może tutaj skala była mniejsza, ale efekt tak samo imponujący.

Więc to stąd Edgeworth wyruszał na wędrówki w każdą sobotę i niedzielę rano, jak twierdził Ollie Metcalfe. Przepytano wszystkich mieszkańców wioski, nikt nie widział Edgewortha od jego wizyty w White Rose w piątek wieczorem. Czy to możliwe, żeby poszedł na spacer w sobotę rano przed rozpoczęciem ceremonii ślubnej i spotkał się z kimś na wzgórzach albo dlatego, że się z nim umówił, albo dzięki sprytnemu planowi tego kogoś? Jeśli tak, co z tego wyniknęło? Czy zaprosił tę osobę do swojego domu? Jeśli tak, to po co? Samochód Edgewortha był widziany przez kilka osób w sobotę zaraz po południu. Jechał w kierunku głównej drogi do Swainsdale, która zaprowadziła go do Fortford i w okolice kościoła Świętej Marii. Nikt nie widział twarzy kierowcy – szyby są przyciemniane, nie było więc dowodu, że prowadził Martin Edgeworth. To mógł być ktokolwiek.

Dom był zamknięty, ale Banks przyniósł ze sobą klucze. Zostawił w sieni płaszcz i przeszedł do kuchni. Wszystko było tak jak w dniu, w którym znaleźli zwłoki Martina Edgewortha. Ktoś pozmywał kubki, z których pili herbatę, ale poza tym nic się nie zmieniło: wyspa z granitowym blatem, duża czerwona AGA, lodówka ze stalowym frontem i zamrażarka. Jak zauważył już wcześniej, wszystkie powierzchnie były idealnie wyczyszczone. W powietrzu została jeszcze resztka zapachu antybakteryjnego płynu czyszczącego.

Szybko przeszedł na górę. Technicy kryminalistyczni wynieśli stamtąd segregatory, komputer i drukarkę, ale także ubrania, szuflady biurka w gabinecie i wszystko inne, co mogłoby dostarczyć dowody. Banks myślał jednak tylko o starannie złożonej odzieży, na której nie znaleziono ani jednego włosa, ani jednej kropli potu. Zarówno Terry Gilchrist, jak i Gareth Bishop widzieli szczupłego mężczyznę średniego wzrostu w ciemnej odzieży i czarnej czapce. Obydwaj z daleka. Edgeworth był szczupły i średniego wzrostu. Czy to znaczyło, że zabójca kupił dwa identyczne zestawy odzieży? Swojego pozbył się później, a drugi zostawił obok zwłok Edgewortha jako dowód winy. Jeśli więc sprawca był na tyle głupi, żeby kupować dwa komplety tego samego rozmiaru za jednym razem, to była szansa, że sprzedawca go zapamiętał.

Zabójca był trochę niedbały, inaczej Banks nie stałby teraz tu, gdzie stoi, ale ktokolwiek popełnił tę zbrodnię, najwyraźniej liczył na to, że policja wpadnie w euforię po odnalezieniu sprawcy masakry i nie będzie szukać głębiej. I się nie przeliczył. Ale do czasu. Praktycznie jedynym ryzykownym punktem tego planu była możliwość, że ktoś odwiedzi Edgewortha w sobotę około południa i znajdzie ciało. Ale czy sprawca musiał się tego obawiać? Edgeworth mieszkał sam, gdyby więc ktoś zapukał do jego drzwi i nie został wpuszczony, zapewne by odszedł, dostarczając tylko kolejnego potwierdzenia, że Edgeworth był wtedy poza domem. Mało prawdopodobne, żeby taki gość niezaproszony wszedł do środka i odkrył ciało.

Na koniec Banks zszedł do zatęchłej, wilgotnej piwnicy. Przeszedł go dreszcz. Jak powiedział doktorowi Glendenningowi, stół warsztatowy i narzędzia zostały wyniesione, ale nikt nie starł jeszcze krwi, Banks z łatwością mógł więc określić dokładne miejsce znalezienia zwłok. Pozornie wszystko się zgadzało ze strzałem samobójczym. Banks wyobrażał sobie, jak Edgeworth osuwa się na podłogę, opiera o ścianę, rozsuwa nogi, wkłada lufę do ust i pociąga za spust.

