Drugiego dnia podróż była jeszcze bardziej uciążliwa niż pierwszego. Dolna część ciała Helen była tak obolała, że kobieta ledwie mogła siedzieć. Poza tym bardzo się wstydziła i nie potrafiła spojrzeć Howardowi w oczy. Śniadanie w domu gospodarzy było dla niej prawdziwą torturą. Margaret i Wilbur nie szczędzili im docinków, a Howard wesoło na nie odpowiadał. Dopiero pod koniec posiłku Margaret zauważyła bladość i brak apetytu u Helen.
– Będzie lepiej, dziecino! – zwróciła się do niej poufale, gdy mężczyźni wyszli, żeby zaprząc konie. – Mąż musi cię najpierw jakby otworzyć. To boli i pojawia się nawet trochę krwi. Ale potem już łatwo wchodzi i nie boli. Z czasem zacznie nawet sprawiać przyjemność, możesz mi wierzyć!
Helen była przekonana, że to nigdy nie będzie sprawiać jej przyjemności. Ale skoro mężczyznom się podoba, trzeba im na to pozwalać, żeby nie tracili dobrego humoru.
– A poza tym tylko w taki sposób można mieć dzieci – dodała Margaret.
Helen trudno było sobie wyobrazić, że dzieci biorą się z tak nieprzyzwoitego zachowania, z bólu i strachu. Ale przypomniała sobie niektóre antyczne mity. Tam również hańbiono kobiety, które potem rodziły dzieci. Może to więc zupełnie normalne. I nieprzyzwoite też przecież nie jest, bo w końcu są małżeństwem.
Helen zmuszała się, żeby rozmawiać z Howardem spokojnym tonem i zadawać mu pytania o jego ziemię i zwierzęta. Co prawda nie przysłuchiwała się udzielanym przez niego odpowiedziom, ale w żadnym razie nie chciała, żeby pomyślał, że jest na niego zła. On jednak zdawał się wcale nie żywić takich podejrzeń. Wyglądało na to, że zupełnie nie wstydzi się wczorajszej nocy.
Późnym popołudniem wjechali w końcu na ziemię należącą do Howarda. Granicę jego farmy tworzył strumień, który teraz był bardzo zamulony. Wóz zaraz utknął w błocie, Helen i Howard musieli więc zsiąść i go pchać. Gdy w końcu z powrotem usiedli na koźle, byli przemoczeni, a brzeg sukni Helen był ciężki od błota. Potem jednak w polu widzenia pojawił się dom i Helen od razu przestała martwić się o suknię, zapomniała o bólu, a nawet o strachu przed nadchodzącą nocą.
– To jesteśmy – powiedział Howard i zatrzymał zaprzęg przed drewnianą chałupą. Ktoś życzliwy mógłby ją nazwać chatą z bierwion, gdyż jej ściany zbudowano z nieociosanych pni drzew. – Wejdź już do środka, a ja pójdę do stajni.
Helen zmartwiała. To miał być jej dom? Nawet stajnie w Christchurch były bardziej komfortowe, o Londynie nie wspominając.
– Dalej, wchodź wreszcie. Nie jest zamknięte. Tutaj nie ma złodziei.
W chacie Howarda i tak nie byłoby co ukraść. Gdy wciąż oniemiała Helen otworzyła drzwi, ujrzała pomieszczenie, w porównaniu z którym kuchnia Margaret wydała jej się całkiem przytulna. Cały dom składał się z dwóch pomieszczeń. Pierwszym z nich było połączenie kuchni i salonu, którego skromne wyposażenie stanowił stół, cztery krzesła oraz skrzynia. Kuchnia była lepiej urządzona, przynajmniej był tutaj prawdziwy piec kuchenny. Helen nie będzie musiała gotować na otwartym ogniu, jak Margaret.
Zdenerwowana Helen otworzyła drzwi do drugiego pomieszczenia, które prawdopodobnie było sypialnią Howarda. „Nie, jej własną sypialnią” – poprawiła się w myślach. Którą z pewnością będzie musiała urządzić nieco przytulniej!
