8

– Te dziewczęta wydają się naprawdę rozpuszczone – zauważyła pani Baldwin z zaciętą miną. – Mam nadzieję, że okażą się użyteczne dla swoich przyszłych chlebodawców.

– To jeszcze dzieci! – westchnęła Helen. Identyczną rozmowę odbyła już przecież z panią Greenwood, członkinią komitetu dobroczynnego londyńskiego sierocińca. – Tak naprawdę tylko dwie z nich są na tyle duże, żeby móc pójść na służbę. Ale wszystkie są grzeczne i zręczne. Myślę, że nikt nie będzie narzekać.

Pani Baldwin zdawała się zadowolona z takiej odpowiedzi. Zaprowadziła Helen do pokoju gościnnego i po raz pierwszy tego dnia młodą kobietę spotkała miła niespodzianka. Pokój był jasny i czysty, przytulnie urządzony w stylu wiejskiej posiadłości, z tapetami w kwiaty i firankami w oknach, a łóżko było szerokie i wyglądało na wygodne. Helen odetchnęła z ulgą. Znalazła się co prawda na wsi, ale wcale nie tak daleko od cywilizacji. Do pokoju weszła tęga córka gospodarzy, niosąc wielki dzban z ciepłą wodą, którą wlała do czekającej na Helen miski do mycia.

– Proszę się najpierw trochę odświeżyć, panno Davenport – powiedziała pani Baldwin. – A potem czekamy na panią na kolacji. Nie podam nic szczególnego, nie spodziewaliśmy się gości. Ale jeśli lubi pani kurę i kartofle…

Helen się uśmiechnęła.

– Jestem taka głodna, że mogłabym zjeść kurę i ziemniaki na surowo. A dziewczynki…

Pani Baldwin zdawała się tracić cierpliwość.

– Zadbamy o nie! – zbyła Helen. – Do zobaczenia wkrótce, panno Davenport.

Helen poświęciła sporo czasu, żeby porządnie się umyć, rozpuścić włosy i ponownie je upiąć. Zastanawiała się, czy warto się przebierać. Miała niewiele sukien, z których dwie były już brudne. Swoją najlepszą garderobę najchętniej oszczędziłaby na spotkanie z Howardem. Z drugiej jednak strony nie mogła pokazać się na kolacji u Baldwinów w wymiętym i przepoconym ubraniu. W końcu zdecydowała, że założy ciemnoniebieską jedwabną suknię. Na pierwszy wieczór w nowej ojczyźnie wypadało ubrać się odświętnie.

Gdy Helen weszła do jadalni państwa Baldwinów, kolację już podano. Również to pomieszczenie przerosło jej oczekiwania. Kredens, stół i krzesła wykonano z ciężkiego i kunsztownie rzeźbionego drewna tekowego. Albo państwo Baldwinowie sprowadzili te meble z Anglii, albo Christchurch dysponowało doskonałymi cieślami. Ta ostatnia myśl pocieszyła Helen. W ostateczności przyzwyczai się do mieszkania w drewnianej chacie, jeśli tylko jej wnętrze będzie tak komfortowo urządzone.

Spóźnienie Helen wywołało pewne zamieszanie, ale poza wyraźnie źle wychowaną córką gospodarzy wszyscy od razu wstali, żeby ją przywitać. Poza panią Baldwin i Belindą przy stole siedzieli pastor i młody wikary. Wielebny Baldwin był wysokim i chudym mężczyzną o niezwykle surowym wyglądzie. Miał na sobie bardzo formalny ubiór, a trzyczęściowy ciemnobrązowy strój zdawał się zbyt elegancki jak na kolację w domu. Pastor nie uśmiechnął się, gdy Helen podała mu rękę. Zdawał się oceniać ją badawczym spojrzeniem.

– Jest więc pani córką mojego kolegi po fachu? – zapytał donośnym głosem, który z pewnością potrafił wypełnić wnętrze kościoła.

Helen skinęła głową i opowiedziała o Liverpoolu.

– Zdaję sobie sprawę z tego, że okoliczności mojej wizyty w państwa domu są dość niezwykłe – przyznała, czerwieniąc się. – Ale wszyscy podążamy drogą wytyczoną przez Pana, a on nie zawsze kieruje nas wydeptanymi ścieżkami.

Wielebny Baldwin pokiwał głową.

