6

Życie towarzyskie na pokładzie „Dublina” ożywiło się, jak tylko zakończyła się pierwsza, uciążliwa część rejsu.

Lekarz pokładowy zaczął wreszcie spełniać swój nauczycielski obowiązek, dzieci emigrantów miały więc w końcu inne zajęcia niż irytowanie swoich rodziców i dokuczanie sobie nawzajem, a zwłaszcza dziewczynkom Helen. Jej podopieczne błyszczały podczas lekcji, a Helen była z nich dumna. Z początku miała nadzieję, że dzięki lekcjom prowadzonym przez lekarza pokładowego zyska trochę czasu dla siebie, później jednak uznała, że woli cały czas pilnować swoich wychowanek. Już po dwóch dniach nauki w szkole na pokładzie „Dublina” Mary i Laurie wróciły z klasy z niepokojącymi wieściami.

– Daphne pocałowała Jamiego O’Harę! – doniosła zachwycona Mary.

– A Tommy Sheridan chciał objąć Elizabeth, ale ona powiedziała, że czeka na swojego księcia, i wszyscy się z niej śmiali – dodała Laurie.

Helen wezwała do siebie najpierw Daphne, która nie okazywała najmniejszych wyrzutów sumienia.

– Jamie dał mi za to kawałek dobrej kiełbasy – odpowiedziała spokojnie na zarzuty. – Takiej jeszcze z domu. A poza tym szybko poszło, bo on w ogóle nie umie całować!

Helen oburzyła ewidentnie dogłębna wiedza Daphne na ten temat. Mocno ją zrugała, mając świadomość, że nie na wiele się to zda. Miała jednak nadzieję, że w dłuższej perspektywie uda jej się wyrobić w dziewczynie jakiś zmysł przyzwoitości. Ale na razie pomóc mogła tylko ścisła kontrola. W związku z tym Helen zaczęła przychodzić na lekcje dziewczynek, później zaś zaczęła przejmować coraz więcej obowiązków w szkole oraz podczas przygotowań do niedzielnej mszy. Lekarz pokładowy był jej za to wdzięczny, ponieważ nie czuł się dobrze ani w roli nauczyciela, ani kaznodziei.

Nocami na międzypokładzie niemal codziennie rozbrzmiewała muzyka. Pasażerowie pogodzili się jakoś z utratą dawnej ojczyzny, a przynajmniej znajdowali ukojenie, wyśpiewując staroangielskie, irlandzkie czy szkockie piosenki. Niektórzy zabrali w podróż instrumenty, można więc było usłyszeć dźwięki skrzypiec, fletów czy akordeonów. W piątki i soboty urządzano potańcówki, a Helen musiała wtedy bardzo pilnować Daphne. Chętnie pozwalała starszym dziewczynkom posłuchać muzyki czy przez godzinę poprzyglądać się tańcom. Ale potem musiały kłaść się do łóżek, z czym grzeczna Dorothy nie miała żadnego problemu. Natomiast Daphne szukała wymówek, a nawet próbowała wymknąć się później z kajuty, gdy sądziła, że Helen już śpi.

Na górnym pokładzie zażywano bardziej wyrafinowanych rozrywek. Urządzano koncerty i przedstawienia, a przede wszystkim celebrowano uroczyste kolacje w sali jadalnej. Gerald Warden i Gwyneira siedzieli przy stole z pewną parą małżeńską z Londynu, której syn stacjonował w garnizonie w Christchurch i nosił się z zamiarem osiedlenia się tam na stałe. Młody człowiek zamierzał się ożenić i zająć się handlem wełną. Poprosił w związku z tym ojca, żeby dał mu zaliczkę na poczet dziedziczonego majątku. Państwo Brewsterowie – energiczni i zdecydowani ludzie po pięćdziesiątce – niezwłocznie zarezerwowali więc kajutę na statku płynącym do Nowej Zelandii. Pan Brewster odgrażał się, że zanim wyasygnuje gotówkę, musi choć raz zobaczyć tamtejszą okolicę, a przede wszystkim poznać przyszłą synową.

