3

Lucas Warden był dobrym jeźdźcem, mimo że jazda konna nie sprawiała mu szczególnej przyjemności. Młody dżentelmen siedział w siodle rozluźniony, utrzymując właściwą postawę, dzierżył wodze pewną ręką i potrafił zapanować nad koniem tak, żeby spokojnie szedł obok jego towarzyszki, umożliwiając im prowadzenie rozmowy. Ku zdumieniu Gwyneiry nie miał jednak własnego konia i nie wykazywał też najmniejszej ochoty, żeby wypróbować nowego ogiera. Gwyn z kolei nie mogła doczekać się tej możliwości od momentu, w którym Gerald Warden go kupił. Wciąż jednak odmawiano jej tej przyjemności, argumentując, że ogier to nie jest koń dla dam. A przecież mały Madoc miał zdecydowanie spokojniejszy temperament niż uparta klacz Gwyneiry, choć rzeczywiście nie był przyzwyczajony do damskiego siodła. Ale w tej kwestii Gwyn była dobrej myśli. Poganiacze, którzy wobec braku stajennych pełnili również ich funkcje, nie mieli pojęcia o zasadach przyzwoitości. Lucas musiał dzisiaj nakazać zdziwionemu McKenziemu, żeby nałożył klaczy Gwyneiry damskie siodło. Dla siebie zażądał jednego z koni z farmy, które były dużo wyższe, ale za to lżejsze niż kuce cob. Większość tych koni była też dość nerwowa, Lucas jednak wybrał sobie tego najspokojniejszego.

– Na nim będę mógł zadziałać, gdyby milady popadła w tarapaty, i nie będę wtedy musiał walczyć z własnym koniem – wyjaśnił zdumionemu jego wyborem McKenziemu.

Gwyneira przewróciła oczami. Gdyby rzeczywiście popadła w tarapaty, Igraine zniknęłaby za horyzontem, zanim spokojny siwek Lucasa zdążyłby choćby zakłusować. W każdym razie znała ten argument z poradnika savoir-vivre’u, udała więc, że docenia troskę Lucasa. Przejażdżka po Kiward Station okazała się całkiem przyjemna. Lucas rozmawiał z Gwyneirą o polowaniach na lisa i wyraził swoje zdumienie jej uczestnictwem w próbach psów myśliwskich.

– Wydaje mi się, że to dość… Cóż, dość niekonwencjonalne zajęcie dla młodej damy – zganił ją łagodnie.

Gwyneira zagryzła lekko wargi. Czy Lucas już teraz próbuje trzymać ją na pasku? To lepiej będzie, jeśli od razu ostudzi jego zapał.

– Będzie się pan musiał przyzwyczaić – stwierdziła chłodno. – Podróż do Nowej Zelandii w celu zamążpójścia też jest dość niekonwencjonalnym zachowaniem. Zwłaszcza gdy w ogóle nie zna się przyszłego małżonka.

Touché! – uśmiechnął się Lucas, ale zaraz potem spoważniał. – Muszę przyznać, że ja również początkowo nie pochwalałem postępowania ojca. Ale tutaj naprawdę bardzo trudno znaleźć odpowiednią partię. Proszę mnie dobrze zrozumieć. W Nowej Zelandii nie osiedlają się złodzieje i oszuści, jak w Australii, ale absolutnie godni szacunku obywatele. Tyle że większość emigrantów… Cóż, po prostu brakuje im klasy, wykształcenia, kultury. I z tego względu uważam się za szczęściarza, że zgodziłem się na te niekonwencjonalne swaty, które zapewniły mi tak zachwycająco niekonwencjonalną narzeczoną! Gwyneiro, czy wolno mi mieć nadzieję, że ja również odpowiadam pani wymaganiom?

Gwyn skinęła głową, choć jej uśmiech był raczej wymuszony.

– Jestem mile zaskoczona, że spotkałam tutaj takiego idealnego dżentelmena jak pan – powiedziała. – Nawet w Anglii nie znalazłabym tak kulturalnego i wykształconego małżonka.

Bez wątpienia była to prawda. W kręgach walijskiego ziemiaństwa, w których bywała Gwyneira, obowiązywał pewien poziom wykształcenia, na salonach częściej jednak dyskutowano na temat konnych wyścigów niż kantat Bacha.

– Oczywiście powinniśmy się lepiej poznać, zanim wyznaczymy termin ślubu – zauważył Lucas. – Inne postępowanie byłoby niestosowne, już to ojcu tłumaczyłem. On najchętniej urządziłby nam wesele już pojutrze.