– To prawda, panno Davenport – oświadczył z powagą. – Sami wiemy o tym najlepiej. Ja także nie spodziewałem się, że mój kościół wyśle mnie na sam koniec świata. Ale to bardzo obiecujące miejsce. Z Bożą pomocą stworzymy z niego tętniące życiem chrześcijańskie miasto. Zapewne wiadomo już pani, że Christchurch ma zostać siedzibą biskupstwa…

Helen pośpiesznie przytaknęła. Domyślała się już, dlaczego wielebny Baldwin nie sprzeciwił się wysłaniu na Nową Zelandię, choć sprawiał wrażenie, że niezbyt chętnie opuszczał Anglię. Wyglądał na człowieka z ambicjami, lecz pozbawionego stosunków, bez których otrzymanie biskupstwa w Anglii bez wątpienia było niemożliwe. Tutaj natomiast… Baldwin z całą pewnością robił sobie nadzieje. Lecz czy był równie dobrym duszpasterzem co strategiem wewnątrzkościelnej polityki?

Młody wikary siedzący obok pastora wydał się Helen znacznie sympatyczniejszy. William Chester, jak przedstawił go wielebny, uśmiechał się do niej, a uścisk jego dłoni zdawał się ciepły i przyjazny. Pan Chester był drobny, szczupły i blady. Miał przeciętną, raczej kościstą twarz, zdecydowanie za długi nos i zbyt szerokie usta. Wszystkie niedostatki urody rekompensowało jednak żywe spojrzenie mądrych brązowych oczu.

– Pan O’Keefe opowiada o pani tyle dobrego! – powiedział, jak tylko zajął miejsce obok Helen i obficie nałożył jej na talerz kurę i ziemniaki. – Tak bardzo cieszył się z pani listu… Założę się, że przyjedzie tutaj za kilka dni, jak tylko dowie się o przypłynięciu „Dublina”. Czeka przecież na kolejny list od pani. Ależ będzie zaskoczony, że pani już tu jest! – Wikary Chester był tym tak zachwycony, jakby to on sam zapoznał ze sobą narzeczonych.

– Za kilka dni? – zapytała zdumiona Helen. Spodziewała się poznać Howarda już na drugi dzień. Wysłanie posłańca do jego domu nie stanowiło chyba problemu.

– Cóż, wieści nie docierają do Haldon zbyt szybko – stwierdził wikary Chester. – Będzie pani musiała poczekać przynajmniej tydzień. Ale może uda się szybciej! Czy na „Dublinie” nie przypłynął dziś też Gerald Warden? Jego syn wspominał, że jest już w drodze. Jak tylko wróci, wieść o tym szybko się rozniesie. Proszę się nie martwić!

– A zanim pani narzeczony przybędzie, z chęcią służymy gościną! – zapewniła pani Baldwin, choć jej twarz zdawała się wyrażać coś przeciwnego.

Helen mimo wszystko czuła się niepewnie. Czy Haldon nie znajdowało się tuż obok Christchurch? Jak długo jeszcze potrwa jej podróż?

Już miała o to zapytać, lecz drzwi nagle się otworzyły. Do środka wpadły Daphne i Rosemary, nie prosząc o pozwolenie i nikogo nie pozdrawiając. Obie rozpuściły już włosy przed snem, a wśród ciemnych loków Rosie można było dostrzec źdźbła siana. Niesforne rude kosmyki okalały twarz Daphne niczym płomienie ognia. W jej oczach także pojawiły się iskry, gdy jednym spojrzeniem objęła bogato zastawiony stół wielebnego Baldwina. Helen natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Sądząc po wyrazie twarzy Daphne, dziewczynki nie dostały do tej pory żadnego jedzenia.

W tej chwili jednak obie zdawały się martwić zupełnie czym innym. Rosemary podbiegła do Helen i zaczęła ciągnąć ją za spódnicę.

– Panno Helen, panno Helen, oni chcą zabrać Laurie! Proszę, niech pani coś zrobi! Mary płacze i krzyczy, i Laurie też!

– I chcą też zabrać Elizabeth – lamentowała Daphne. – Proszę, panno Helen, niech pani coś zrobi!

Helen natychmiast wstała. Jeśli zwykle opanowana Daphne była tak bardzo wzburzona, musiało dziać się coś strasznego.

Nieufnie popatrzyła na towarzystwo przy stole.

– Co się tam dzieje? – zapytała.

Pani Baldwin przewróciła oczami.

– Nic, panno Davenport. Przecież mówiłam pani, że dwóch przyszłych chlebodawców tych sierot powiadomimy jeszcze dzisiaj. Przyjechali więc, żeby je odebrać. – Wyciągnęła z kieszeni kartkę. – Proszę: Laurie Alliston miała trafić do państwa Lavenderów, a Elizabeth Beans do pani Godewind. Wszystko się zgadza. Zupełnie nie rozumiem, o co tyle hałasu – stwierdziła, rzucając karcące spojrzenie Daphne i Rosemary. Młodsza z dziewczynek zapłakała. Daphne odpowiedziała błyskiem w oczach.