Ale teraz zaczynało się okazywać, że to wcale nie przebiegło w ten sposób. Oczami wyobraźni Banks zobaczył, jak zagadkowa postać staje za Edgeworthem, uderza go młotkiem w głowę, umieszcza go pod ścianą w miejscu, gdzie został znaleziony, a potem wkłada mu w dłoń rewolwer, wsuwa lufę do jego ust i starannie celuje, żeby pocisk rozerwał tę część czaszki, w którą on wcześniej uderzył.

Banks pochylił się, żeby obejrzeć miejsce, w którym głowa denata uderzyła o ścianę. Ponieważ technicy kryminalistyczni już zrobili tu swoje, mógł dotknąć powierzchni i osobiście się przekonać, że Glendenning miał rację. Bielony kamień był gładki, a już na pewno nie miał żadnych wybrzuszeń, które mogłyby spowodować wgniecenie opisane przez doktora.

Cofnął się i spróbował sobie wyobrazić, co myślał zabójca Edgewortha. Prawdopodobnie zaskoczył swoją ofiarę, a skoro planował upozorować samobójstwo, to rozpuszczenie trucizny albo tabletek usypiających w filiżance herbaty nie wchodziło w grę. Zapewne wiedział, że policja przeprowadzi analizę toksykologiczną, która wykaże wszelkie odstępstwa od normy. Poczekał więc, aż Edgeworth odwróci się do niego tyłem, i zadał cios, potem ułożył nieprzytomnego na podłodze pod ścianą i zastrzelił. To z pewnością był możliwy scenariusz.

Jeśli tak właśnie się stało, to Edgeworth musiał zginąć przed masakrą w kościele. Nawet doktor Glendenning przyznał, że to było możliwe. Podczas sekcji zwłok nie znaleziono śladów krępowania ofiary. Żeby zdążyć ze wszystkim na czas, sprawca musiał wejść do domu rano, zamordować Edgewortha w piwnicy, potem odjechać jego samochodem, z jego bronią palną i w ubraniu identycznym jak to, które zostawił przy jego zwłokach. Istniało prawdopodobieństwo, że Edgeworth sam go wpuścił, albo na przykład zaprosił do domu po porannym spacerze, ponieważ nie znaleziono śladów włamania.

Skoro sprawca zadał sobie tyle trudu i przemyślał swój czyn bardzo dokładnie, musiał być bardziej inteligentny niż ktoś, kto zwyczajnie pękł i zaczął strzelać do przypadkowych ludzi. To zaś znaczyło, że musiał mieć motyw, w dodatku poważny. Banks nie miał pojęcia, co to może być. Wiedział jednak, że motyw gdzieś się w tym wszystkim kryje, nawet jeśli jest głęboko ukryty i bardzo trudny do odnalezienia.

 

Banks znów zastał Rogera za barem, gdy w piątek po południu przyjechał do Upper Swainsdale District Rifle and Pistol Club.

– Szef w pracy? – zapytał.

Roger spojrzał na niego jak na szaleńca i dopiero po chwili go rozpoznał.

– Ach, to pan – powiedział. – Przepraszam. Tak, pan McLaren jest dzisiaj w pracy. Powiem mu, że pan przyszedł,

Roger zniknął w drzwiach za barem, a Banks oparł się o wypolerowane, ciemne drewno kontuaru i czekał. Gości przyszło znacznie więcej niż podczas poprzedniej jego wizyty i niemal wszystkie stoliki były zajęte. Banks poszukał wzrokiem George’a i Margie Sykesów, ale nigdzie ich nie dostrzegł. Zastanawiał się, co przyciąga ludzi do strzelectwa. On sam nigdy nie odkrył w sobie takiego upodobania, chociaż skończył kilka kursów z zakresu obsługi broni palnej zarówno podczas szkolenia, jak i późniejszej służby. Trudno było sobie wyobrazić, że można to lubić, dopóki się samemu nie spróbowało, jak obserwowania pociągów czy biegania w maratonach. Być może było to coś pomiędzy uspokajającym, łagodzącym efektem uprawiania hobby a szaleńczą, podsycaną przez adrenalinę obsesją prędkości czy pokonywanego dystansu.

– Tędy proszę. Drugie drzwi na prawo.