– Peter pisał, że jest półkrwi Maoryską – powiedziała głosem pełnym wątpliwości pani Brewster. – I jest ponoć tak piękna, jak te dziewczęta o południowym typie urody, które widuje się na obrazach. Ale ja nie jestem przekonana. Dziewczyna z dzikiego plemienia…

– Jeśli chodzi o nabywanie ziemi, to może być bardzo korzystne – stwierdził Gerald. – Mojemu znajomemu zaoferowano kiedyś w podarunku córkę plemiennego wodza, a wraz z nią dziesięć hektarów najlepszych pastwisk. Mój przyjaciel zakochał się w niej od razu – dodał pan Warden, mrugając okiem.

Pan Brewster zaśmiał się z żartu gromko i szczerze, ale uśmiechy Gwyneiry i pani Brewster były raczej wymuszone.

– Możliwe nawet, że ta mała przyjaciółka państwa syna to właśnie córka mojego znajomego – Gerald ciągnął swoje rozważania. – Powinna mieć teraz około piętnastu lat, a to u tubylców bardzo dobry wiek na zamążpójście. Mieszańcy rzeczywiście mają niekiedy cudowną urodę. Z kolei Maorysi czystej krwi… Cóż, mnie się nie podobają. Są mali, krępi, a do tego te tatuaże… Ale to rzecz gustu, o gustach zaś się nie dyskutuje.

Z pytań państwa Brewsterów i odpowiedzi udzielanych przez Geralda Gwyneira mogła dowiedzieć się nieco więcej o swojej przyszłej ojczyźnie. Do tej pory „owczy baron” opowiadał głównie o możliwościach ekonomicznych, jakie zapewniają hodowla bydła i pastwiska Canterbury Plains, teraz Gwyn dowiedziała się po raz pierwszy, że Nowa Zelandia składa się z dwóch wysp, a Christchurch i Canterbury leżą na Wyspie Południowej. Dowiedziała się, że są tam góry i fiordy, a także przypominający dżunglę las deszczowy oraz osady wielorybników i poszukiwaczy złota. Przypomniała sobie, że Lucas zajmuje się ponoć badaniami nad nowozelandzką florą i fauną, zamieniła więc swoje marzenie o orce i sianiu u boku małżonka na jeszcze bardziej ekscytującą wizję wspólnych wypraw w nieodkryte dotąd rejony wyspy.

W końcu ciekawość państwa Brewsterów została zaspokojona, a i Gerald zmęczył się ciągłym odpowiadaniem na pytania. Warden znał co prawda swój kraj, ale zwierzęta i krajobrazy interesowały go wyłącznie z punktu widzenia przydatności gospodarczej. Podobnie było w wypadku państwa Brewsterów. Dla nich najważniejsze było, czy okolica jest bezpieczna i czy rozkręcenie tam interesu na pewno przyniesie zyski. Podczas rozważania tej kwestii padło wiele nazwisk rozmaitych kupców i farmerów, Gwyneira skorzystała więc z okazji, żeby zrealizować swój od dawna przygotowany plan i w sposób niezwracający uwagi zapytać o pana O’Keefe’a, dżentelmena i farmera.

– Może pan go zna. Ponoć mieszka gdzieś na Canterbury Plains.

Reakcja Geralda Wardena zaskoczyła Gwyneirę. Jej przyszły teść natychmiast spąsowiał, a oczy ze wściekłości niemal wyszły mu z orbit.

– O’Keefe? Dżentelmen i farmer? – Gerald wyrzucał z siebie słowa, sapiąc z oburzenia. – Znam jednego O’Keefe’a, ale to łajdak i odrzyskóra – pomstował. – Szumowina, którą powinno się natychmiast odesłać do Irlandii. A najlepiej do Australii, do kolonii karnej, tam właśnie jest jego miejsce! Dżentelmen i farmer! Żebym nie pękł ze śmiechu! Mów zaraz, Gwyneiro, skąd w ogóle znasz to nazwisko!