Choć Gwyneira była zdania, że i tak wszystko już długo trwa, przytaknęła oczywiście, po czym wyraziła swój zachwyt, gdy Lucas zaprosił ją tego popołudnia do swojego atelier.

– Jestem oczywiście niewiele znaczącym malarzem, ale mam nadzieję, że rozwinę swój talent – wyjaśniał jej, gdy stępa pokonywali wręcz zapraszający do galopu odcinek drogi. – W tej chwili pracuję nad portretem mojej matki. Zawiśnie potem w salonie. Niestety, opieram się na dagerotypach, ponieważ prawie jej nie pamiętam. Zmarła, gdy byłem małym dzieckiem. Ale podczas malowania nachodzi mnie coraz więcej wspomnień i czuję, jakbym się do niej zbliżał. To niezwykle interesujące doświadczenie. Panią również chętnie kiedyś sportretuję, Gwyneiro!

Gwyneira zgodziła się bez entuzjazmu. Przed wyjazdem ojciec zamówił jej portret, a ona zanudziła się niemal na śmierć podczas wielogodzinnego pozowania.

– A przede wszystkim nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę pani zdanie o mojej twórczości. Z pewnością odwiedziła pani w Anglii wiele galerii i zna się pani na nowych tendencjach w malarstwie znacznie lepiej niż my tutaj, na końcu świata!

Gwyneira miała nadzieję, że zostało jej w zapasie kilka trafnych określeń. Miała wrażenie, że wczoraj wyczerpała już cały swój repertuar, ale liczyła na to, że obrazy nasuną jej jakieś nowe pomysły. Tak naprawdę nigdy nie widziała żadnej galerii od środka, a najnowsze trendy sztuki były jej zupełnie obojętne. Jej przodkowie – a także przodkowie jej sąsiadów i przyjaciół – zgromadzili z pokolenia na pokolenie wystarczającą liczbę obrazów, żeby ozdobić nimi ściany swoich domów. Obrazy te przedstawiały zwykle szacownych przodków lub konie, a ich jakość oceniano wyłącznie według kryterium podobieństwa do oryginału. Określenia takie jak „światłocień” czy „perspektywa”, o których Lucas potrafił perorować bez końca, były Gwyneirze zupełnie nieznane.

Oczarował ją za to krajobraz, który mijali. Rankiem wszystko zasnuwała mgła, teraz jednak słońce przedzierało się przez nią, a wśród oparów ukazywało się Kiward Station, co wyglądało tak, jakby natura dawała je Gwyneirze w prezencie. Lucas nie poprowadził jej oczywiście zbyt daleko w stronę podnóży gór, tam, gdzie owce pasły się wolno, ale już sama okolica w bezpośrednim sąsiedztwie farmy wyglądała cudownie. W tafli jeziora odbijały się kształty chmur, a skały na łąkach sprawiały wrażenie, jakby dywan z trawy przebiły jakieś gigantyczne zęby albo jakby stała tam armia olbrzymów, która może ożyć w każdej chwili.

– Czy nie ma takiej opowieści, w której bohater sieje kamienie, z których powstają wojownicy jego armii? – zapytała Gwyneira.

Lucas wyraził zachwyt jej wykształceniem.

– Choć nie były to kamienie, tylko zęby smoka, które w greckim micie Jazon rzucił na ziemię – poprawił ją. – A powstała z nich armia z żelaza zwróciła się przeciwko niemu. Och, to cudowne móc rozmawiać z osobą o wykształceniu klasycznym na podobnym poziomie, nie uważa pani?

Gwyneira myślała raczej o kamiennych kręgach, które widywała w swojej ojczyźnie i o których jej piastunka opowiadała wspaniałe historie. Jeśli dobrze pamięta, kapłanki przywiązywały do nich rzymskich legionistów, czy coś takiego. Ale takie opowieści Lucas z pewnością uznałby za nie dość klasyczne.

Między skałami pasły się pierwsze owce ze stad Geralda – maciorki matki, które niedawno się okociły. Gwyneira była zachwycona ślicznymi jagniętami. Ale Gerald miał rację, że połączenie z rasą welsh mountain poprawi jakość ich wełny.

Lucas zmarszczył czoło, gdy Gwyneira stwierdziła, że owce od razu powinny zostać pokryte walijskim trykiem.

