1

Po wspinaczce na Bridle Path George Greenwood był nieco zdyszany. Powoli sączył piwo imbirowe, które sprzedawano na najwyższym punkcie szlaku z Lyttelton do Christchurch, i napawał oczy widokiem miasta i Canterbury Plains.

„A więc to w tym kraju mieszka Helen. To dla tego miejsca porzuciła Anglię…”. George musiał przyznać, że jest tutaj pięknie. Christchurch, czyli miasto, w pobliżu którego musiała znajdować się jej farma, uchodziło za szybko rozwijający się ośrodek. Jako pierwsza osada w Nowej Zelandii otrzymało w zeszłym roku prawa miejskie, a ostatnio zostało nawet siedzibą biskupstwa.

George przypomniał sobie ostatni list od Helen, w którym z zadowoleniem donosiła, że nadzieje niesympatycznego pastora Baldwina się nie spełniły. Arcybiskup Canterbury na urząd biskupa powołał duchownego o nazwisku Henry Chitty Harper, który w celu objęcia tego urzędu przybył do Nowej Zelandii ze starej ojczyzny. Miał rodzinę i był ponoć lubiany w swojej poprzedniej parafii. Ku zdziwieniu George’a Helen nie napisała nic bliższego o jego charakterze. A przecież na pewno już dawno go poznała, biorąc pod uwagę całą działalność religijną, o której wciąż pisała. Helen Davenport-O’Keefe zaangażowała się działalności w biblijnego koła pań i w pracę z dziećmi tubylców. George miał nadzieję, że nie stała się tak świętoszkowata i przekonana o własnej nieomylności, jak jego matka. Nie bardzo potrafił wyobrazić sobie Helen zasiadającą w jedwabnej sukni na zebraniu komitetu dobroczynnego. Jej listy świadczyły o tym, że ma osobisty kontakt z dziećmi i ich matkami.

Czy w ogóle pamiętał jeszcze, jak Helen wygląda? Minęło tyle lat, lat pełnych wrażeń. Najpierw college, następnie podróże po Europie, do Indii i Australii – właściwie powinno to wystarczyć, żeby zatrzeć w jego pamięci obraz dużo starszej kobiety o lśniących brązowych włosach i szarych oczach o jasnym spojrzeniu. Ale George widział ją tak wyraźnie, jakby odeszła dopiero wczoraj. Jej szczupłą twarz, ciasno upięte włosy i wyprostowaną postawę nawet wtedy, gdy wiedział, że jest zmęczona. George dobrze pamiętał jej skrywaną irytację i z trudem powstrzymywaną niecierpliwość w kontaktach z jego matką i bratem Williamem, ale także skryty uśmiech, gdy czasem udało mu się jakąś bezczelnością przebić przez jej pancerz samokontroli. Wtedy potrafił zauważyć najdrobniejszą zmianę w jej oczach, mimo że jej twarz miała zawsze ten sam spokojny, obojętny i przeznaczony dla otoczenia wyraz. A za tym spokojem krył się ogień, który zapłonął właśnie wtedy, gdy czytała to szalone ogłoszenie z drugiego końca świata! Czy ona naprawdę kochała Howarda O’Keefe’a? W listach pisała o wielkim szacunku dla swojego męża, który ze wszystkich sił starał się uprzyjemniać jej życie i z zyskiem gospodarować na farmie. Ale George zdołał między wierszami wyczytać, że to nie zawsze mu się udawało. George Greenwood dostatecznie długo pracował już w firmie swojego ojca, żeby wiedzieć, że prawie wszyscy pierwsi osadnicy w Nowej Zelandii dorobili się już sporych majątków. Interes kwitł bez względu na to, czy zajmowali się rybołówstwem, handlem czy hodowlą bydła. Kto dobrze zaczął, miał spore zyski, jak choćby Gerald Warden w Kiward Station. Wizyta u niego była jednym z priorytetów na liście spraw, które ściągnęły syna Roberta Greenwooda do Christchurch. Greenwoodowie rozważali otworzenie tutaj filii swojego międzynarodowego domu kupieckiego. Handel wełną z Nowej Zelandii stawał się coraz bardziej atrakcyjny, zwłaszcza że wkrótce między wyspą a Anglią miały zacząć kursować parowce. Nawet teraz George podróżował na statku, który oprócz tradycyjnych żagli miał także napęd parowy. Dzięki maszynom parowym statek był niezależny od kaprysów pogody i braku wiatru w pasach ciszy, a rejs trwał tylko osiem tygodni.