– Laurie i Mary są bliźniaczkami – wyjaśniła Helen. Była wściekła, zmusiła się jednak do zachowania spokoju. – Nigdy dotąd się nie rozstawały. Nie rozumiem, jak można było przypisać je do różnych rodzin! Ktoś musiał się pomylić. A Elizabeth na pewno nie chciała odejść bez pożegnania. Bardzo proszę, pastorze, pójść tam ze mną i to wyjaśnić! – Helen postanowiła, że nie będzie dłużej zadawać się z pozbawioną serca panią Baldwin. Za dziewczynki odpowiadał teraz wielebny i to on powinien o nie zadbać.

Pastor z ociąganiem podniósł się z krzesła.

– Nikt nie wspomniał nam o bliźniaczkach – powiedział, krocząc powoli obok Helen w drodze do stajni. – Oczywiście domyślaliśmy się, że są rodzeństwem, ale to niemożliwe, żeby umieszczono je w jednym domu. Angielskie służące to tutaj prawdziwa rzadkość. Mamy listę oczekujących na te dziewczynki. Nie możemy jednej rodzinie przydzielić dwóch sierot.

– Ale jedna nikomu na nic się nie przyda, one są nierozłączne! – Helen wyraziła swoje wątpliwości.

– Będą się musiały rozdzielić – odparł krótko wielebny Baldwin.

Przed stajnią stały dwa wozy. Furmanka, do której zaprzężono dwa znudzone pociągowe gniadosze oraz elegancki jednokonny powóz. Do niego był zaprzężony energiczny kuc, który nie potrafił spokojnie ustać. Wysoki chudy mężczyzna trzymał go lekko za wodze i mruczał uspokajające słowa, choć sam wyglądał na wzburzonego. Kręcąc głową, raz po raz spoglądał na stajnię, skąd nieustannie dochodziły dziewczęce lamenty i skargi. Helen dostrzegła w jego oczach litość.

Na wyściełanej ławce półkrytego powozu siedziała drobna starsza dama. Była ubrana w czerń, z którą ciekawie kontrastowały jej białe niczym śnieg włosy, porządnie zaczesane pod czepkiem. Jej cera również była bardzo jasna, niemal przezroczysta jak porcelana i pokryta drobnymi zmarszczkami, przypominając stary jedwab. Elizabeth stanęła przed nią i ładnie się ukłoniła, po czym starsza pani nawiązała z nią przyjazną rozmowę. Obie tylko od czasu do czasu z zaniepokojeniem i smutkiem spoglądały na stajnie.

– Jones – powiedziała w końcu starsza pani do swojego woźnicy, gdy Helen i pastor przechodzili tuż obok. – Czy mógłby pan tam pójść i uciszyć to biadolenie? Bardzo nam przeszkadza. Przecież te dzieci wypłaczą sobie oczy! Proszę sprawdzić, o co chodzi, i znaleźć jakieś rozwiązanie.

Starsza pani zauważyła tymczasem pastora i przyjaźnie go powitała.

– Dobry wieczór, pastorze! Miło pana widzieć. Ale nie będę pana zatrzymywać, pańska obecność najwyraźniej bardziej potrzebna jest tam w środku. – Wskazała na stajnię, a woźnica z ulgą zajął z powrotem swoje miejsce. Skoro sam pastor zajmie się tą sprawą, on nie będzie już potrzebny.

Baldwin zastanawiał się przez chwilę, czy przed wejściem do stajni nie powinien najpierw uczynić zadość formalnościom i przedstawić Helen starszej damie. Zrezygnował z tego jednak i wkroczył w sam środek zamieszania.

Mary i Laurie siedziały na środku legowiska na sianie i szlochały, mocno się przytulając, a jakaś krzepka kobieta próbowała je od siebie oderwać. Mężczyzna o szerokich barach, lecz wyraźnie pokojowym usposobieniu, stał obok, bezradnie się temu przyglądając. Dorothy również wydawała się niezdecydowana, czy należy przejść do rękoczynów, czy też powinna dalej tylko prosić i błagać.

– Dlaczego nie weźmie pani ich obu? – pytała zrozpaczona. – Proszę, przecież pani widzi, że tak się nie da.

Mężczyzna zdawał się podzielać jej zdanie. Proszącym tonem zwrócił się do swojej żony:

– Tak, Anno, powinniśmy przynajmniej poprosić wielebnego, żeby dał nam obie dziewczynki. Ona jest taka mała i delikatna. Nie poradzi sobie z żadną cięższą pracą. Ale gdyby były we dwie…

– Jeśli zostaną razem, będą tylko paplać, a nie pracować! – stwierdziła bezlitosna kobieta. Helen ujrzała jej zimne niebieskie oczy i wyraz samozadowolenia na pozbawionej koloru twarzy. – Zgłosiliśmy, że potrzebujemy jednej i tylko jedną ze sobą zabierzemy.