– Czy w Anglii to uchodzi, żeby młoda dama tak… Tak bez ogródek wyrażała się o… O sprawach płci? – zapytał ostrożnie.

– Jak inaczej mogłam się wyrazić? – Gwyneira nigdy dotąd nie pomyślała, że hodowla owiec może mieć coś wspólnego z zasadami przyzwoitości. Choć nie miała pojęcia, skąd biorą się dzieci, to krycie owiec widziała wielokrotnie i nikt się temu nie dziwił.

Lucas lekko się zaczerwienił.

– Ale chyba wszystkie takie sprawy nie są dobrym tematem konwersacji dla dam?

Gwyneira wzruszyła ramionami.

– Moja siostra Larissa hoduje teriery, moja druga siostra hoduje róże. Całymi dniami o tym rozprawiają. Czy owce czymś się różnią?

– Gwyneiro! – Lucas zrobił się czerwony jak burak. – Och, nie mówmy już o tym. W naszej sytuacji to szczególnie niestosowne! Popatrzmy lepiej jeszcze chwilę na jagnięta. Czyż nie są urocze?

Gwyneira oceniała je raczej pod względem produkcji wełny, ale nowo narodzone jagnięta bez wątpienia były śliczne. Zgodziła się więc z Lucasem i nie robiła mu żadnych wyrzutów, gdy zaraz potem stwierdził, że powoli powinni kończyć przejażdżkę.

– Myślę, że zobaczyła pani już dosyć, żeby móc samodzielnie poruszać się po Kiward Station – stwierdził przed stajnią, pomagając Gwyneirze zsiąść z konia. Uwaga ta sprawiła, że Gwyn od razu wybaczyła mu wszystkie dziwactwa. Najwidoczniej nie miał nic przeciwko temu, żeby jego narzeczona sama wybierała się na przejażdżki! Przynajmniej ani słowem nie wspomniał o przyzwoitce. Nie wiadomo, czy przeoczył ten rozdział w podręczniku savoir-vivre’u czy też nie przyszłoby mu do głowy, że panna może mieć życzenie, żeby samodzielnie jeździć konno.

Gwyneira od razu wykorzystała okazję. Gdy tylko Lucas się odwrócił, zwróciła się do starszego poganiacza, który odbierał od niej konia.

– Panie McAran, jutro rano chciałabym pojeździć sama. Proszę przygotować mi na dziesiątą tego nowego ogiera. I założyć mu siodło pana Geralda!

Ślub Helen z Howardem O’Keefe'em wcale nie był taki skromny, jak się tego z początku obawiała. Żeby uroczystość nie odbyła się przy pustych ławach kościelnych, pastor Baldwin połączył ją z niedzielnym nabożeństwem i w rezultacie ustawiła się całkiem spora kolejka chętnych do złożenia gratulacji młodej parze. Państwo McLarenowie postarali się o uroczystą oprawę mszy, a pani Godewind dostarczyła wspaniałe kompozycje kwiatowe do ozdobienia świątyni, które przygotowała wraz z Elizabeth. Państwo McLarenowie ubrali Rosemary w różową odświętną sukienkę i dziewczynka rozsypywała płatki kwiatów, sama wyglądając niczym pączek róży. Pan McLaren przyprowadził pannę młodą do ołtarza, a Elizabeth i Belinda Baldwin szły za Helen jako druhny. Helen miała nadzieję, że na niedzielnej mszy pojawią się także inne dziewczęta, na nabożeństwo nie przybyła jednak żadna z mieszkających dalej rodzin. Nie pojawili się także opiekunowie Laurie. Helen zaniepokoiło to, ale nie chciała popsuć sobie tego wielkiego dnia. Pogodziła się już z tym, że tak pospiesznie wychodzi za mąż, i postanowiła, że przeżyje to jak najlepiej. Przez ostatnie dwa dni mogła przyjrzeć się Howardowi, ponieważ został w mieście i właściwie gościł u Baldwinów na każdym posiłku. Jego wzburzenie, gdy wspomniała o Wardenach, zdziwiło Helen, a nawet przestraszyło, ale jeśli nie rozmawiano na ten temat, Howard wydawał się bardzo zrównoważonym człowiekiem. Wykorzystał swój pobyt w mieście, żeby zrobić spore zakupy dla farmy, jego sytuacja finansowa nie mogła być więc bardzo zła. W odświętnym surducie z szarego tweedu, który założył do ślubu, wyglądał bardzo porządnie, choć ubranie to nie pasowało na tę porę roku i pan młody mocno się w nim pocił.