Gwyneira uniosła dłoń w uspokajającym geście, a pan Brewster pośpiesznie napełnił szklankę Geralda kolejną porcją whisky. Prawdopodobnie liczył na jej uspokajające działanie. Pani Brewster poważnie przestraszyła się wybuchu Geralda Wardena.

– Z pewnością chodzi o innego pana O’Keefe’a – powiedziała pośpiesznie Gwyneira. – Pewna młoda dama z międzypokładu, angielska guwernantka, jest z nim zaręczona. Twierdzi, że należy on do znamienitych obywateli Christchurch.

– Tak? – zapytał nieufnie Gerald. – Dziwne, że o nim nie słyszałem. Powinienem znać dżentelmena i farmera z okolicy Christchurch, który miałby nieszczęście nosić to samo nazwisko, co ten przeklęty skurczybyk… Och, proszę panie o wybaczenie…

– O’Keefe to popularne nazwisko – powiedziała uspokajającym tonem pani Brewster. – Całkiem możliwe, że w Christchurch jest dwóch panów O’Keefe.

– A ten O’Keefe Helen pisze bardzo piękne listy – dodała Gwyneira. – To musi być wykształcony człowiek.

Gerald głośno się roześmiał.

– W takim razie to na pewno ktoś inny. Stary Howard nawet nie umie się podpisać, nie robiąc błędu! Ale nie podoba mi się, Gwyneiro, że kręcisz się po międzypokładzie! Trzymaj się z daleka od ludzi stamtąd, również od tej rzekomej guwernantki. Ta sprawa wydaje mi się podejrzana, dlatego nigdy więcej z nią nie rozmawiaj!

Gwyneira zmarszczyła czoło. Przez resztę wieczoru milczała rozzłoszczona. Później w kajucie dała upust swojej wściekłości.

Co ten Warden sobie wyobraża? Szybko przeszedł od „milady” do „lady Gwyneiry”, a teraz nazywa ją „Gwyneirą”, bez skrępowania mówi per ty i wydaje rozkazy! Nie miała najmniejszego zamiaru zrywać znajomości z Helen! Ta młoda kobieta była jedyną osobą na całym statku, z którą mogła szczerze i bez obaw rozmawiać. Mimo różnic w pochodzeniu społecznym i w zainteresowaniach stały się bliskimi przyjaciółkami.

Poza tym Gwyn polubiła sześć małych podopiecznych Helen. Szczególnie spodobała jej się poważna Dorothy, ale też marzycielska Elizabeth, malutka Rosie i czasami niegrzeczna, ale bez wątpienia bystra i zaradna Daphne. Najchętniej zabrałaby wszystkie sześć ze sobą do Kiward Station i zamierzała nawet porozmawiać z Geraldem przynajmniej o jednej nowej służącej. Teraz byłoby to nie na miejscu, ale rejs miał trwać jeszcze długo, a Warden z pewnością zdąży się uspokoić. Najbardziej trapiło teraz Gwyneirę to, czego dowiedziała się o Howardzie O’Keefie. Owszem, nazwisko było dość popularne i mogło się zdarzyć dwóch mieszkańców w okolicy o tym samym nazwisku. Ale żeby mieli jeszcze to samo imię?

Co tak właściwie Gerald Warden miał przeciwko przyszłemu mężowi Helen?

Gwyn chętnie podzieliłaby się z Helen swoimi przemyśleniami, ale postanowiła, że tego nie zrobi. Po co miałaby zakłócać szczęście przyjaciółki i wzniecać jej obawy? W końcu nic konkretnego nie mogła jej przekazać.