Na razie stało tam tylko grubo ciosane łóżko, niewprawnie zbite i przykryte prostą pościelą. Helen była wdzięczna Bogu, że zrobiła w Londynie zakupy. Z nowymi poszwami sypialnia od razu zacznie lepiej wyglądać. Jak tylko Howard wniesie jej torby, zmieni pościel.
Howard wszedł z koszem pełnym drewna na opał. Na polanach leżało kilka jajek.
– Co za hołota, te maoryskie bachory! – zaklął. – Do wczoraj doili krowę, ale dzisiaj już nie. To biedne bydlę stoi tam ze sterczącymi wymionami i chyba zaryczy się na śmierć. Możesz ją wydoić? To i tak będzie teraz należeć do twoich obowiązków, możesz więc od razu się wdrożyć.
Helen spojrzała na niego zmieszana.
– Ja mam… Wydoić krowę? Teraz?
– Do jutra zdechnie – stwierdził Howard. – Ale najpierw możesz przebrać się w suche ubranie, zaraz przyniosę twoje rzeczy. Inaczej zamarzniesz w tej zimnej izbie. Proszę, tu jest drewno.
Ostatnie zdanie zabrzmiało jak polecenie. Ale Helen postanowiła najpierw poradzić sobie z kwestią krowy.
– Howardzie, ja nie umiem doić krów – wyznała. – Nigdy tego nie robiłam.
Howard zmarszczył czoło.
– Jak to? Nigdy nie doiłaś krowy? – zapytał. – Czy w Anglii nie ma krów? Pisałaś przecież, że przez wiele lat prowadziłaś dom swojego ojca!
– Ale my mieszkaliśmy w Liverpoolu! W centrum miasta, niedaleko kościoła. Nie trzymaliśmy żadnych zwierząt!
Howard popatrzył na nią gniewnym wzrokiem.
– Musisz się więc nauczyć! Dzisiaj ja ją jeszcze wydoję. A ty pozmywaj podłogę. Wiatr ciągle wnosi kurz do środka. A potem zajmij się piecem. Drewno już przyniosłem, musisz tylko rozpalić. Tylko dobrze je ułóż, żeby nie zadymiło nam całej chałupy. To chyba umiesz zrobić? Czy w Liverpoolu pieców też nie ma?
Ironiczna uwaga Howarda powstrzymała Helen przed wyrażeniem swoich wątpliwości. Jeszcze bardziej by się zirytował, gdyby mu powiedziała, że w Liverpoolu mieli służącą, która wykonywała najcięższe prace domowe. Rola Helen ograniczała się do wychowywania młodszego rodzeństwa, pomagania w biurze parafii oraz prowadzenia kółka biblijnego. A jak zareagowałby, gdyby opisała mu, jak funkcjonuje londyński dom wyższych sfer? Państwo Greenwoodowie mieli kucharkę, służącego, który rozpalał w piecach, i pokojówki, które migiem odgadywały wszelkie życzenia swoich państwa. I nikt nie oczekiwał od Helen, żeby choć palcem tknęła polana, mimo że jako guwernantka nie należała do rodziny.
Helen nie miała pojęcia, jak sobie z tym wszystkim poradzi. Ale nie widziała żadnej innej możliwości.