Helen miała na sobie jasnozieloną suknię z jedwabiu, którą sprawiła sobie już w Londynie z myślą o ślubie. Oczywiście biała koronkowa suknia byłaby piękniejsza, ale oznaczałaby zupełnie niepotrzebny wydatek. Takiego białego cuda nie można by już potem nigdy założyć. Tego dnia błyszczące włosy Helen opadały jej na plecy. Pani Baldwin podejrzliwie spoglądała na taką fryzurę, ale pani McLaren i pani Godewind uznały, że jest dopuszczalna. Gęste włosy Helen związały tylko wstążką, żeby nie zasłaniały jej twarzy, i ozdobiły kwiatami. Helen sama stwierdziła, że nigdy nie wyglądała równie pięknie, a tak oszczędny w słowach Howard zdobył się nawet na dodatkowy komplement: „Toż to… Och, bardzo pięknie, Helen”.

Helen bawiła się listami od niego, które wciąż przy sobie nosiła. Kiedy jej mąż na tyle się rozrusza, żeby powtórzyć jej swoje piękne słowa twarzą w twarz?

Ceremonia była bardzo uroczysta. Pastor Baldwin okazał się doskonałym mówcą, który świetnie potrafił skupić uwagę swoich parafian. Gdy mówił o miłości „na dobre i na złe”, szlochały wszystkie kobiety obecne w kościele, a i mężczyźni musieli użyć chusteczek. Kroplą goryczy była jednak dla Helen osoba świadka. Chciała, żeby była to pani Godewind, ale pani Baldwin bardzo na tym zależało i odmowa nie wchodziła w grę. Z kolei drugi świadek, sympatyczny wikary Chester, odpowiadał jej jak najbardziej.

Howard zaskoczył Helen, kiedy swobodnie i pewnym głosem wypowiedział przysięgę małżeńską, jednocześnie niemal z miłością wpatrując się w narzeczoną. Helen nie poszło tak dobrze, ponieważ nie mogła powstrzymać łez.

Potem jednak zagrały organy i rozbrzmiały śpiewy, a Helen czuła się przeszczęśliwa, gdy wychodziła z kościoła, trzymając pod ramię swojego męża. Na zewnątrz czekali już chętni do składania gratulacji.

Helen ucałowała Elizabeth i pozwoliła objąć się szlochającej pani McLaren. Ku jej zaskoczeniu pojawiła się także pani O’Hara i cała jej rodzina, mimo że nie należeli do Kościoła anglikańskiego. Helen ściskała dłonie, śmiejąc się i płacząc jednocześnie, aż w końcu została już tylko jedna młoda kobieta, której Helen nie znała. Rozejrzała się za Howardem, zakładając, że ta kobieta może być jego znajomą, ale on jej nie zauważył i rozmawiał już z pastorem.

Helen uśmiechnęła się do nieznajomej.

– Bardzo przepraszam, ale czy mogę zapytać, skąd się znamy? Ostatnio w moim życiu dzieje się tak wiele, że…

Kobieta skinęła przyjaźnie głową. Była niska i drobna, miała raczej pospolitą twarz o dziecięcych rysach i rzadkie jasne włosy gładko upięte pod czepkiem. Była ubrana jak skromna pani domu na niedzielną mszę.

– Nie ma pani za co przepraszać, nie znamy się – powiedziała. – Ja chciałam się właśnie przedstawić, ponieważ… Mamy jednak ze sobą coś wspólnego. Nazywam się Christine Lorimer. Ja byłam pierwsza.

Helen spojrzała na nią ze zdumieniem.

– Pierwsza? W jakim sensie? Proszę, przejdźmy do cienia. Pani Baldwin przygotowała poczęstunek i napoje.

– Nie chciałabym się narzucać – odpowiedziała pospiesznie pani Lorimer. – Ale jestem w pewnym sensie pani poprzedniczką. Pierwszą kobietą, która przybyła tu z Anglii, żeby wyjść za mąż.

– To bardzo interesujące – zdziwiła się Helen. – Myślałam, że to ja jestem pierwsza. Podobno inne panie nie dostały jeszcze żadnej odpowiedzi, a ja wyruszyłam w podróż bez wcześniejszych uzgodnień.

Młoda kobieta skinęła głową.