Tymczasem na pokładzie „Dublina” zrobiło się ciepło, jeśli nie wręcz gorąco. Słońce często niemiłosiernie prażyło. Emigranci najpierw się z tego cieszyli, ale teraz, po ośmiu tygodniach spędzonych na pokładzie statku, zaczęli zmieniać zdanie. Podczas pierwszych tygodni, gdy panowało zimno i wilgoć, stali się apatyczni, ale obecny upał i duchota w kajutach działały na nich pobudzająco.

Na międzypokładzie kłócono się i irytowano o drobnostki. Dochodziło do pierwszych bójek wśród pasażerów, a także między nimi i członkami załogi, gdy ktoś poczuł się pokrzywdzony podczas wydzielania racji żywnościowych czy wody. Lekarz pokładowy zalecał dżin do oczyszczania ran oraz na uspokojenie nastrojów. Kłócono się w prawie każdej rodzinie, a wszystkich denerwowała przymusowa bezczynność. Tylko Helen udało się utrzymać w swojej kajucie spokój i porządek. Jej podopieczne nie nudziły się, bo cały czas wprowadzała je w zawiłe arkana sztuki prowadzenia i obsługiwania wielkopańskiego domu. Nawet Gwyneirę bolała od tego głowa.

– Och, Boże, ale mam szczęście, że mnie to ominęło! – z uśmiechem dziękowała losowi. – Nigdy bym się nie nadała na panią takiego domu. Nie byłabym w stanie spamiętać połowy tych zaleceń. I nie potrafiłabym zmuszać służących, żeby codziennie polerowały srebra! To przecież zupełnie zbyteczna praca! I dlaczego serwetki trzeba tak starannie składać? Przecież używa się ich codziennie…

– Bo tak jest pięknie i tak trzeba – surowym tonem poinformowała ją Helen. – Poza tym ty też będziesz musiała tego wszystkiego pilnować. Jeśli dobrze zrozumiałam, Kiward Station to prawdziwy dwór. Sama mówiłaś, że pan Warden wzorował jego architekturę na angielskich wiejskich dworkach, a wnętrza urządził londyński projektant. Myślisz, że zapomnieli o srebrnej zastawie, świecznikach, tacach i paterach? I przecież ty sama wieziesz w wyprawie mnóstwo obrusów!

Gwyneira westchnęła.

– Powinnam była wyjść za teksańczyka. Ale mówiąc poważnie, sądzę… Mam nadzieję, że pan Warden przesadza. Chce uchodzić za dżentelmena, ale za jego ze wszech miar eleganckim zachowaniem kryje się nieokrzesany gbur. Wczoraj ograł pana Brewstera w oczko. Co tam ograł – wypatroszył go niczym bożonarodzeniową gęś! A na koniec inni panowie zarzucili mu oszustwo. Lord Barrington chciał go nawet wyzwać na pojedynek! Mówię ci, zupełnie jak w portowej spelunce! W końcu sam kapitan musiał prosić o spokój. Kiward Station to w rzeczywistości na pewno chata z bierwion, a ja będę musiała własnoręcznie doić krowy.

– Co całkiem by ci odpowiadało! – roześmiała się Helen, która zdążyła dobrze poznać swoją przyjaciółkę. – Ale nic z tego. Jesteś i zawsze będziesz damą, bez względu na okoliczności i nawet w oborze. Ciebie to też dotyczy, Daphne! Siedź prosto i trzymaj nogi razem, nawet jak akurat nie patrzę. A najlepiej uczesz pannę Gwyneirę. Zaczyna być widać, że nie ma tutaj pokojówki. Naprawdę, Gwyn, włosy kręcą ci się tak, jakby je czesano karbówką. Czy ty je choć czasem rozczesujesz?