Roger wpuścił go za bar, podnosząc fragment blatu, i po chwili Banks przeszedł na zaplecze. Nie urządzono go tak samo dobrze jak części dla klubowiczów, ale wszystko było czyste i zadbane, a w powietrzu unosił się zapach świeżych cytryn. Nie wyczuwało się kordytu. Banks szedł korytarzem, minął otwartą przestrzeń magazynową i po chwili zapukał do drzwi oznaczonych tabliczką MANAGER. Piskliwy głos zaprosił go do środka.

Geoff McLaren siedział za dużym biurkiem z imitacji drewna tekowego. Banks uznał, że to musi być imitacja, ponieważ prawdziwe drewno tekowe miało ostatnio zawrotne ceny. Na biurku panował porządek, leżący na nim laptop był zamknięty. Duża, łysa głowa McLarena lśniła, jakby wypolerowano ją razem z meblami, a jego uścisk dłoni był trochę zbyt wilgotny i wiotki jak na gust Banksa.

– Czy mogę panu coś podać? – zapytał McLaren, gdy obydwaj usiedli.

– Nie, dziękuję – odmówił Banks. – Nie wydaje mi się, żebym miał zająć panu dużo czasu.

Nagle McLaren zaczął brzmieć i wyglądać jak pełen współczucia mistrz ceremonii pogrzebowej.

– Chodzi o Martina, prawda? Co za straszna tragedia!

– Czy znał pan Martina Edgewortha prywatnie, czy była to tylko znajomość służbowa?

McLaren złączył czubki palców, tworząc piramidę,

– Uważam, że byliśmy przyjaciółmi, a przynajmniej dobrymi znajomymi. Od czasu do czasu jadaliśmy razem lunch. Oczywiście nie tutaj. To moje miejsce pracy. Czasem chodziliśmy do pubu koło niego w Swainshead. Kilka razy byliśmy w Eastvale. Gdy jeszcze miał gabinet dentystyczny, byłem jego pacjentem. Martin należał do najdłuższych stażem członków naszego klubu. Pomagał w pracach organizacyjnych, przygotowaniach do zawodów strzeleckich, prowadzeniu dokumentacji.

– A w sprawdzaniu kandydatów ubiegających się o członkostwo?

McLaren zagryzł wargi, po czym odpowiedział:

– Czasami. Ale tylko na wstępnych etapach. Potem decyzje podejmują odpowiednie władze, zgodnie z przepisami.

– Oczywiście.

– Prawo i bezpieczeństwo traktujemy tutaj bardzo poważnie, panie Banks.

– Jestem pewien, że tak. Czy pan Edgeworth zajmował się ostatnio jakimiś nowymi podaniami o przyjęcie do klubu? Albo może sam proponował jakichś nowych członków?

– To nie działa w taki sposób, ale nie, nic takiego nie miało miejsca.

– A wydarzyło się coś niezwykłego albo nietypowego?

– Nic mi nie przychodzi do głowy. – McLaren zmarszczył brwi. – Co konkretnie ma pan na myśli?

– Niemiłe incydenty. Kłótnie. Wypadki. Groźby. Kradzieże.

– Nie, nic takiego się nie działo. Mamy wysokie standardy.

– Czyli nikt się nie upił i nie zaczął strzelać na sali restauracyjnej?

Uśmiechu McLarena raczej nie dałoby się nazwać uprzejmym.

– Wbrew temu, co sądzi wielu ludzi, nie mamy tutaj Dzikiego Zachodu. Broni palnej nie wolno wnosić ani do baru, ani do sali restauracyjnej. Poza strzelnicą broń musi być zamknięta w ściśle określonym miejscu.

– Bardzo mądrze. O czym mówił Martin Edgeworth, gdy się spotykaliście na lunchu?

– O niczym konkretnym. Plotki klubowe, polityka, biznes, nowe produkty, tego typu rzeczy.

– Dużo jest plotek klubowych?

– Dotyczą tematów, które interesują tylko członków klubu.

– Romanse i tym podobne?

– Bynajmniej. Kilku członków przyjeżdża z żonami na posiłki, spotkania i tak dalej, ale nie jesteśmy klubem, w którym się zostawia kluczyki do samochodu w naczyniu przy wejściu.

– Wielki Boże, ludzie naprawdę tak robią?

McLaren się uśmiechnął.

– Skąd mam to wiedzieć? Raz widziałem na jakimś starym filmie.

– Teraz stosuje się chyba bardziej wyrafinowane metody. Aplikacje na komórkę i tym podobne.