– Mniej więcej tak samo było w moim wypadku. Z tym że ja nie odpowiedziałam na ogłoszenie. Ale miałam dwadzieścia pięć lat i żadnych widoków na zamążpójście. Jakżeby inaczej, bez posagu? Mieszkałam z rodziną brata, którą on ledwie był w stanie wykarmić. Próbowałam zarobić trochę jako szwaczka, ale się nie nadawałam. Mam słabe oczy i w fabryce mnie nie chcieli. A potem mój brat i jego żona wpadli na pomysł, żeby wyemigrować. Ale co ze mną? Uzgodniliśmy, że napiszemy list do tutejszego pastora. Czy w rejonie Canterbury nie znalazłby się jakiś porządny chrześcijanin, który potrzebuje żony. Odpowiedź nadesłała niejaka pani Brennan. Bardzo bezpośrednia. Chciała się o mnie wszystkiego dowiedzieć. Ale widać, spodobałam jej się. W każdym razie otrzymałam list od pana Thomasa Lorimera. I muszę przyznać, że od razu się w nim zakochałam!

– Naprawdę? – zapytała Helen, która w żadnym wypadku nie zamierzała się przyznać, że z nią było tak samo. – Po jednym liście?

Pani Lorimer zachichotała.

– Och, tak! On pisał tak cudownie! Do dziś pamiętam słowa jego listu: „Pragnę kobiety, która zechciałaby połączyć swój los z moim. Modlę się do Boga o kochającą niewiastę, której serce potrafiłyby zmiękczyć moje słowa”.

Helen szeroko otworzyła oczy.

– Ale… Ale przecież to z mojego listu! – uniosła się. – Dokładnie takie słowa napisał do mnie Howard! Nie wierzę w to, co pani mówi, pani Lorimer! Czy to jakiś okrutny żart?

Drobna kobieta wyglądała na dotkniętą.

– Och nie, pani O’Keefe! I na pewno nie chciałam pani zranić! Nie przypuszczałam, że oni znowu to zrobili!

– Co zrobili? – zapytała Helen, która powoli zaczynała rozumieć.

– No… To z listami – wyjaśniła Christine Lorimer. – Mój Thomas to człowiek o złotym sercu. Naprawdę nie mogłabym wymarzyć sobie lepszego męża. Ale jest prostym cieślą i nie używa wielkich słów ani nie pisze romantycznych listów. Powiedział, że wciąż od nowa próbował napisać list do mnie, ale żaden nie podobał mu się na tyle, żeby go wysłać. Chciał przecież poruszyć moje serce, rozumie pani. I w końcu zwrócił się do wikarego Chestera…

– Wikary Chester napisał te listy? – zapytała Helen, która nie wiedziała, czy ma się śmiać czy płakać. Ale przynajmniej co nieco jej się wyjaśniło, choćby wyjątkowo piękny charakter pisma, charakterystyczny dla duchownych. Wyszukane słownictwo oraz brak informacji praktycznych, na co uwagę zwróciła Gwyneira. I oczywiście rzucające się w oczy zainteresowanie wikarego powodzeniem tych zabiegów matrymonialnych.

– Nie przypuszczałam, że odważą się zrobić to jeszcze raz! – stwierdziła pani Lorimer. – Przecież obu porządnie zmyłam głowę, gdy o wszystkim się dowiedziałam. Och, tak mi przykro, pani O’Keefe! Przecież pan Howard na pewno miał okazję, żeby osobiście to pani wyjaśnić. Ale już ja wezmę w obroty wikarego Chestera! Teraz to mu się dostanie!

Christine Lorimer odeszła zdecydowanym krokiem, pozostawiając pogrążoną w myślach Helen. Kim jest ten mężczyzna, którego właśnie poślubiła? Czy Chester rzeczywiście tylko pomógł Howardowi ubrać w słowa jego uczucia, czy też Howardowi było właściwie wszystko jedno, co skusi jego przyszłą żonę do wyruszenia na koniec świata?

Wkrótce się tego dowie. Ale wcale nie była przekonana, czy tego pragnie.

Furmanka od ośmiu godzin trzęsła się na błotnistej drodze. Helen miała wrażenie, że ta podróż nigdy się nie skończy. Na dokładkę przygnębiał ją bezkres mijanego krajobrazu. Samotny niewielki dom widzieli ponad godzinę temu. Poza tym furmanka, którą Howard O’Keefe wiózł swoją świeżo poślubioną żonę, jej bagaże oraz własne zakupy z Christchurch w kierunku Haldon, była chyba najbardziej niewygodnym środkiem transportu, z jakiego Helen kiedykolwiek korzystała. Plecy bolały ją od twardego oparcia, a ciągle padająca mżawka wywołała migrenę. Howard zaś wcale nie starał się uczynić tej podróży znośniejszą dzięki jakiejś rozmowie. Od co najmniej pół godziny nie powiedział do Helen ani jednego słowa, tylko najwyżej mamrotał jakieś polecenie do gniadego konia lub siwego muła, które ciągnęły furmankę.