Gerald Warden wydawał się niezwykle uradowany tym, że Lucas i Gwyneira tak szybko doszli do porozumienia. Ustalił termin wesela na drugi weekend adwentu. To będzie środek lata, gości będzie więc można przyjąć także w ogrodzie. Ale ten trzeba najpierw urządzić. Hoturapa i dwaj inni Maorysi, którzy zostali w tym celu dodatkowo zatrudnieni, ciężko pracowali, siejąc i sadząc sprowadzone przez Geralda z Anglii nasiona i sadzonki. W ogrodzie, którego urządzanie troskliwie nadzorował Lucas, znalazło się także miejsce dla kilku tutejszych roślin. Ponieważ trwałoby zbyt długo, zanim klony czy kasztany osiągnęłyby odpowiednią wysokość, konieczne okazało się wykorzystanie bukanów, palm nikau oraz kordylin, jeśli chciano, żeby w niedalekiej przyszłości goście Geralda mogli przechadzać się w cieniu. Gwyneirze to nie przeszkadzało. Uważała, że lokalna flora i fauna są bardzo interesujące. Wreszcie jakiś temat, który interesował i ją, i jej przyszłego małżonka. Badania Lucasa ograniczały się jednak głównie do paproci i owadów, przy czym te pierwsze rosły przede wszystkim w deszczowych regionach na zachodzie Wyspy Południowej. Gwyneira mogła podziwiać ich różnorodność oraz delikatne wzory wyłącznie na rysunkach, całkiem udanie nakreślonych przez samego Lucasa lub w posiadanych przez niego książkach. Kiedy jednak po raz pierwszy na własne oczy zobaczyła egzemplarz jednego z miejscowych gatunków owadów, z trudem powstrzymała okrzyk przestrachu, choć nie należała do osób bojaźliwych. Lucas, jako uważny dżentelmen, natychmiast ku niej pośpieszył. Ale widok, który mu się ukazał, wywołał u niego raczej radość niż obrzydzenie.
– To weta! – Zdumiał się i pchnął kijkiem sześcionogie stworzenie, które Hoturapa właśnie wykopał w ogrodzie. – To ponoć największe owady świata. Nierzadko mają osiem centymetrów długości, a nawet więcej.
Gwyneira nie podzielała radości swojego narzeczonego. Gdyby ten insekt wyglądał jak motyl albo chociaż jak pszczoła czy szerszeń… Ale weta najbardziej przypominała grubą i połyskliwą szarańczę.
– Należą do rzędu straszyków – Lucas kontynuował wykład. – Dokładniej rzecz biorąc, do podrzędu długoczułkowych. Poza wetami jaskiniowymi, które zalicza się do podrzędu Rhaphidophoridae…
Lucas znał łacińskie nazwy wszystkich podgrup wet. Gwyneira stwierdziła, że maoryska nazwa tych owadów opisuje je znacznie lepiej. Kiri i jej współplemieńcy nazywali je wetapunga, czyli bogami rzeczy obrzydliwych.
– Czy one żądlą? – zapytała Gwyneira. Insekt nie wyglądał na zbyt żywotnego, po szturchnięciu przez Lucasa zaczął się jedynie ociężale posuwać do przodu. Ale z tyłu miał imponujące żądło. Gwyneira wolała więc zachować odpowiedni dystans.
– Nie, nie, zwykle są zupełnie niegroźne. Czasem najwyżej ugryzą. Ich ugryzienie przypomina ukłucie osy – wyjaśnił Lucas. – To żądło… Ono służy do… Ono oznacza, że to jest samica i ona… – Lucas zmieszał się, jak zwykle gdy mówił o czymś związanym z płcią.
– Ono służyć do składania jaj – wytłumaczył jej Hoturapa. – Ta tutaj być gruba i tłusta, niedługo złożyć jaja. Dużo jaj, sto, dwieście… Lepiej nie brać jej do domu, panie Lucas. Żeby nie złożyć jaj w domu…
– Na miłość boską! – Gwyneirze ciarki przeszły po plecach na samą myśl o dzieleniu domu z dwiema setkami potomstwa tego mało sympatycznego insekta. – Zostaw ją tutaj. Gdyby uciekła…
– One nie biegać szybko, panno Gwyn. One skakać. Hops i już ma pani wetapunga na kolanach – wyjaśnił Hoturapa.
Gwyneira przezornie cofnęła się o kolejny krok.
– To lepiej będzie, jak naszkicuję ją tutaj, na miejscu – Lucas ustąpił z lekkim żalem w głosie. – Chętnie zabrałbym ją do mojej pracowni i porównał bezpośrednio z wizerunkami we wzorniku. Ale będzie mi musiał wystarczyć szkic. Gwyneiro, pewnie chciałaby pani wiedzieć, czy jest to weta naziemna czy drzewna…
Gwyneirze nic na świecie nie było równie obojętne.