– Niech więc pani weźmie mnie! – zaoferowała się Dorothy. – Jestem większa i silniejsza i…

Anna Lavender wydawała się zainteresowana takim rozwiązaniem. Z zadowoleniem przyglądała się wyraźnie postawniejszej figurze Dorothy.

Helen jednak pokręciła głową.

– To bardzo po chrześcijańsku, Dorothy – oświadczyła, rzucając spojrzenie na państwa Lavender i pastora. – Ale to nie rozwiązuje sprawy, tylko odsuwa ją o jeden dzień. Przecież jutro przyjadą twoi nowi państwo, Dorothy, i Laurie będzie musiała z nimi pojechać. Nie, pastorze, panie Lavender, musimy znaleźć jakąś możliwość, żeby bliźniaczki były razem. Czy nie ma dwóch rodzin, które mieszkają po sąsiedzku i potrzebują służących? Wtedy mogłyby się przynajmniej widywać w wolnym czasie.

– I całymi dniami ciągle za sobą beczeć! – wtrąciła pani Lavender. – Nie ma mowy. Zabieram albo tę dziewczynkę albo inną. Ale tylko jedną.

Helen spojrzała na pastora, oczekując pomocy. On jednak wcale nie zamierzał jej poprzeć.

– W zasadzie muszę przyznać rację pani Lavender – powiedział. – Im wcześniej dziewczynki zostaną rozdzielone, tym lepiej. Posłuchajcie więc, Laurie i Mary. Bóg sprowadził was do tego kraju razem, co jest z jego strony wielką łaską, bo przecież mógł wybrać tylko jedną z was, a drugą zostawić w Anglii. Ale teraz wyznaczył każdej z was odrębną ścieżkę. To nie znaczy, że zostaniecie rozdzielone na zawsze, z pewnością będziecie się widywać na niedzielnych mszach, a przynajmniej w największe święta kościelne. Bóg jest dla nas dobry i wie, co czyni. A my mamy obowiązek przestrzegać jego nakazów. Ty, Laurie, będziesz dobrą służącą u państwa Lavenderów. A Mary pojedzie jutro z państwem Willardami. To dwie porządne, chrześcijańskie rodziny. Będą was odpowiednio żywić, ubierać i uczyć chrześcijańskiego życia. Nie masz się czego obawiać, Laurie, jeśli teraz grzecznie pójdziesz z państwem Lavenderami. Ale jeśli nie będzie innego wyjścia, pan Lavender będzie musiał srogo cię ukarać.

Pan Lavener zdecydowanie nie wyglądał na kogoś, kto wychłostałby małą dziewczynkę. Wprost przeciwnie, patrzył na Mary i Laurie z wyraźnym współczuciem.

– Posłuchaj, mała, mieszkamy tutaj, w Christchurch – zwrócił się uspokajającym tonem do wciąż szlochającego dziecka. – A wszystkie rodziny z okręgu przyjeżdżają tu od czasu do czasu, żeby zrobić zakupy czy wysłuchać mszy. Nie znam państwa Willardów, ale na pewno możemy nawiązać z nimi stosunki. I jak będą przyjeżdżać do miasta, damy ci wolne i będziesz mogła cały dzień spędzić ze swoją siostrą. Będziesz chciała?

Laurie pokiwała głową, ale Helen miała wątpliwości, czy ona w ogóle rozumie, co się dzieje. Nie wiadomo, gdzie mieszkają ci Willardowie, a to niedobry znak, skoro pan Lavender nigdy o nich nie słyszał. Poza tym czy wykażą taką samą wyrozumiałość dla swojej małej służącej? Czy w ogóle będą zabierać Mary do miasta, przyjeżdżając tu tylko okazjonalnie na zakupy?

Laurie zdawała się jednak przytłoczona wrażeniami i wyczerpana płaczem. Bez sprzeciwu pozwoliła oderwać się od siostry. Dorothy podała panu Lavenderowi jej węzełek, a Helen pocałowała ją na pożegnanie w czoło.

– Wszystkie będziemy do ciebie pisać! – obiecała.

Laurie skinęła obojętnie głową, podczas gdy Mary wciąż szlochała.

Helen czuła, że serce jej pęka, gdy państwo Lavenderowie wyprowadzali dziewczynkę. A na dodatek usłyszała, jak Daphne mówi coś po cichu do Dorothy.