Bridle Path również nie było już takie trudne do pokonania, jak opisywała to Helen w swoim pierwszym liście. Szlak został tak rozbudowany, że można go było przemierzyć wozem i George bez kłopotu mógł oszczędzić sobie trudu żmudnej wspinaczki. Ale po długiej podróży statkiem potrzebował trochę ruchu, a poza tym chciał przeżyć to samo, co Helen po przybyciu do nowej ojczyzny. George od czasu studiów był niemal opętany Nową Zelandią. Gdy przez dłuższy czas nie otrzymywał od Helen żadnego listu, połykał wszelkie dostępne informacje na temat tego kraju, żeby czuć się bliżej niej.

Teraz, nieco wypoczęty, zaczął schodzić w dół. Może już jutro ją zobaczy! Jeśli uda mu się pożyczyć konia, a jej farma rzeczywiście leży tak blisko miasta, jak wynika to z listów Helen, wizyta grzecznościowa będzie jak najbardziej na miejscu. W każdym razie i tak wkrótce będzie musiał wyruszyć do Kiward Station, czyli w bezpośrednie sąsiedztwo farmy Helen. W końcu jest zaprzyjaźniona z panią Kiward Station, Gwyneirą Warden. Posiadłości te dzieli zapewne niewielka odległość, którą można szybko pokonać bryczką.

George przepłynął promem przez rzekę Avon, pokonał ostatnie kilometry dzielące go od Christchurch i wynajął pokój w tutejszym hotelu. Skromnym, ale czystym, a właściciel znał państwa Wardenów.

– Ależ oczywiście. Pan Gerald i pan Lucas zatrzymują się u nas, gdy mają coś do załatwienia w Christchurch. Bardzo kulturalni państwo, szczególnie pan Lucas i jego czarująca małżonka! Pani Warden szyje swoje suknie w Christchurch, dlatego widujemy ją tutaj dwa, trzy razy w roku.

Hotelarz nie słyszał jednak o Howardzie ani Helen O’Keefe’ach. Ani się u niego nie zatrzymywali, ani nie znał ich jako członków parafii.

– I nic dziwnego, skoro są sąsiadami Wardenów – wyjaśnił. – Bo w takim razie należą do parafii w Haldon, a tam od niedawna mają już własny kościół. To za daleko, żeby przyjeżdżać tutaj co niedziela.

George ze zdumieniem przyjął te informacje do wiadomości i zapytał o możliwość wynajęcia konia. Następny dzień miał jednak zamiar zacząć od wizyty w filii Union Bank of Australia, pierwszym banku w Christchurch.

Dyrektor banku był niezwykle uprzejmy i bardzo ucieszyły go plany Greenwoodów dotyczące Christchurch.

– Powinien pan porozmawiać z Peterem Brewsterem – doradził. – To on zajmuje się tutaj handlem wełną. Ale słyszałem, że ciągnie go do Queenstown. Gorączka złota, wie pan. Ale oczywiście pan Brewster nie będzie go sam poszukiwać, interesuje go raczej handel złotem.

George zmarszczył czoło.

– Uważa pan, że jest bardziej opłacalny niż handel wełną?

Bankier wzruszył ramionami.

– Według mnie jest tak. Wełna odrasta co roku. A ile złota kryje ziemia tam w Otago, tego nie wie nikt. Ale pan Brewster jest młody i pełen zapału. Poza tym ma także inne powody, rodzinne. Rodzina jego żony stamtąd pochodzi, są Maorysami. I ona odziedziczyła ponoć sporo ziemi. W każdym razie nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby przejął pan jego klientów. A to bardzo ułatwiłoby panu rozruch interesu.

George mógł tylko przytaknąć i podziękował za poradę. Wykorzystał też okazję, żeby wypytać o Wardenów i O’Keefe’ów. O Wardenach dyrektor banku wyraził się oczywiście w samych superlatywach.

– Stary Warden to niezły rębajło, ale zna się na hodowli owiec! A młody to raczej pięknoduch, farma mu nie leży. Dlatego stary liczy na to, że wnuk bardziej mu się uda, ale na razie bez rezultatów. A młoda pani jest prześliczna. Szkoda, że tak słabo radzi sobie z rodzeniem dzieci. Po prawie sześciu latach małżeństwa mają tylko jedną córeczkę… Ale są młodzi, jest jeszcze nadzieja. Tak, a jeśli chodzi o państwa O’Keefe’ów… – dyrektor banku szukał odpowiednich słów. – Cóż mogę powiedzieć? Tajemnica bankowa, rozumie pan…

George zrozumiał. Howard O’Keefe nie był cenionym klientem. Prawdopodobnie miał długi. A obie farmy leżą o dwa dni drogi od Christchurch, Helen kłamała więc w swoich listach, opisując miejskie życie, a przynajmniej mocno przesadzała. Haldon, najbliższa osada w pobliżu Kiward Station, to niemal wieś. Co jeszcze przemilczała i dlaczego? Czy prawdziwy obraz jej życia był dla niej zbyt przykry? Czy w ogóle ucieszy się z wizyty gościa zza morza? Ale on musi się z nią spotkać! Do diabła, przebył trzydzieści sześć tysięcy kilometrów, żeby ją zobaczyć!