– Pewnie tak – zgodził się McLaren. Zaczynał się kręcić na krześle i bębnić palcami o biurko.

– No dobrze – podjął Banks. – Zdaję sobie sprawę, że cała ta sprawa prawdopodobnie nie ma nic wspólnego z pańskim klubem, proszę mi wierzyć, i chociaż nie jestem fanem broni palnej, to nie zamierzam utrudniać życia tym, którzy są. Ale skoro tamtego feralnego dnia Martin Edgeworth zabrał swój AR-15 na wzgórze, skoro zabił pięcioro ludzi i ranił czworo, to sam pan rozumie, że w interesie nas wszystkich musimy się dowiedzieć dlaczego.

– Oczywiście. Ale osobiście nie wierzę, że Martin to zrobił.

– Nie?

– Absolutnie nie. Gdyby pan go znał osobiście, z całą pewnością nie sugerowałby pan czegoś takiego.

– Pozory mylą, panie McLaren. Dla wielu ludzi Ted Bundy był czarującym facetem.

– Na litość boską, to nie było tak. O czarujących i przekonujących psychopatach swoje wiem. Za mojej kadencji kilku próbowało się dostać do klubu. Żadnemu z tych ludzi nigdy bym nie powierzył broni palnej, bo nie ufam im za grosz. Ale Martin taki nie był. Martin miał serce na dłoni.

Banks pogodził się z koniecznością wysłuchania kolejnego peanu na temat Martina Edgewortha i zdał sobie sprawę, że może właśnie dlatego ponownie odwiedził klub strzelecki, żeby się utwierdzić w przekonaniu o jego niewinności. Być może dlatego przyciskał McLarena i innych, żeby sprawdzić siłę tego przekonania. Pozostawała też jednak kwestia miejsca, w którym Edgeworth spotkał faktycznego zabójcę, i klub strzelecki wydawał się raczej oczywistą możliwością. Zbierali się tutaj ludzie, którzy nie tylko znali Edgewortha, ale też potrafili się obchodzić z bronią palną.

– Chciałbym poznać nazwiska, jeśli można.

– Jakie nazwiska?

– Tych ludzi, którym nie powierzyłby pan broni, bo nie ufa im pan za grosz.

– Proszę pana, to był tylko taki emocjonalny komentarz.

– Czyli nie było żadnych takich kandydatów?

– Nie twierdzę, że nie odrzucamy próśb o przyjęcie w poczet członków klubu, ale zwykle za odmową stoi coś więcej niż tylko moja osobista opinia.

– Jeśli jednak ma pan listę nazwisk ludzi, których pan odrzucił, albo jeśli pamięta pan którekolwiek z nich, to chciałbym je poznać, razem z listą obecnych członków klubu. Proszę pamiętać, że mogę pozyskać nakaz sądowy, jeśli będę musiał.

– To nie będzie konieczne. Zobaczę, co mogę zrobić. Tak samo jak panu zależy mi na wyjaśnieniu, co naprawdę się wydarzyło tamtego dnia.

– Dziękuję. Czy Martin Edgeworth proponował któregoś z odrzuconych kandydatów?

– Nie.

– Czy kiedykolwiek rekomendował kogoś osobiście?

– Nie przypominam sobie.

– Czy zna pan osobiście większość swoich członków?

– Nie większość, wszystkich. Ale nie tak dobrze, jak znałem Martina. Nasz klub nie jest taki duży. – Usiadł wygodniej. – Czy dobrze zgaduję? Pan także uważa, że Martin jest niewinny?

– Dochodzenie nadal się toczy – stwierdził Banks. – Jest wiele kwestii, które musimy sami wyjaśnić, ponieważ Martin Edgeworth popełnił samobójstwo i nie opowie nam o motywach swojego działania. Na tym etapie nie mogę powiedzieć nic więcej.

– Zrozumiałe – skwitował McLaren. – Ale obawiam się, że panu nie pomogę. Mam nadzieję, że pan nie wątpi, że bym to zrobił, gdybym tylko potrafił. Gdybym mógł jakoś oczyścić reputację Martina. – Zrobił pauzę. – Jest tylko jeden drobiazg, który uderzył mnie ostatnio jako dziwny.

– Co mianowicie?