– Dlaczego on nie interesuje się owcami, tak jak jego ojciec? – wkrótce potem skierowała pytanie do swojej cierpliwej publiczności składającej się z Cleo i Igraine. Kiedy Lucas szkicował wetę, Gwyneira schroniła się w stajni i zabrała za czyszczenie klaczy zgrzebłem. Rano Igraine spociła się podczas jazdy, a dziewczyna nie mogła odmówić sobie przyjemności rozczesania jej wyschniętej już sierści. – Albo ptakami? Ale one chyba zbyt krótko pozostają nieruchome, żeby można było zdążyć je narysować.
Miejscowy świat ptaków wydawał się Gwyneirze zdecydowanie bardziej interesujący niż pełzający ulubieńcy Lucasa. Pracownicy farmy pokazali jej tymczasem niektóre gatunki i co nieco o nich opowiedzieli. Większość z nich doskonale poznała swoją nową ojczyznę, a ponieważ podczas pędzenia owiec często nocowali pod gołym niebem, znali nawet obyczaje prowadzących nocny tryb życia nielotów. James McKenzie przedstawił na przykład Gwyneirze ptaka, którego nazwą określano europejskich przybyszów na Nową Zelandię. Ptak kiwi był mały i krępy, a Gwyn stwierdziła, że wygląda bardzo egzotycznie z tym swoim brązowym upierzeniem, które wyglądało prawie jak włosy, i z o wiele za długim w porównaniu z resztą ciała dziobem, którego często używał w charakterze piątej kończyny.
– Ale ma przynajmniej coś wspólnego z pani psem – wyjaśnił wesoło McKenzie. – Umie węszyć. To rzadkość wśród ptaków!
McKenzie ostatnio często towarzyszył Gwyneirze podczas jej przejażdżek po farmie. Jak można się było spodziewać, Gwyn szybko zyskała sobie szacunek pasterzy. Pracowników farmy zachwycił już pierwszy pokaz umiejętności Cleo przy zapędzaniu owiec.
– Mój Boże, ten pies robi tyle, ile dwóch poganiaczy! – zdziwił się Poker i zdobył się nawet na to, żeby z uznaniem pogłaskać Cleo po głowie. – Czy jej małe też będą takie?
Gerald Warden każdemu ze swoich ludzi powierzył wyszkolenie jednego z nowych owczarków. Na pewno lepiej było, gdy pies od razu uczył się z tym człowiekiem, który potem miał go prowadzić. W praktyce jedynie McKenzie ćwiczył ze szczeniakami, tylko czasem pomagali mu McAran i młody Hardy. Dla pozostałych powtarzanie w kółko tych samych poleceń było zbyt nudne, poza tym nie mieli ochoty sprowadzać owiec tylko po to, żeby owczarki mogły poćwiczyć.
McKenzie interesował się jednak psami i miał doskonałe podejście do zwierząt. Z jego pomocą młody Daimon szybko zaczął dorównywać osiągnięciom Cleo. Gwyneira nadzorowała ćwiczenia, mimo że Lucas tego nie pochwalał. Z kolei Gerald nie miał nic przeciwko temu. Wiedział, że dzięki temu z dnia na dzień zwiększa się wartość i użyteczność psów dla farmy.
– Może mógłby pan z okazji wesela zrobić mały pokaz, panie McKenzie – powiedział zadowolony Gerald, gdy po raz kolejny ujrzał Cleo i Daimona w akcji. – Sądzę, że większość gości byłaby zainteresowana… A niech to, innych farmerów po prostu skręci z zazdrości, jak zobaczą coś takiego!