Helen miała więc aż nadto czasu, żeby oddać się rozważaniom, które nie były jednak zbyt przyjemne. Przy tym sprawa z listami stanowiła najmniejszy problem. Howard i wikary przeprosili wczoraj za swoje małe oszustwo, uważali je jednak za niewielkie przewinienie. W końcu dzięki temu cała sprawa szczęśliwie się zakończyła. Howard miał żonę, a Helen męża. Gorsza okazała się wiadomość, którą dopiero wczoraj wieczorem Elizabeth przekazała Helen. Pani Baldwin nic jej nie powiedziała, być może się wstydziła, a może nie chciała niepokoić młodej mężatki. Ale Belinda Baldwin nie potrafiła utrzymać języka za zębami i wygadała Elizabeth, że mała Laurie już drugiego dnia po raz pierwszy uciekła od państwa Lavenderów. Oczywiście bardzo szybko ją odnaleziono i mocno zrugano, ale już kolejnego wieczoru Laurie znowu próbowała uciec. Za drugim razem dostała lanie. A teraz, po trzeciej próbie ucieczki, zamknięto ją w szafie na miotły.

– O chlebie i wodzie! – stwierdziła Belinda dramatycznym tonem.

Helen z samego rana przed wyjazdem zapytała o to pastora. Oczywiście obiecał, że zaraz pojedzie zajrzeć do Laurie. Ale czy dotrzyma słowa, gdy nie będzie tam już Helen, która przypominałaby mu o jego obowiązkach?

A do tego ta wspólna podróż z Howardem. Wczorajszą noc Helen spędziła jeszcze w swoim łóżku u państwa Baldwinów. Przyjęcie męża w domu pastora było wykluczone, a Howard nie chciał lub nie mógł pozwolić sobie na nocleg w hotelu.

– Całe życie będziemy ze sobą – wyjaśnił Helen, niewprawnie całując ją w policzek. – Jedna noc nie czyni żadnej różnicy.

Helen odczuła ulgę, ale jednocześnie pewne rozczarowanie. Zdecydowanie wolałaby porządek hotelowego pokoju od sterty koców na krytym wozie, co pewnie czekało ją w podróży. Swoją najlepszą koszulę nocną ułożyła na samym wierzchu torby podróżnej, ale zagadką pozostawało dla niej, gdzie miałaby się w takich warunkach przebrać. Poza tym bez przerwy mżyło, a jej ubrania, zapewne więc także koce, były mokre i zimne. Bez względu na to co czekało ją tej nocy, takie okoliczności nie wydawały się sprzyjające!

Los oszczędził Helen posłania zaimprowizowanego na furmance. Tuż przed zmrokiem, gdy była już zupełnie wycieńczona i pragnęła tylko, żeby wóz w końcu przestał się trząść, Howard zatrzymał się przed jakąś skromną chałupą.

– Możemy przenocować u tych ludzi – powiedział do Helen i pomógł jej zsiąść z kozła. – Z Wilburem znamy się z Port Cooper. Też się ożenił i osiadł tu na stałe.

W domu rozszczekał się pies, a Wilbur i jego żona wyszli na zewnątrz, z ciekawością przyglądając się przybyłym.

Gdy mały i żylasty mężczyzna rozpoznał Howarda, krzyknął i gwałtownie go uściskał. Obaj poklepywali się po plecach, przypominali sobie przeżyte wspólnie dawno temu przygody i najchętniej, jeszcze stojąc w deszczu, odkorkowaliby pierwszą butelkę.

Helen, szukając pomocy, spojrzała na panią domu. Ta na szczęście szczerze się do niej uśmiechała.

– To pani musi być nową panią O’Keefe! Trudno nam było uwierzyć, gdy usłyszeliśmy, że Howard chce się żenić! Ale zapraszam do środka, na pewno jest pani przemarznięta. I wytrzęsła się pani pewnie na tej furmance. Pani pochodzi z Londynu, prawda? To pewnie jest pani przyzwyczajona do wygodnych dorożek! – Kobieta uśmiechnęła się, jakby dawała do zrozumienia, że swojej ostatniej uwagi nie traktuje poważnie. – Jestem Margaret.