– Nie chciałbym rozbudzać pańskich nadziei, to prawdopodobnie nic wielkiego. Ale któregoś razu podczas lunchu Martin zapytał mnie, czy to możliwe, żeby ktoś z przeszłością przestępczą otrzymał pozwolenie na broń i wstąpił do naszego klubu, jeśli spłacił swój dług wobec społeczeństwa i tak dalej, a jego przestępstwo nie wiązało się z użyciem broni albo przemocy.

– Nie znam się aż tak bardzo na przepisach, które to regulują, ale przypuszczam, że to raczej nie jest możliwe.

– I słusznie, chociaż jeśli wyrok był niższy niż trzy lata, a policja i lekarze nie wnoszą sprzeciwu, to da się zrobić. Tak właśnie powiedziałem Martinowi. Ale to nie jest tylko kwestia litery prawa. Jako klub i szanowana instytucja nie moglibyśmy sobie pozwolić na przyjęcie w poczet członków kogoś z przestępczą przeszłością ani też nie bylibyśmy do tego zobligowani.

– Czy wie pan może, o kogo chodziło?

– Nie. Potem już o tym nie wspominał. Nie jestem pewien, czy mówił o kimś konkretnym.

– Dlaczego więc pytał?

– Nie wiem. Może po prostu był ciekaw.

– Kiedy się odbyła ta rozmowa?

– Niedługo przed... no wie pan. Jakoś na początku listopada.

– Gdzie?

– W White Rose podczas lunchu.

– Czy ktoś wam towarzyszył?

– Nie, siedzieliśmy tylko we dwóch. To znaczy w pubie byli też inni klienci, ale żaden z nich nie uczestniczył w tej rozmowie. I jak już wspominałem, Martin nigdy więcej nie poruszał tego tematu. Przykro mi, że niewiele panu pomogłem, ale to naprawdę wszystko, co mogę powiedzieć.

– Ależ przeciwnie, bardzo mi pan pomógł, panie McLaren – zapewnił go Banks, zbierając się do wyjścia.

Wracając po żwirowanej drodze do samochodu, Banks pomyślał, że McLaren rzeczywiście nie przekazał mu żadnych użytecznych informacji, ale sam fakt, że Edgeworth pytał o możliwość przyjęcia do klubu człowieka z kryminalną przeszłością, zdawał się potwierdzać przypuszczenie na temat jego faktycznej roli w tej sprawie: był ofiarą, a nie sprawcą przestępstwa. Dawał też podstawę do wniosku, że faktyczny sprawca przygotowywał tę zbrodnię, wkradając się w łaski Edgewortha i prosząc go o pomoc. Przy odrobinie sprytu i ujmującej osobowości jednym z niezawodnych sposobów na pozyskanie czyjegoś zaufania jest przyznanie się do czegoś takiego jak pobyt w więzieniu.

 

Detektyw Gerry Masterson zaparkowała swoją żółto-zieloną corsę za samochodem Banksa i ruszyła w stronę drzwi frontowych. Dochodziła dziesiąta i światła paliły się nie tylko wewnątrz, ale i na zewnątrz budynku, dobrze więc widziała drogę. Zadzwoniła i kilka sekund później w drzwiach stanął Banks. Wydawał się zaskoczony.

– Co cię tu sprowadza? – zapytał.

– Muszę z panem porozmawiać i pomyślałam, że lepiej będzie osobiście.

Banks wpuścił ją do środka.

– W takim razie zapraszam. Daj, wezmę kurtkę.

Gerry podała mu kurtkę, a on powiesił ją po wewnętrznej stronie drzwi. Przeszli przez mały pokój, który wyglądał na coś w rodzaju pracowni. Stała w niej dwuosobowa kanapa i obok lampa do czytania, nieduża szafka przeładowana książkami oraz biurko, a na nim iMac. Kremowe ściany miały jasnoniebieskie wykończenie. Banks był ubrany w dżinsy i czarny sweter z wycięciem pod szyją. Poprowadził ją przez kuchnię, w której poczuła zapach curry, do oświetlonej słabym światłem oranżerii. Nie rozpoznała muzyki, która płynęła z głośników: kobiety śpiewającej z akompaniamentem fortepianu.

– To Lorraine Hunt Lieberson – wyjaśnił Banks. – Śpiewa Liebst du um Schönheit Mahlera. Napisał tę pieśń w prezencie dla świeżo poślubionej Almy. Ray jest raczej filistrem, gdy idzie o muzykę poważną, i próbuję go edukować. Nie podoba ci się?