W karbach Helen i dzięki dodatkowym uwagom dotyczącym najnowszej mody ze strony Gwyneiry, zarówno Dorothy, jak i Daphne stały się całkiem zręcznymi pokojówkami. Obie umiały się grzecznie zachować i nauczyły się, jak pomaga się damie przy ubieraniu i jak upina się jej fryzury. Helen jednak zawsze miała wątpliwości, czy wysyłać Daphne samą do kajuty Gwyneiry, bo nie miała do niej zaufania. Uważała, że dziewczyna jest zdolna wykorzystać każdą okazję do kradzieży. Ale Gwyneira uspokoiła ją.

– Nie wiem, czy jest uczciwa, ale z pewnością nie jest głupia. Jeśli coś tu ukradnie, szybko wyjdzie to na jaw. Kto inny mógłby to zrobić i gdzie zresztą mogłaby schować później ukradzione rzeczy? Tak długo, jak długo przebywa na statku, będzie się dobrze zachowywać. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Trzecia ze starszych dziewcząt, Elizabeth, była chętna do pracy, bez wątpienia uczciwa i miła. Ale niezbyt zręczna. Wolała czytać i pisać, niż pracować fizycznie. Przez to Helen właśnie o nią martwiła się najbardziej.

– Powinna dalej się kształcić, a później być może zostać nauczycielką – powiedziała Gwyneirze. – Ta praca by jej odpowiadała. Lubi dzieci i jest bardzo cierpliwa. Ale kto by za to zapłacił? Czy w Nowej Zelandii jest w ogóle instytucja kształcąca nauczycielki? W każdym razie na służącą zupełnie się nie nadaje. Kiedy ma wyszorować podłogę, połowę zalewa wodą, a o reszcie zapomina.

– Może byłaby dobrą nianią – Gwyneira miała do sprawy bardziej praktyczne podejście. – Prawdopodobnie sama będę niedługo szukać opiekunki…

Helen, słysząc tę uwagę, natychmiast się zaczerwieniła. Bardzo niechętnie myślała o posiadaniu dzieci w związku ze swoim zamążpójściem, a przede wszystkim o powoływaniu ich na świat. Czym innym było podziwianie pięknego stylu listów Howarda i radowanie się jego sympatią. Ale myśl, żeby miał ją dotykać zupełnie obcy mężczyzna… Helen miała pewne bliżej nieokreślone wyobrażenia na temat tego, co dzieje się w nocy między mężem a żoną, ale spodziewała się raczej bólu niż przyjemności. A Gwyneira tak całkiem otwarcie mówi o posiadaniu dzieci! Czy zechce porozmawiać na ten temat? Czy wie o tym więcej niż ona? Helen zastanawiała się, jak zacząć taką rozmowę, nie naruszając granic przyzwoitości już w pierwszych niezręcznych słowach. Oczywiście dziewcząt nie mogło być w pobliżu. Z ulgą stwierdziła, że Rosie bawi się z Cleo tuż obok nich.

Gwyneira i tak nie potrafiłaby odpowiedzieć na te ważkie pytania. Choć otwarcie mówiła o dzieciach, na razie w ogóle nie myślała o nocach, które będzie spędzać z Lucasem. Nie miała pojęcia, czego powinna oczekiwać. Jej matka z zażenowaniem wspomniała tylko, że losem kobiety jest z pokorą wszystko znosić. A jeśli Bóg tak zechce, wynagrodzi ją właśnie dziećmi. Gwyn zastanawiała się jednak czasami, czy takie rozkrzyczane i czerwone niemowlę to rzeczywiście jest szczęście, ale nie miała żadnych złudzeń. Gerald Warden spodziewał się, że najszybciej jak to tylko będzie możliwe, urodzi mu wnuka. Nie miała zamiaru się sprzeciwiać, zwłaszcza że nie miała pojęcia, jak się to robi.