– Mówiłam ci, że panna Helen nic nie może zrobić! – szeptała. – Jest miła, ale z nią jest tak samo jak z nami. Jutro przyjedzie ten jej narzeczony i zabierze ją i będzie musiała pojechać z tym panem Howardem, tak jak Laurie musi teraz jechać z Lavenderami…

W Helen zawrzała złość, szybko jednak ustąpiła palącemu uczuciu niepokoju. Daphne miała rację. Co pocznie, jeśli Howard nie będzie chciał się z nią ożenić? Co będzie, jeśli on się jej nie spodoba? Powrót do Anglii był niemożliwy. A czy tutaj w ogóle są posady dla guwernantek czy nauczycielek?

Helen wolała się nad tym nie zastanawiać. Najchętniej wpełzłaby do jakiegoś kącika i tam w spokoju popłakała tak, jak robiła to jako mała dziewczynka. Ale te czasy minęły, gdy zmarła jej matka. Od tamtej pory musiała być silna. A teraz powinna grzecznie pozwolić przedstawić się starszej damie, która najwyraźniej przyjechała po Elizabeth.

Pastor przybrał już odpowiednią postawę. Nie zanosiło się na kolejne dramaty. Elizabeth wydawała się wręcz ożywiona i wesoła.

– Panno Helen, to pani Godewind – powiedziała, zanim wielebny zdążył otworzyć usta. – Pochodzi ze Szwecji! To bardzo daleko na północ, jeszcze dalej stąd niż Anglia. Przez całą zimę leży tam śnieg, cały czas! Mąż pani Godewind był kapitanem wielkiego statku i czasami zabierał ją w rejs. Pani była w Indiach! I w Ameryce! I w Australii!

Zachwyt Elizabeth rozśmieszył panią Godewind. Miała dobrotliwą twarz, która nie zdradzała jej wieku.

Przyjaźnie wyciągnęła rękę do Helen.

– Hilda Godewind. A więc to pani jest nauczycielką Elizabeth. Ciągle o pani mówi, wie pani o tym? I o chłopcu, który nazywa się Jamie O’Hara – mrugnęła okiem.

Helen odwzajemniła uśmiech i mrugnięcie okiem, a potem przedstawiła się imieniem i nazwiskiem.

– Czy dobrze rozumiem, że chce pani wziąć Elizabeth na służbę? – zapytała.

Pani Godewind skinęła głową.

– Jeśli Elizabeth będzie chciała. W żadnym razie nie mam zamiaru zabierać jej stąd siłą, jak tamci ludzie zrobili z tą małą dziewczynką. To wstrętne! A w ogóle to myślałam, że dziewczynki będą trochę starsze…

Helen pokiwała głową. Najchętniej otworzyłaby swoje serce przed tą sympatyczną drobniutką starszą panią. Była bliska łez. Pani Godewind uważnie się jej przypatrzyła.

– Widzę, że pani też się to wszystko nie podoba – stwierdziła. – I jest pani tak samo przemęczona jak dziewczynki. Czy wy przeszłyście Bridle Path piechotą? To niewiarygodne! Powinni byli wysłać po was muły. A ja powinnam była przyjechać dopiero jutro. Dziewczynki na pewno wolałyby spędzić jeszcze tę noc razem. Ale jak się dowiedziałam, że mają spać w stajni…

– Ja chętnie z panią pojadę, pani Godewind! – powiedziała rozpromieniona Elizabeth. – I jutro od razu zacznę czytać pani Oliwera Twista. Niech sobie pani wyobrazi, panno Helen, że pani Godewind nie zna Oliwera Twista! Opowiadałam jej, że na statku czytałyśmy właśnie tę książkę.

Pani Godewind przyjaźnie skinęła głową.

– Zabieraj więc swoje rzeczy, moje dziecko, i pożegnaj się z przyjaciółkami. Panu też się podoba ta dziewczyna, prawda, panie Jones? – z tym pytaniem zwróciła się do swojego woźnicy, który oczywiście gorliwie przytaknął.

Wkrótce po tym jak Elizabeth wygodnie usadowiła się obok pani Godewind z węzełkiem na kolanach i obie ponownie pogrążyły się w ożywionej rozmowie, pan Jones poprosił Helen na stronę.

– Panno Helen, ta dziewczynka robi dobre wrażenie, ale czy na pewno można jej zaufać? Serce by mi pękło, gdyby panią Godewind spotkało rozczarowanie. Tak bardzo cieszyła się na spotkanie z małą Angielką.

Helen zapewniła go, że nie ma mądrzejszej i milszej dziewczynki od Elizabeth.

– Czy pani Godewind potrzebuje jej w charakterze damy do towarzystwa? Chodzi mi o to, że… Że w takich wypadkach zatrudnia się starsze i lepiej wykształcone młode kobiety – zapytała potem.

Służący skinął głową.