– Yyy... nie, no tak. To piękne, chwyta za serce.

Mężczyzna, który dotychczas siedział, podniósł się z miejsca i wyciągnął rękę. Gerry ją uścisnęła.

– Proszę nie zwracać na niego uwagi, jest muzycznym snobem, ale ja i tak wolę Pink Floydów. – Uśmiechnął się i z lekkim ukłonem dodał: – Ray Cabbot, do usług.

– Ojciec detektyw Cabbot – uzupełnił Banks. – Zatrzymał się u mnie, dopóki nie znajdzie domu dla siebie.

Gerry zauważyła, że Ray jest starszy od Banksa, a jego kucyk i pomarszczona twarz skojarzyły jej się ze zdjęciem Williego Nelsona, które niedawno widziała na okładce czasopisma. Ray Cabbot miał na sobie brzydkie workowate spodnie z kieszeniami wzdłuż całych nogawek i szarą koszulkę z jaskrawoczerwonym napisem MIAMI DOLPHINS.

Zmierzył ją wzrokiem.

– Czy ktoś już wspominał, że jest pani zaskakująco podobna do Jane Morris? – zapytał.

– Nigdy o niej nie słyszałam.

– Słynna modelka malarzy. Prerafaelitów.

– To dla mnie nowa wiadomość. – Gerry już wcześniej zestawiano z Lizzie Siddal, a podobieństwo miało niby tkwić w szczupłej, witkowatej, jak mówiono, sylwetce i długich rudych włosach. Nie podobało jej się to porównanie nie dlatego, że uznawała je za niestosowne, choć najczęściej takie było, ale ponieważ wolałaby, żeby mężczyźni wymyślali bardziej oryginalne komplementy, jeśli oczywiście uznać to za komplement.

– Modelki malarzy to fascynujący temat – kontynuował Ray Cabbot. – Można by o nich napisać książkę. Wszystkie były ich kochankami. Pozowanie to bardzo intymna czynność. Wytwarza się specjalna więź. Bardzo erotyczna. Rossetti i Fanny Cornforth na przykład. Czy pani kiedyś pozowała?

– Muszę przyznać, że nie jest to zajęcie, którego chciałabym spróbować.

– A szkoda, powinna pani. Bo z takimi kośćmi i kolorami, mogłaby pani...

– Ray – przerwał mu Banks, stukając palcem w swój zegarek. – Czy nie miałeś się wybrać do Dog and Gun? Dzisiaj jest wieczór folkowy.

– Naprawdę? – Ray podrapał się w skroń. – Ach, tak. Oczywiście, racja. Zobaczymy się później, Jane. Znaczy Gerry – pożegnał się i przez kuchnię poszedł prosto do drzwi wyjściowych.

– Jest malarzem, cóż mogę powiedzieć? – Banks sięgnął po pilota i ściszył muzykę.

– Nie musiał pan tego robić dla mnie, szefie. Podobało mi się.

– Na pewno nie wolałabyś Pink Floydów?

– Nie wiem – odpowiedziała. – Nie słyszałam Pink Floydów. A przynajmniej nie wiedziałam, że słyszę. Nazwę oczywiście kojarzę, ale... Będzie mi miło posłuchać pieśni Mahlera dla żony. To musiał być cudowny prezent. Dla mnie nigdy nikt nie napisał piosenki, a co dopiero takiej pięknej jak ta.

– Dla mnie też nie – powiedział Banks. – Przypomnij mi, żebym puścił Ummagummę, gdy będziemy razem jechać samochodem. Co mogę ci podać? Kieliszek wina? Szklankę herbaty? Kawę? A może kropelkę whisky?

Przy użyciu pilota ponownie włączył odtwarzacz płyt CD i cudowna muzyka znów się sączyła w tle.

– Dziękuję, nic. Nie mam wiele czasu. A przyjechałam, bo znalazłam coś, co mi się wydaje interesujące, i chciałam osobiście o tym powiedzieć.

– Zamieniam się w słuch, zaczynaj.

Gerry usiadła na jednym z wiklinowych krzeseł. Za oknem ciemne garby wzgórz odcinały się od jaśniejszego nieba. Banks usadowił się w fotelu naprzeciwko i ze stojącego między nimi stolika wziął kieliszek napełniony fioletowoczerwonym winem.