Rejs „Dublina” zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Pasażerowie pierwszej klasy walczyli z nudą. Wymieniono już wszystkie grzeczności i opowiedziano wszelkie możliwie historie. Pasażerowie z międzypokładu walczyli natomiast z narastającymi przeciwnościami losu. Skąpe i monotonne wyżywienie prowadziło do wycieńczenia i chorób, ciasnota kajut i utrzymujące się stale wysokie temperatury sprzyjały pladze robactwa. Statkowi zaczęły towarzyszyć delfiny, często można też było spostrzec duże ryby, jak rekiny. Mężczyźni z międzypokładu chcieli łapać je na wędki i za pomocą harpunów, ale rzadko im się to udawało. Kobiety tęskniły choćby za minimum higieny i zbierały deszczową wodę, żeby umyć w niej dzieci i wyprać bieliznę. Ten sposób Helen uznała jednak za niezadowalający.

– W takiej brei ubrania ubrudzą się jeszcze bardziej! – stwierdziła, patrząc na deszczówkę, która zebrała się w jednej z łodzi ratunkowych.

Gwyneira wzruszyła ramionami.

– Dobrze, że nie musimy jej pić. Kapitan powiedział, że mamy szczęście z pogodą. Nie trafiliśmy jeszcze na ciszę morską, chociaż znajdujemy się już w okolicach, gdzie nierzadko się to zdarza. Tutaj wiatr często nie wieje tak, jak powinien, i na statkach zaczyna brakować wody pitnej.

Helen skinęła głową.

– Marynarze mówią, że płyniemy przez tak zwane końskie szerokości. Bo dawniej często szlachtowano przewożone na pokładzie konie, żeby nie umrzeć z głodu.

Gwyneira prychnęła.

– Prędzej zjem marynarzy, niż pozwolę zaszlachtować Igraine! – stwierdziła. – Ale wygląda na to, że rzeczywiście sprzyja nam szczęście.

Niestety, szczęście towarzyszące „Dublinowi” wkrótce się skończyło. Choć wiatr wiał nadal, życiu pasażerów zagroziła podstępna choroba. Najpierw jeden z marynarzy dostał gorączki, ale nikt się tym nie przejął. Lekarz pokładowy rozpoznał niebezpieczeństwo dopiero wtedy, gdy pokazano mu pierwsze dzieci z gorączką i wysypką. Wtedy jednak choroba rozprzestrzeniała się już na międzypokładzie niczym szalejący ogień.

Helen miała z początku nadzieję, że choroba oszczędzi jej dziewczynki, ponieważ poza codziennymi lekcjami nie miały właściwie kontaktu z innymi dziećmi. Dzięki dodatkowemu prowiantowi od Gwyneiry oraz łupieskim wyprawom Daphne po mleko i jaja jej podopieczne były w lepszym stanie ogólnym niż dzieci emigrantów. Elizabeth dostała jednak gorączki, a zaraz potem także Laurie i Rosemary. Daphne i Dorothy tylko gorzej się poczuły, a Mary prawdopodobnie w ogóle się nie zaraziła, choć przez cały czas dzieliła koję z siostrą bliźniaczką, mocno ją przytulając i niemal już ją opłakując. Tymczasem gorączka przebiegała u Laurie łagodnie, z kolei Elizabeth i Rosemary przez wiele dni walczyły ze śmiercią. Lekarz pokładowy leczył je tak, jak wszystkich innych zarażonych, za pomocą dżinu, a każdy pacjent mógł sam zdecydować, czy środek ten zastosuje od wewnątrz czy od zewnątrz. Helen wybrała obmywanie i okłady i osiągnęła przynajmniej tyle, że dziewczynkom było trochę chłodniej. W większości rodzin trunek trafiał jednak do gardeł ojców, a i tak już wzburzone nastroje stawały się wręcz wybuchowe.