– Ale w sukni ślubnej trudno będzie dobrze poprowadzić psa! – powiedziała ze śmiechem Gwyneira. Cieszyła się z pochwały, ponieważ w domu bez przerwy czuła, że do niczego się nie nadaje. Wciąż traktowano ją jak gościa, ale już wkrótce zaczną od niej, jako nowej pani w Kiward Station, wymagać tego, czego nie cierpiała już w Silkham Manor: prowadzenia ogromnego wielkopańskiego domu ze służbą i wszystkim, co się z tym wiąże. A na dodatek nikt ze służby nie został choćby w połowie przeszkolony. W Anglii mogłaby zamaskować swój brak talentów organizacyjnych, zatrudniając sprawnych kamerdynerów i pokojówki, nie oszczędzając na ich pensjach i przyjmując na służbę tylko ludzi o pierwszorzędnych referencjach. Wówczas dom prowadziłby się w zasadzie sam. Tutaj natomiast oczekiwano, że Gwyneira przyuczy maoryskich służących, a jej brakowało do tego zarówno chęci, jak i daru przekonywania.
– Po co czyścić srebra codziennie? – Moana zadała na przykład kiedyś takie pytanie, a Gwyn uznała jej wątpliwość za jak najbardziej słuszną.
– Bo tak trzeba – odpowiedziała. Potrafiła się zdobyć tylko na tyle.
– Ale po co używać żelazo, które ono się odbarwiać? – Moana z nieszczęśliwą miną obracała w ręku srebrne cacko. – Drewno lepsze! Wtedy to proste, opłukać i czyste! – dziewczyna spoglądała na Gwyneirę, oczekując potwierdzenia.
– Drewno… Wpływa na smak potraw – Gwyn przypomniała sobie odpowiedź matki. – A po parokrotnym użyciu nie wygląda najlepiej.
Moana wzruszyła ramionami.
– To wtedy wyrzeźbić nowe naczynia. To łatwe, mogę panience pokazać!
Rzeźbienie w drewnie było sztuką, którą pierwotni mieszkańcy Nowej Zelandii opanowali do perfekcji. Gwyneira odkryła niedawno maoryską wioskę, która znajdowała się na obszarze Kiward Station. Nie leżała daleko, ale była ukryta po drugiej stronie jeziora, za skałami i małym laskiem. Gwyneira pewnie nigdy by się na nią nie natknęła, gdyby jej uwagi nie przyciągnęły piorące w jeziorze kobiety i zgraja nagich kąpiących się dzieci. Na jej widok rozpierzchły się ze strachu, ale podczas kolejnej przejażdżki rozdała golaskom słodycze, zdobywając w ten sposób ich zaufanie. Potem kobiety zaprosiły ją gestami do wioski, a Gwyn podziwiała ich domy służące do spania i do gotowania, a przede wszystkim zdobiony bogatymi rzeźbieniami dom spotkań.
Powoli zaczynała trochę rozumieć maoryski.
Kia ora to dzień dobry. Tane to mężczyzna, a wahine kobieta. Dowiedziała się też, że Maorysi nie mówią „dziękuję”, tylko odwdzięczają się czynami, a także, że na powitanie nie podają sobie dłoni, tylko pocierają się nosami. Ten ceremoniał, zwany hongi, Gwyn ćwiczyła z chichotającymi dziećmi. Lucas był oburzony, gdy o tym opowiedziała, a Gerald natychmiast ją upomniał:
– W żadnym razie nie powinniśmy się z nimi bratać. To prymitywni ludzie, muszą znać swoje miejsce.
– A ja uważam, że to zawsze dobrze, gdy ludzie lepiej się rozumieją – Gwyn wyraziła swój sprzeciw. – Dlaczego to ludy prymitywne mają się uczyć języka cywilizowanych? Przecież odwrotnie byłoby o wiele łatwiej!
Helen kucała obok krowy i próbowała przemawiać do niej miłym głosem. Zwierzę wydawało się przyjaźnie nastawione, co wcale nie było oczywiste, jeśli dobrze zrozumiała to, co Daphne mówiła na statku. Ponoć przy niektórych krowach trzeba uważać, żeby przy dojeniu nie kopnęły. Ale nawet najbardziej chętna krowa nie była w stanie sama się wydoić. Helen musiała to zrobić, ale nie potrafiła. Choćby nie wiem jak ciągnęła i ściskała wymiona, skapywały z nich najwyżej dwie krople mleka. A wydawało się to takie proste, gdy robił to Howard. Z tym że pokazał jej dojenie tylko raz i wciąż był poirytowany po wczorajszej katastrofie. Gdy wrócił z dojenia, w izbie było pełno dymu. Helen cała we łzach kucała przed piecem i nie zdążyła oczywiście pozamiatać. Howard z zaciętą miną rozpalił w piecu i w kominku, rozbił kilka jajek na patelni i postawił jedzenie na stole przed Helen.