– Helen – przedstawiła się Helen. Widać tutaj nie zwracano uwagi na formalności. Margaret była trochę wyższa od męża i wyglądała na nieco wychudzoną. Miała na sobie wielokrotnie cerowaną skromną szarą suknię. Wyposażenie domu, do którego wprowadziła Helen, było bardzo skromne. Znajdowały się tam stoły i krzesła z grubo ciosanego drewna oraz otwarty kominek, służący również do gotowania. Za to jedzenie, które właśnie gotowało się w dużym kociołku, pachniało niezwykle apetycznie.

– Macie szczęście, właśnie zabiłam kurę – zdradziła gospodyni. – Nie była najmłodsza, ale zupa wyszła całkiem porządna. Niech pani usiądzie przy ogniu, Helen, i osuszy się. Tu jest kawa, a ja zaraz znajdę jeszcze kropelkę whisky.

Helen spojrzała na nią ze zdumieniem. Jeszcze nigdy w życiu nie piła whisky, ale Margaret nie uważała widocznie picia alkoholu za nic zdrożnego. Podała Helen emaliowany kubek pełen gorzkiej jak piołun kawy, która nie wiadomo od jak dawna stała w cieple przy palenisku. Helen nie śmiała poprosić o cukier czy choćby mleko, ale po chwili Margaret wszystko to postawiła przed nią na stole.

– Proszę wziąć dużo cukru, dodaje chęci do życia. I odrobinę whisky!

Rzeczywiście whisky poprawiła smak kawy. Z dodatkiem cukru i mleka smakowała całkiem dobrze. Poza tym alkohol przepędza ponoć smutki i rozluźnia napięte mięśnie. Biorąc to pod uwagę, Helen mogła potraktować go jak lekarstwo. Nie protestowała, gdy Margaret nalała jej drugą porcję.

Gdy rosół z kury był już gotowy, Helen wszystko widziała jakby przez mgłę. Ale w końcu znowu było jej ciepło, a oświetlona ogniem na kominku izba sprawiała przytulne wrażenie. Jeśli tutaj miałaby przeżyć ten niewyobrażalny pierwszy raz, to czemu nie?

Zupa jeszcze bardziej poprawiła jej nastrój. Była pyszna, ale po jedzeniu Helen poczuła zmęczenie. Najchętniej od razu położyłaby się do łóżka, mimo że Margaret wyraźnie cieszyła się ze wspólnej rozmowy.

Ale Howard także miał ochotę wcześniej zakończyć ten wieczór. Sporo już z Wilburem wypili, a kiedy ten zaproponował grę w karty, Howard gromko się roześmiał.

– Nie, stary przyjacielu, dziś już nie. Dzisiaj mam jeszcze w planach coś innego, coś, co wiąże się z tą cudowną kobietą, która przyfrunęła do mnie prosto ze starego kraju!

Ukłonił się z galanterią przed Helen, która natychmiast się zaczerwieniła.

– To gdzie możemy pójść? To będzie przecież nasza pierwsza prawdziwa noc poślubna!

– Och, to powinniśmy jeszcze obrzucić was ryżem! – pisnęła Margaret. – Nie wiedziałam, że pobraliście się tak niedawno! Niestety nie mogę wam zaoferować prawdziwego łóżka. Ale w stajni jest dużo świeżego siana, będzie wam tam ciepło i miękko. Poczekajcie, dam wam jeszcze koce i prześcieradła, wasze na pewno są mokre od deszczu. I jeszcze latarnię, żebyście mogli coś widzieć… Chociaż przy pierwszym razie to chyba wolicie po ciemku.

Zachichotała.

Helen była przerażona. Miała spędzić swoją noc poślubną w stajni?

Krowa zamuczała przyjaźnie, gdy Helen i Howard weszli do szopy, ona z naręczem koców, a on z latarnią w ręku. Było tam stosunkowo ciepło. Oprócz konia i krowy gospodarzy w stajni stały jeszcze koń i muł z zaprzęgu Howarda. Ciepłe ciała zwierząt ogrzewały pomieszczenie, ale jednocześnie wypełniały je intensywnymi zapachami. Helen rozłożyła koce na sianie. Czy naprawdę minęły dopiero trzy miesiące, od kiedy na statku nie była w stanie znieść samego sąsiedztwa zagrody dla owiec? Gwyneira pewnie uznałaby, że to zabawne. Natomiast Helen… Gdyby miała być szczera, to czuła tylko strach.