– Tak, ale najpierw trzeba taką znaleźć. A poza tym pani Godewind nie może zapewnić wysokiego wynagrodzenia, ma tylko niewielką emeryturę. Ja wraz z żoną prowadzę jej gospodarstwo, ale moja żona jest Maoryską, rozumie więc pani… Może uczesać panią, ugotować dla niej jedzenie i zadbać o nią, ale nie potrafi ani ładnie czytać, ani opowiadać. Dlatego pomyśleliśmy o dziewczynce z Anglii. Będzie mieszkać u nas i trochę pomagać w prowadzeniu domu, ale przede wszystkim ma dotrzymywać towarzystwa pani Godewind. Może być pani pewna, że niczego jej nie zabraknie!

Pocieszona Helen pokiwała głową. Przynajmniej o Elizabeth ktoś się zatroszczy. Miła wiadomość na koniec okropnego dnia.

– Proszę przyjechać do nas na herbatę pojutrze – pani Godewind zaprosiła jeszcze Helen, zanim jednokonka ruszyła.

Elizabeth wesoło pomachała.

Helen natomiast nie znalazła w sobie dość sił, żeby pójść z powrotem do stajni i pocieszyć Mary. Nie była również w stanie kontynuować konwersacji przy stole pastora Baldwina. Choć wciąż była głodna, pocieszyła się myślą, że przy odrobinie szczęścia niezjedzone resztki kolacji trafią do dziewczynek. Przeprosiła grzecznie, wróciła do swojego pokoju i padła na łóżko. Kolejny dzień nie mógł być gorszy od tego.

Następnego ranka promienie słońca rozświetliły Christchurch, nadając miastu ciepły i przyjazny koloryt. Z pokoju Helen roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na łańcuch gór wznoszących się nad Canterbury Plains, a oświetlone przez słońce uliczki miasta wydawały się czyste i przytulne. Z pokoju śniadaniowego państwa Baldwinów dochodził zapach świeżego pieczywa i herbaty. Helen pociekła ślinka do ust. Miała nadzieję, że ten miły początek dnia można uznać za dobry znak. Wczoraj pewnie tylko jej się wydawało, że pani Baldwin jest nieprzyjemna i pozbawiona serca, jej córka złośliwa i źle wychowana, a sam pastor bigoteryjny i zupełnie niedbający o dobro swoich owieczek. W świetle nowego poranka na pewno łagodniej oceni rodzinę gospodarzy. Najpierw jednak musi zajrzeć do swoich podopiecznych.

W stajni spotkała wikarego Chestera, który pocieszającym tonem zagadywał wciąż lamentującą Mary, co jednak nie dawało żadnego rezultatu. Dziewczynka płakała i szlochając, dopytywała się o siostrę. Nie wzięła nawet ciasteczka, które przyniósł dla niej wikary, jakby odrobina słodyczy mogła złagodzić jej cierpienie. Mary wyglądała na wycieńczoną, było widać, że całą noc nie zmrużyła oka. Helen nie mogła sobie wyobrazić, że ma za chwilę przekazać ją jakimś kolejnym zupełnie obym ludziom.

– Jeśli Laurie tak samo beczy i nie chce jeść, to państwo Lavenderowie na pewno ją odeślą – powiedziała z nadzieją w głosie Dorothy.

Daphne przewróciła oczami.

– Chyba sama w to nie wierzysz. Stara prędzej ją stłucze albo zamknie w szafie na miotły. A jak nie będzie jadła, to się ucieszy, że zaoszczędzi na żarciu. Ona ma serce z kamienia, ta wredna jędza… Och, dzień dobry, panno Helen. Mam nadzieję, że przynajmniej pani dobrze spała! – Daphne z lekceważeniem zwróciła się do nauczycielki, nie zamierzając nawet przeprosić za swoje słowa.

– Jak sama wczoraj zauważyłaś – odparła lodowatym tonem Helen – nie miałam żadnej możliwości, żeby pomóc Laurie. Ale jeszcze dziś postaram się nawiązać kontakt z tamtą rodziną. Poza tym spałam bardzo dobrze, a ty z pewnością także. Bo byłby to pierwszy raz, kiedy uczucia innych ludzi miałyby na ciebie jakikolwiek wpływ.

Daphne pochyliła głowę.

– Przepraszam, panno Helen.

Helen się zdziwiła. Czyżby udało jej się jednak osiągnąć jakiś efekt wychowawczy?