– No więc miałam poszperać głębiej, żeby znaleźć coś więcej na temat sprawy Wendy Vincent.

– Tak, sam cię o to prosiłem. Pracowałaś nad tym dziś wieczorem?

– Tak.

– Nie trzymaj mnie zatem w niepewności.

Gerry odwróciła się nieco, żeby siedzieć twarzą do niego.

– Czy pamięta pan coś na temat zamordowania Wendy Vincent, szefie? To był grudzień tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku.

– Nawet ja nie jestem taki stary, żeby służyć w policji przez tyle lat – stwierdził Banks. – Ale wydaje mi się, że wiele lat temu słyszałem to nazwisko w wiadomościach.

– I pewnie tak było, ale o tym później. Wendy Vincent miała piętnaście lat, gdy wykorzystano ją seksualnie i zamordowano w lesie niedaleko jej domu w Leeds. Krążyły plotki, że mogła być wczesną ofiarą „Morderców z wrzosowisk”, później zaś prasa dodała jeszcze do puli Jimmy’ego Savile’a i Petera Sutcliffe’a.

– Ile lat miałby Sutcliffe w sześćdziesiątym czwartym?

– Osiemnaście – odpowiedziała. – Nie byłoby to więc wykluczone, gdybyśmy nie złapali prawdziwego zabójcy. Sprawcą okazał się Frank Dowson. Przed kilku laty jedna z gazet opublikowała artykuł poświęcony piętnastej rocznicy grudnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku. Zwyczajny tekst o nierozwikłanym przestępstwie. Prawdopodobnie wtedy zetknął się pan w prasie z nazwiskiem ofiary. Do morderstwa doszło w tej samej części Leeds, w której wówczas mieszkała z rodzicami Maureen Tindall. Maureen i Wendy Vincent miały po tyle samo lat, chodziły do tej samej szkoły i były najlepszymi przyjaciółkami. Według jednej z nauczycielek, która wypowiadała się w telewizji, tamtego ranka Wendy rozgrywała mecz w składzie szkolnej drużyny hokejowej i po meczu miała wrócić do domu drogą na skróty przez las. Ponieważ na boisku trochę oberwała, nie czuła się chyba zbyt dobrze.

– I tam została zabita? – zapytał Banks. – W tym lesie?

– Tak. Zgwałcona, a potem kilka razy pchnięta nożem. Jej ciało znaleziono pod mostem nad brzegiem strumienia, przykryte gałęziami i paprociami. W artykule prasowym ani w programie telewizyjnym nie wspomniano o Maureen Tindall, ale znalazłam jedną krótką wzmiankę w sieci, na stronie cytującej lokalny tygodnik z sześćdziesiątego czwartego roku. Tytuł już się nie ukazuje, ale na tej właśnie stronie wiszą skany starych wydań i to w jednym z nich znalazłam wzmiankę o Maureen Grainger, najlepszej przyjaciółce Wendy.

– Panieńskie nazwisko Maureen Tindall.

– Właśnie. To był niezwykły jak na mały lokalny tygodnik tekst, który przedstawiał osobę, próbował odpowiedzieć na pytanie, kim była Wendy, w co się ubierała, jakiej muzyki słuchała, czy miała chłopaka, jaka była dla przyjaciół, tego typu rzeczy.

– Jeśli dobrze pamiętam, artykuł i program telewizyjny, o których mówisz, spowodowały wznowienie dochodzenia i wtedy właśnie się pojawił Frank Dowson. Czy tak?

– Tak. Najpierw analiza DNA powiązała go z serią zgwałceń, a potem się przyznał. Niektóre gazety twierdziły, że pierwsze dochodzenie w tej sprawie zostało potwornie schrzanione. Przepraszam za wyrażenie.

– Pamiętam to. Ale nie ma wątpliwości, że ostatecznie złapano tego, kogo trzeba?