– Od jutra ty gotujesz! – wyjaśnił tonem nieznoszącym sprzeciwu. Helen zaczęła się zastanawiać, co może ugotować. Przecież jutro w domu nie będzie niczego poza mlekiem i jajami. – I musisz też upiec chleb. Mąka jest w szafie. Poza tym fasola, sól… Sama zobaczysz. Helen, ja rozumiem, że dzisiaj jesteś zmęczona, ale w ten sposób to na nic mi się nie przydasz!
Noc wyglądała tak jak poprzednia. Tym razem Helen nałożyła swoją najładniejszą koszulę i leżała w świeżej pościeli, ale wcale nie było przyjemniej. Była obolała i okropnie się wstydziła. Przerażała ją twarz Howarda, w której odbijało się czyste pożądanie. Ale tym razem wiedziała przynajmniej, że to szybko się kończy. A potem Howard od razu zasnął.
Następnego ranka wyruszył, żeby sprawdzić stada owiec. Poinformował Helen, że nie wróci przed wieczorem. I że spodziewa się, że wtedy w wysprzątanym domu będzie na niego czekać rozpalony ogień i smaczna kolacja.
Helen nie powiodło się już przy dojeniu krowy. Gdy zrozpaczona znowu pociągała za wymiona biednego zwierzęcia, nagle usłyszała od strony drzwi do stajni stłumiony chichot. I jakieś szepty. Helen przestraszyłaby się, gdyby głosy nie brzmiały tak pogodnie i dziecinnie. Wyprostowała się tylko i powiedziała:
– Wychodźcie, widzę was!
Odpowiedział jej kolejny chichot.
Helen podeszła do drzwi, ale zobaczyła tylko dwie małe i ciemne postaci, które niczym błyskawica wymknęły się przez niedomknięte drzwi.
„Cóż, zbyt daleko nie odbiegną, ciekawość im nie pozwoli”.
– Nic wam nie zrobię! – zawołała. – Co chcieliście, ukraść trochę jajek?
– My nie kraść, panienko! – odpowiedział jej oburzony głosik. Widocznie Helen uraziła czyjś honor. Z rogu stajni wychynęła drobna kasztanowobrązowa postać, odziana jedynie w spódniczkę. – My doić, kiedy pan Howard daleko.
Aha! Czyli to im Helen zawdzięczała wczorajszą awanturę.
– Ale wczoraj jej nie wydoiliście! – powiedziała surowym tonem. – Pan Howard był bardzo zły.
– Wczoraj waiata-a-ringa…
– Taniec – wyjaśniło drugie dziecko, tym razem chłopiec, odziany jedynie w przepaskę na biodra. – Całe plemię tańczyć. Nie mieć czasu dla krowy!
Helen powstrzymała się przed zwróceniem im uwagi, że krowa musi być dojona codziennie, bez względu na uroczystości. W końcu jeszcze wczoraj sama o tym nie wiedziała.
– Ale dzisiaj możecie mi pomóc – powiedziała tylko. – Możecie mi pokazać, jak to się robi.
– Jak co się robi? – zapytała dziewczynka.
– Doi. Krowę – Helen westchnęła.
– Ty nie wiedzieć, jak doić? – ponownie rozległ się chichot.
– To co ty tutaj robić? – zapytał z uśmiechem chłopiec. – Kraść jajka?
Helen nie mogła powstrzymać uśmiechu. Z tego małego jest niezłe ziółko. Ale nie potrafiła się rozgniewać. Dzieci wydały jej się urocze.
– Jestem nową panią O’Keefe – przedstawiła się. – Wzięliśmy z panem Howardem ślub w Christchurch.