– Gdzie… Gdzie mogę się tutaj przebrać? – zapytała nieśmiało. Przecież nie mogła rozebrać się na oczach Howarda pośrodku stajni.

Howard zmarszczył czoło.

– Zgłupiałaś, kobieto? Postaram się, żeby cię rozgrzać, ale to nie jest miejsce na koszule z koronki! W nocy się ochłodzi, a poza tym w sianie na pewno są pchły. Lepiej nie zdejmuj sukni.

– Ale… Ale skoro my… – Policzki Helen płonęły ze wstydu.

Howard roześmiał się zadowolony.

– Już ty się o to nie martw! – Bez żenady odpiął pasek od spodni. – I wskakuj pod koc, żebyś nie zmarzła. Pomóc ci rozluźnić gorset?

Howard widać robił to wszystko nie pierwszy raz. I wcale nie wydawał się zmieszany, wręcz przeciwnie, na jego twarzy zagościł jakby przedsmak radości. Ale zawstydzona Helen nie przyjęła jego pomocy. Sama poradzi sobie z poluźnieniem sznurówek. Żeby to jednak zrobić, musi przecież rozpiąć suknię, co nie było proste, bo guziki znajdowały się na plecach. Wzdrygnęła się, gdy poczuła dotyk palców Howarda, który zręcznie odpinał guzik po guziku.

– Teraz lepiej? – zapytał z lekkim uśmiechem.

Helen skinęła głową. Pragnęła tylko tego, żeby ta noc jak najszybciej minęła. Z pełnym rezygnacji zdecydowaniem położyła się na legowisku na sianie. Chciała mieć już za sobą to, co ją czekało. Położyła się na plecach i zamknęła oczy. Naciągnęła na siebie koc, a potem zacisnęła dłonie na prześcieradle. Howard wślizgnął się pod koc obok niej, wyciągając jednocześnie pasek ze swoich spodni. Pocałował ją w policzek, później w usta. W porządku, na to pozwalała mu już wcześniej. Ale potem spróbował wepchnąć jej między wargi swój język. Helen natychmiast zesztywniała i poczuła ulgę, kiedy Howard zauważył jej reakcję i od razu przestał. Zamiast tego całował ją po szyi, odsłonił suknię i gorset i zaczął niezręcznie pieścić jej piersi.

Helen bała się głośniej odetchnąć, z kolei oddech Howarda stawał się coraz szybszy, aż przeszedł w sapanie. Helen zaczęła się zastanawiać, czy to normalne, ale w tym momencie przeraziło ją coś innego. Howard sięgnął pod jej spódnicę.

Może gdyby leżeli na czymś wygodniejszym, nie bolałoby tak bardzo. Z drugiej strony bardziej domowe otoczenie mogłoby jeszcze pogorszyć sprawę. Dzięki temu cała ta sytuacja wydawała się nie do końca rzeczywista. Było ciemno choć oko wykol, a koce i podciągnięte aż do bioder obszerne spódnice Helen zasłaniały jej przynajmniej widok na to, co Howard z nią wyprawiał. Zupełnie wystarczyło jej to, co czuła! Jej mąż wsunął jej coś między nogi – coś twardego, pulsującego, żywego. To było przerażające, obrzydliwe i bolało. Helen krzyknęła, gdy poczuła, jakby coś się w niej przerwało. Poczuła też, że krwawi, ale to wcale nie powstrzymało Howarda i dalej zadawał jej ból. Wyglądał jak opętany, stękał i poruszał się rytmicznie na niej i w niej i zdawało się, że niemal sprawia mu to przyjemność. Helen musiała zacisnąć zęby, żeby nie zacząć krzyczeć z bólu. W końcu poczuła w sobie ciepłą wilgoć, a ułamek sekundy potem Howard jakby złamał się w pół. Już po wszystkim. Mąż zsunął się z Helen. Wciąż miał przyśpieszony oddech, ale zaraz potem się uspokoił. Helen szlochała po cichu, poprawiając na sobie ubranie.

– Następnym razem nie będzie już tak bolało – pocieszył ją Howard i nieporadnie pocałował w policzek. Wyglądało na to, że jest z niej zadowolony. Helen z trudem powstrzymała się, żeby się od niego nie odsunąć. Howard miał prawo robić z nią to, co zrobił. Był jej mężem.