Z powodu epidemii zmarło dwanaścioro dzieci, a na międzypokładzie znów rozbrzmiały skargi i lamenty. Kapitan urządził na głównym pokładzie wzruszającą mszę za zmarłych, w której uczestniczyli wszyscy pasażerowie bez wyjątku. Gwyneira ze łzami toczącymi się po policzkach grała na pianinie, choć dobre intencje wyraźnie przewyższały jej umiejętności. Bez nut była bezradna. W końcu zastąpiła ją Helen, niektórzy pasażerowie z międzypokładu przynieśli też swoje instrumenty. Śpiew i lamenty unosiły się daleko w morze, a pasażerowie pierwszej klasy i ubodzy emigranci po raz pierwszy utworzyli wspólnotę. Połączył ich wspólny żal i jeszcze wiele dni po nabożeństwie na statku utrzymywała się stonowana i pokojowa atmosfera. Kapitan, człowiek lubiący spokój i obdarzony życiową mądrością, urządzał od tej pory niedzielne nabożeństwa dla wszystkich na głównym pokładzie. A pogoda nie sprawiała już problemów. Nie było ani zbyt upalnie, ani zbyt zimno czy deszczowo. Tylko przy opływaniu Przylądka Dobrej Nadziei trafili na sztorm i wzburzone morze, lecz potem rejs znowu przebiegał spokojnie.

Helen tymczasem ćwiczyła z dziećmi pieśni kościelne. W pewien niedzielny poranek po szczególnie udanym występie chóru państwo Brewsterowie zaprosili Helen do rozmowy, którą prowadzili z Geraldem i Gwyneirą. Chcieli pogratulować młodej nauczycielce tak dobrych wyników, a Gwyneira skorzystała z okazji, żeby formalnie przedstawić swoją przyjaciółkę przyszłemu teściowi.

Obawiała się trochę, czy Warden znowu nie wpadnie we wściekłość. Ale tym razem nie stracił panowania nad sobą i zachowywał się szarmancko. Spokojnie wymienił z młodą kobietą zwyczajowe grzeczności i znalazł słowa pochwały dla umiejętności wokalnych jej uczniów.

– Pani również wybiera się za mąż… – mruknął, gdy wyczerpał już tematy grzecznościowej konwersacji.

Helen pośpiesznie przytaknęła.

– Tak, proszę pana, zgodnie z boską wolą. Ufam, że Bóg wskazuje mi drogę do szczęśliwego małżeństwa… A może zna pan mojego przyszłego małżonka? Nazywa się Howard O’Keefe, mieszka w Haldon na Canterbury Plains. Jest właścicielem farmy.

Gwyneira wstrzymała oddech. Może powinna była opowiedzieć Helen o gwałtownej reakcji Geralda, gdy niedawno wspomniała nazwisko jej narzeczonego! Jej obawy okazały się jednak bezpodstawne. Tego dnia Gerald doskonale nad sobą panował.

– Mam nadzieję, że zachowa pani wiarę – stwierdził tylko z krzywym uśmiechem. – Bóg robi czasem przedziwne psikusy swoim najbardziej niewinnym owieczkom. A jeśli chodzi o pani pytanie, to… Nie, nie znam żadnego dżentelmena o nazwisku Howard O’Keefe.

„Dublin” żeglował teraz przez Ocean Indyjski. Był to przedostatni, najdłuższy i najbardziej niebezpieczny etap podróży. Choć morze rzadko było wzburzone, to szlak rejsu wiódł z dala od brzegów lądu. Pasażerowie od wielu tygodni nie widzieli nawet skrawka lądu, a według Geralda Wardena najbliższy brzeg znajdował się w odległości setek kilometrów.