– Pan Howard ożenić się z wahine, która nie umieć doić krowa?
– Cóż, mam inne zalety – odpowiedziała Helen ze śmiechem. – Na przykład umiem zrobić cukierki. – Rzeczywiście to potrafiła, był to najlepszy sposób, gdy chciała do czegoś przekonać swoich braci. A Howard miał w domu syrop. Jeśli chodzi o inne składniki, musiałaby improwizować, ale przede wszystkim chciała zachęcić te dzieci, żeby weszły do stajni. – Ale tylko dla grzecznych dzieci!
Określenie „grzeczny” prawdopodobnie niewiele znaczyło dla małych Maorysów, z pewnością jednak znały słowo „cukierki”. Szybko dobili targu. Helen dowiedziała się jeszcze, że dziewczynka nazywa się Rongo Rongo, chłopiec zaś Reti, i oboje pochodzą z wioski położonej w dole rzeki. Dzieci w mgnieniu oka wydoiły krowę, znalazły jajka w miejscach, w których Helen w ogóle ich nie szukała, a później z chęcią poszły za nią do domu. Ponieważ gotowanie syropu na cukierki trwałoby godzinami, Helen postanowiła zaserwować maluchom naleśniki z syropem. Oboje z fascynacją przyglądali się, jak miesza ciasto i nalewa je na patelnię.
– To jak takakau, nasze placki! – stwierdziła Rongo.
Helen dostrzegła swoją szansę.
– A umiesz je robić, Rongo Rongo? Takie placki? Pokażesz mi, jak się je robi?
W zasadzie było to łatwe. Była tylko potrzebna mąka i woda. Helen miała nadzieję, że placki spełnią oczekiwania Howarda. W każdym razie było to coś do jedzenia. Ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że jadalne rzeczy znajdują się także w zaniedbanym ogrodzie z tyłu domu. Podczas swojej pierwszej wyprawy do ogrodu nie znalazła niczego, co w jej mniemaniu przypominałoby warzywo, Rongo Rongo i Reti przez chwilę grzebali w ziemi, a potem z dumą pokazali jej kilka niepozornych korzeni. Helen ugotowała z nich gęstą zupę, która okazała się zaskakująco smaczna.
Po południu wysprzątała izbę, podczas gdy Rongo Rongo i Reti dokonywali inspekcji jej wiana. Ich szczególną uwagę przyciągnęły książki.
– To magiczna rzecz! – stwierdził z powagą Reti. – Nie dotykaj, Rongo Rongo, bo cię pożre!
Helen się roześmiała.
– Reti, skąd ci to przyszło do głowy? To tylko książki, są w nich różne opowieści. Nie są niebezpieczne. Jak skończę sprzątać, mogę wam coś przeczytać.
– Ale opowieści być przecież w głowie kuia – powiedziała Rongo Rongo. – Opowiadaczki.
– Jak ktoś potrafi pisać, to opowieści płyną mu z głowy przez ramię i dłoń aż do książki – wyjaśniła Helen. – A potem każdy może je przeczytać, nie tylko ten, komu kuia opowiada historie.
– To czary! – wywnioskował Reti.
Helen pokręciła głową.
– Ależ skąd. Spójrz, tak się pisze twoje imię.
Wzięła kartkę swojego papieru listowego i napisała na niej najpierw imię „Reti”, później zaś „Rongo Rongo”. Dzieci przyglądały się temu z rozdziawionymi buziami.
– Widzicie, teraz możecie przeczytać swoje imiona. W ten sposób wszystko można zapisać. Wszystko, co da się powiedzieć.
– Ale wtedy ma się władzę! – stwierdził z powagą Reti. – Opowiadaczka ma przecież władzę!
Helen się roześmiała.
– Tak. Wiecie co? Nauczę was pisać. A wy za to pokażecie mi, jak się doi krowę i co rośnie w ogrodzie. Zapytam pana Howarda, czy są książki w waszym języku. Nauczę się maoryskiego, a wy poprawicie swój angielski.