Późnym przedpołudniem zjawili się przyszli chlebodawcy małej Rosemary. Helen bardzo obawiała się tego spotkania, ale tym razem przeżyła miłe zaskoczenie. Państwo McLarenowie, niski, okrągły mężczyzna o łagodnej, pyzatej twarzy oraz jego równie dobrze odżywiona żona, która z czerwonymi jak jabłuszka policzkami i okrągłymi niebieskimi oczami wyglądała jak lalka, przybyli około jedenastej. Przyszli piechotą, ponieważ jak się okazało, byli tu, w Christchurch, właścicielami piekarni. Świeże bułeczki i ciasteczka, których zapach obudził Helen tego ranka, były właśnie ich wyrobu. Ponieważ pan McLaren zaczynał pracę przed świtem i odpowiednio wcześnie kładł się spać, pani Baldwin nie chciała niepokoić ich wczoraj wieczorem i dopiero dziś rano powiadomiła o przybyciu dziewcząt. Państwo McLarenowie zamknęli więc teraz swój sklep, żeby móc odebrać Rosemary.

– Mój Boże, przecież to jeszcze dziecko! – zdziwiła się pani McLaren, gdy przestraszona Rosemary ukłoniła się przed nią. – Najpierw będziemy musieli trochę cię odkarmić, chudzinko. Jak masz na imię?

Pani McLaren zwróciła się najpierw z niemym wyrzutem w stronę pani Baldwin, która przyjęła go bez komentarza. Zwracając się do Rosemary, kucnęła przed nią i uśmiechnęła się przyjaźnie.

– Rosie… – wyszeptała dziewczynka.

Pani McLaren pogładziła ją po głowie.

– To bardzo ładne imię. Rosie, pomyśleliśmy sobie, że może chciałabyś u nas zamieszkać i pomagać mi trochę w prowadzeniu domu i gotowaniu. I w piekarni oczywiście też. Lubisz piec ciasta, Rosemary?

Rosie pomyślała przez chwilę.

– Lubię je jeść, proszę pani – odpowiedziała.

Państwo McLarenowie roześmiali się, przy czym jego śmiech przypominał bulgotanie, a jej wesołe gdakanie.

– A to jest najważniejsze! – wyjaśnił pan McLaren poważnym tonem. – Tylko ten, kto chętnie je, może nauczyć się dobrze gotować. No i jak, Rosie, pójdziesz z nami?

Helen odetchnęła, gdy Rosemary z powagą skinęła głową. Państwo McLarenowie nie wydawali się szczególnie zdziwieni tym, że zamiast silnej służącej dostają dziecko wymagające opieki.

– Poznałem kiedyś w Londynie chłopca z sierocińca – pan McLaren wyjaśnił wkrótce tę zagadkę. Rozmawiał z Helen, podczas gdy jego żona pomagała Rosie spakować jej rzeczy. – Mój majster poprosił o czternastolatka, który mógłby od razu zacząć pomagać. A przysłali mu jakiegoś pędraka, który miał najwyżej dziesięć lat. Ale to był bardzo sprytny malec. Majstrowa dobrze go odżywiała i dzisiaj jest świetnym piekarzem. Jeśli Rosie też tak dobrze pójdzie, nie będziemy mogli narzekać na koszty wychowania! – roześmiał się do Helen i wcisnął Dorothy do ręki torebkę z wypiekami, które przynieśli dla reszty dzieci.

– Tylko proszę się równo podzielić, dziewczynki! – pouczył je. – Wiedziałem, że będzie tutaj więcej dzieci, a nasza pastorowa nie należy do hojnych osób.

Daphne od razu pożądliwie wyciągnęła rękę po przysmaki. Albo wcale nie jadła jeszcze śniadania, albo było ono nader skromne. Mary natomiast wciąż była niepocieszona i zaczęła jeszcze głośniej płakać, gdy również Rosemary odeszła do nowej rodziny.

Helen postanowiła spróbować odwrócić jej uwagę i oświadczyła dziewczynkom, że będą miały dzisiaj lekcje tak, jak to było na statku. Skoro jeszcze nie trafiły do swoich nowych domów, lepiej żeby się czegoś nauczyły, zamiast bezczynnie siedzieć. Uwzględniwszy to, że znajdują się w domu pastora, Helen tym razem jako lekturę wybrała Pismo Święte.

Daphne zaczęła znudzonym głosem czytać opowieść o weselu w Kanie Galilejskiej i szybko zamknęła książkę, gdy po chwili pojawiła się pani Baldwin. Towarzyszył jej duży i krępy mężczyzna.

– To godne pochwały, panno Davenport, że tak poświęca się pani pokrzepianiu ducha dziewczynek! – stwierdziła pastorowa. – Ale tymczasem mogłaby pani w końcu uciszyć tę małą.

Rzuciła pochmurne spojrzenie na kwilącą Mary.

– Ale teraz to już wszystko jedno. Oto pan Willard. Zabiera Mary Alliston na swoją farmę.

– Mary ma mieszkać sama z gospodarzem? – uniosła się Helen.

Pani Baldwin uniosła wzrok do nieba.

– Na miłość boską, skądże! To nie przystoi! Nie, nie, pan Willard ma żonę i siedmioro dzieci.