Życie na pokładzie jakoś się tymczasem ułożyło, a dzięki ciepłej pogodzie wszyscy pasażerowie więcej czasu spędzali na pokładzie niż w uciążliwej ciasnocie kajut. Przy okazji coraz wyraźniej zanikał ścisły podział na pasażerów pierwszej klasy oraz emigrantów z międzypokładu. Oprócz niedzielnych nabożeństw odbywały się teraz również wspólne koncerty i tańce. Mężczyźni z międzypokładu wciąż ćwiczyli się w umiejętności łowienia ryb i z czasem zaczęli osiągać sukcesy. Łowili na harpun rekiny i barakudy, łapali także albatrosy, rzucając do wody i ciągnąc za statkiem linki z rybami zatkniętymi na haczyki jako przynęta. Zapach smażonych ryb czy drobiu unosił się potem na całym pokładzie, aż wszystkim ciekła ślinka do ust. Z Helen często dzielono się połowami. Szanowano ją jako nauczycielkę, gdyż prawie wszystkie dzieci emigrantów potrafiły teraz pisać i czytać lepiej od swoich rodziców. Poza tym Daphne zawsze potrafiła wycyganić dla siebie porcję ryby czy mięsa. Jeśli Helen nie była dość czujna, już podczas łowienia kręciła się koło wędkarzy, podziwiała ich umiejętności i zwracała na siebie uwagę, robiąc słodkie minki. O jej względy zabiegali przede wszystkim młodzieńcy, często decydując się na ryzykowne popisy. Daphne biła im brawo z udawanym zachwytem, gdy zdejmowali koszule, buty i pończochy, by gromko pokrzykująca załoga mogła spuścić ich na linie do wody. Ani Helen, ani Gwyneira nie odnosiły przy tym wrażenia, żeby którykolwiek z chłopców rzeczywiście Daphne obchodził.

– Ona liczy na to, że zaatakuje go rekin – powiedziała Gwyneira, gdy pewien młody Szkot rzucił się w fale, a po chwili, trzymając się linki, dał się ciągnąć „Dublinowi” niczym przynęta na haczyku. – Założę się, że nie będzie miała potem żadnych skrupułów, żeby zjeść rekinie mięso.

– Ten rejs kiedyś się wreszcie skończy – westchnęła Helen. – Inaczej z nauczycielki stanę się strażnikiem więziennym. Choćby te zachody słońca… Owszem, to piękny i romantyczny widok, ale tak samo sądzą oczywiście chłopcy i dziewczęta. Elizabeth zachwyca się Jamiem O’Harą, którego Daphne porzuciła, gdy tylko zjedli całą kiełbasę. A przynajmniej trzech młodych mężczyzn błaga codziennie Dorothy, żeby w nocy podziwiała z nimi fosforyzujące morze.

Gwyneira roześmiała się, bawiąc się swoim letnim kapeluszem.

– Za to Daphne nie szuka swojego wymarzonego księcia na międzypokładzie. Wczoraj zapytała mnie, czy nie mogłaby podziwiać zachodu słońca z górnego pokładu, bo stamtąd jest o wiele lepszy widok. Jednocześnie patrzyła na wicehrabiego Barringtona niczym rekin na przynętę.

Helen przewróciła oczami.

– Powinno się ją jak najszybciej wydać za mąż! Och, Gwyn, ogarnia mnie przerażenie, gdy pomyślę, że za dwa czy trzy tygodnie będę musiała oddać dziewczynki zupełnie obcym ludziom i być może nigdy więcej już ich nie zobaczę!

– Przecież sama masz ich już dosyć! – zawołała Gwyneira ze śmiechem. – I przecież potrafią czytać i pisać. Będziecie mogły ze sobą korespondować. I my też! Szkoda, że nie wiem, jak daleko leżą od siebie Haldon i Kiward Station! Obie farmy znajdują się na Canterbury Plains, ale gdzie dokładnie? Nie chciałabym stracić z tobą kontaktu, Helen! Czy nie byłoby pięknie, gdybyśmy mogły się odwiedzać?

– Na pewno będziemy mogły! – stwierdziła z ufnością Helen. – Howard musi mieszkać niedaleko Christchurch, skoro należy do tamtejszej parafii. A pan Warden na pewno często bywa w mieście. Będziemy się widywać, Gwyn, z pewnością!