– O ile wiem, nie. Wszystko przebiegło zgodnie z przepisami. Przyznanie się do winy było wiarygodne, dowód z DNA nie budził wątpliwości. Podczas sekcji zwłok Wendy znaleziono pod jej paznokciami krew i fragmenty naskórka, które z pewnością należały do sprawcy. Oczywiście wówczas nie wykonywano analizy DNA, ale próbki były właściwie przechowywane. Po wznowieniu dochodzenia w dwa tysiące piętnastym roku porównano je z dowodami zebranymi w innych uśpionych dochodzeniach. W ten sposób wytypowano sprawcę podejrzanego o kilka przypadków napaści seksualnej. Figurował w bazie danych. To był właśnie Frank Dowson. W chwili śmierci Wendy miał dwadzieścia jeden lat i służył w marynarce handlowej. Po zatrzymaniu przyznał się do kilku przestępstw zgwałcenia i do zamordowania Wendy. Dostał dożywocie, zmarł w szpitalu więziennym na początku tego roku. Niewydolność oddechowa.

– To faktycznie ciekawe, że Maureen Tindall, wtedy jeszcze Grainger, była najlepszą przyjaciółką ofiary morderstwa pięćdziesiąt lat temu, a zabójcę w końcu złapano po tylu latach, ale takie rzeczy się teraz zdarzają. Wiesz o tym. Jakie mogłoby istnieć powiązanie między zabójcą Wendy Vincent a tym, co się stało podczas uroczystości ślubnych Laury Tindall? Frank Dowson nie mógł tego zrobić, bo nie żyje.

Gerry się przygarbiła.

– Nie wiem, ale wydaje mi się, że trzeba jeszcze raz porozmawiać z Maureen Tindall, może też poszperać trochę w archiwum policji z West Yorkshire i sprawdzić, co tam mają. Porozmawiać z ludźmi, którzy wtedy byli w służbie. Nigdy nie wiadomo, ktoś może coś pamiętać. Może nawet znajdzie się jakieś powiązanie z Edgeworthem.

– Edgeworth był dzieckiem w sześćdziesiątym czwartym roku.

– W takim razie później. Wiele się wydarzyło w ciągu pięćdziesięciu lat.

– To trochę naciągane – stwierdził Banks.

Gerry wyczuwała jego rozczarowanie. Sama też je czuła, ale również była przekonana, że coś się w tym kryje.

– To jedyny trop, który udało mi się znaleźć. Sprawdzenie druhen nic nie dało. Pan przesłuchiwał Boyda Farrowa, partnera Katie Shea i ojca jej nienarodzonego dziecka. Jego alibi jest niepodważalne. Wiem, że sprawa Wendy Vincent słabo się wiąże z naszą, ale oprócz niej nie mamy nic. Zostaje tylko Martin Edgeworth. A Maureen Tindall z całą pewnością zachowywała się dziwnie, gdy z nią rozmawiałyśmy, jakby sięgnęła pamięcią gdzieś daleko i zobaczyła jakąś możliwość, której nie chciała dopuścić.

– Jesteś pewna, że to coś więcej niż twoja wyobraźnia?

– Nie wiem. Ale skoro wiemy, że jej najlepsza przyjaciółka została zamordowana, a po naszym pytaniu, czy zna kogoś, kto chciałby zaszkodzić jej rodzinie, nawet dawno temu, ona najwyraźniej coś sobie przypomina i nie chce nam o tym powiedzieć, to pańskim zdaniem nie warto się temu przyjrzeć?

Patrzyła, jak Banks opada na oparcie fotela i pije kolejny łyk wina.

– Nadal nie rozumiem, dlaczego fatygowałaś się aż tutaj, żeby mnie o tym poinformować – stwierdził. – Owszem, to ciekawe, ale dlaczego uznałaś, że sprawa nie nadaje się na telefon?

Gerry się zawahała. Dotychczas nie wspomniała o przyczynie swojej irracjonalnej determinacji, żeby te fakty przedstawić mu osobiście.

– Sam pan będzie musiał ocenić, czy tak jest, szefie – powiedziała. – Chodzi o nazwisko, które kilka razy się pojawiło w doniesieniach prasowych z sześćdziesiątego czwartego roku.

– Nazwisko?

– Tak, jednego z detektywów, którzy prowadzili dochodzenie. Chciałam, żeby pan wiedział, zanim będę referować przy wszystkich. Bo prasa naprawdę ostro krytykowała tamto pierwsze dochodzenie.

– Nie mów, że to znowu komisarz Chadwick! – powiedział Banks.

– Nie, to nie on. Chodzi o kogoś nazwiskiem Gristhorpe. Detektyw Gristhorpe. Zdaje się, że później był pańskim szefem.