Pan Willard z dumą skinął głową. Wydawał się całkiem sympatyczny. Na jego pooranej zmarszczkami twarzy widniały ślady ciężkiej pracy na świeżym powietrzu, którą trzeba było wykonać bez względu na warunki pogodowe. Jego dłonie były wielkie i stwardniałe, a silne mięśnie było widać nawet pod ubraniem.

– Starsi chłopcy pomagają już w polu! – oświadczył farmer. – Ale moja żona potrzebuje pomocy do opieki nad młodszymi. W domu i w obejściu oczywiście też. A Maorysek nie lubi. Mówi, że jej dzieci może wychowywać tylko przyzwoita chrześcijanka. To która to jest nasza dziewczynka? Powinna być silna, bo czeka ją ciężka praca!

Pan Willard wyglądał na równie przerażonego co Helen, gdy pani Baldwin przedstawiła mu Mary.

– Ta mała? To chyba jakiś żart, pani pastorowo! To tak, jakbyśmy wzięli sobie do domu ósme dziecko.

Pani Baldwin popatrzyła na niego surowo.

– Jeśli nie będzie jej pan rozpieszczał, będzie bardzo ciężko pracować. W Londynie zapewniono nas, że każda z dziewczynek ukończyła trzynasty rok życia i nadaje się do każdej pracy. Bierze ją pan czy nie?

Pan Willard zdawał się wahać.

– Moja żona pilnie potrzebuje pomocy – rzucił w stronę Helen niemal przepraszającym tonem. – W Boże Narodzenie przyjdzie na świat kolejne nasze dziecko i naprawdę musi mieć jakąś wyrękę. To chodź, mała, jakoś sobie poradzimy. Dalej, na co czekasz? I czemu płaczesz? Dobry Panie, naprawdę nie uśmiechają mi się kolejne kłopoty! – Nie patrząc nawet na Mary, pan Willard wyszedł ze stajni. Pani Baldwin wcisnęła dziewczynce jej węzełek.

– Idź z nim. I bądź posłuszną służącą! – nakazała dziecku. Mary bez sprzeciwu ruszyła za panem Willardem. Ale wciąż płakała i płakała. Nie mogła przestać.

– Miejmy nadzieję, że jego żona okaże trochę współczucia – westchnął wikary Chester. Przyglądał się całej scenie równie bezradnie jak Helen.

Daphne prychnęła.

– Proszę spróbować okazać współczucie z ośmioma bachorami uczepionymi spódnicy! – ofuknęła wikarego. – A chłop co roku robi jej nowe! Tylko pieniędzy nie ma, bo on wszystko przepija. Wtedy litość może stanąć człowiekowi w gardle. Jej samej przecież nikomu nie żal!

Wikary Chester z przerażeniem patrzył na dziewczynkę. Prawdopodobnie zastanawiał się, jakim cudem będzie z niej pokorna służąca w domu szanowanej rodziny okręgu Christchurch. Helen natomiast nie zaskakiwały już kolejne wybuchy Daphne i przyłapywała się wręcz na tym, że żywi wobec nich coraz więcej zrozumienia.

– Ależ, Daphne, pan Willard wcale nie wygląda na osobę, która przepija wszystkie pieniądze – starała się pohamować gniew dziewczynki. Ale nie mogła jej skarcić, bo Daphne bez wątpienia miała rację. Pani Willard nie będzie oszczędzać Mary. Miała dosyć własnych dzieci, o które musiała się troszczyć. Mała służąca nie będzie dla niej niczym więcej jak tanią siłą roboczą. Wikary też musiał to wiedzieć. W każdym razie nie skomentował bezczelności Daphne, tylko wykonał w kierunku dziewczynek krótki gest błogosławieństwa i wyszedł ze stajni. Bez wątpienia już na tyle długo zaniedbywał swoje obowiązki, że zasłużył na naganę ze strony pastora.

Helen chciała ponownie otworzyć Pismo Święte, ale teraz ani ona, ani jej uczennice zupełnie nie miały ochoty na budujące teksty.

– Ciekawa jestem, co nam się jeszcze przydarzy – Daphne po chwili podsumowała myśli wszystkich pozostałych dziewczynek. – Ci ludzie muszą mieszkać bardzo daleko, skoro jeszcze się nie pojawili, żeby odebrać swoje niewolnice. Lepiej naucz się doić krowę, Dorothy! – pokazała na krowę pastora, którą wczorajszego wieczora z pewnością pozbawiła kilku litrów mleka. Pani Baldwin oczywiście nie poczęstowała dziewczynek resztkami z kolacji, tylko przysłała im do stajni cienką zupę i odrobinę starego chleba. Wcale nie zamierzały więc tęsknić za gościnnością domu pastora.