Peter Brewster okazał się miłym w obejściu człowiekiem, który od razu zaprosił George’a na lunch następnego dnia. George musiał przez to ponownie przesunąć swoje plany, ale nie żałował. Spotkanie było bardzo udane. Śliczna żona pana Brewstera podała posiłek przygotowany zgodnie z maoryską tradycją ze świeżych ryb z rzeki Avon oraz doskonale przyprawionych słodkich kartofli. Dzieci gospodarza zasypywały gościa pytaniami o starą dobrą Anglię, a on sam znał zarówno państwa Wardenów, jak i państwa O’Keefe’ów.

– Niech pan w żadnym wypadku nie wspomina przy jednym z nich o drugim! – ostrzegł George’a ze śmiechem. – Nie znoszą się jak pies z kotem, a przecież kiedyś byli wspólnikami. Kiward Station było ich wspólną własnością, nawet nazwa tej farmy pochodzi od połączenia ich nazwisk: „Kee” i „Ward”. Ale obaj lubili też grać i Howard przegrał swoją część. Nie wiadomo dokładnie, jak to się stało, ale obaj do dziś żywią do siebie urazę.

– Mogę zrozumieć pretensje O’Keefe’a – zauważył George. – Ale zwycięzca nie powinien mieć przecież żalu!

– Jak mówiłem, nie znam szczegółów. I w końcu Howardowi wystarczyło na inną farmę. Tyle że brakuje mu wiedzy. W tym roku stracił właściwie wszystkie jagnięta, bo za wcześnie je wypędził, jeszcze przed ostatnimi burzami. Zawsze kilka zamarza w górach, jeśli mamy powrót zimy. Ale żeby wypędzić je już na początku października… To jakby rzucić wyzwanie naturze!

George przypomniał sobie, że tutejszy październik to odpowiednik marca na półkuli północnej. A wtedy nawet w walijskich górach jest jeszcze bardzo zimno.

– To czemu tak zrobił? – zapytał, nie rozumiejąc. Ale tak naprawdę męczyło go raczej pytanie, dlaczego Helen pozwoliła swojemu mężowi na tak nierozważne posunięcie. Nigdy co prawda nie interesowała się rolnictwem, ale skoro od tego zależało przetrwanie ich farmy, powinna ingerować.

– Och, to prawdziwe błędne koło – westchnął Brewster, oferując gościowi cygaro. – Farma jest za mała albo ziemia zbyt nędzna, żeby wykarmić duże stado. Ale jak stado jest małe, to zarobek nie wystarcza na życie, powiększa się je więc, licząc na szczęście. Jak rok jest dobry, trawy wystarczy, ale jak jest zły, to zimowa pasza szybko się kończy. Trzeba jej dokupić, a wtedy znowu zabraknie pieniędzy. Wypędza się zatem owce w góry, licząc na to, że śnieg nie będzie już padać. Ale porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Wyraził pan zainteresowanie przejęciem moich klientów. To się świetnie składa, chętnie wszystkich panu przedstawię. Z pewnością dogadamy się co do wysokości odstępnego. Czy byłby pan zainteresowany przejęciem również naszego kantoru? Naszych biur i magazynów w Christchurch i Lyttelton? Mógłbym wydzierżawić panu te nieruchomości i zagwarantować prawo pierwokupu… Albo zostaniemy partnerami, a ja zachowam udział w interesie jako cichy wspólnik. W ten sposób byłbym zabezpieczony na wypadek, gdyby gorączka złota szybko minęła.

Panowie całe popołudnie spędzili na oglądaniu nieruchomości należących do firmy, a przedsiębiorstwo Brewsterów zrobiło na George’u bardzo dobre wrażenie. Ostatecznie uzgodnili, że szczegółowe warunki przejęcia firmy ustalą po powrocie George’a z Canterbury Plains. George rozstał się ze swoim nowym partnerem w interesach w dobrym nastroju i od razu napisał do ojca list. Greenwood Enterprises jeszcze nigdy w żadnym kraju nie założyło swojej filii tak szybko i bez żadnych trudności. Teraz był już tylko potrzebny sprawny zarządca. Pan Brewster byłby idealnym kandydatem, ale on niestety wyjeżdżał…

George postanowił na razie się tym nie przejmować. Następnego dnia mógł wreszcie wyruszyć do Haldon. I spotkać się z Helen.

– Znowu goście? – zapytała Gwyneira z niechęcią. Zamierzała wykorzystać przepiękną wiosenną pogodę i pojechać tego dnia z wizytą do Helen. Fleurette od wielu dni marudziła, że chce pobawić się z Rubenem, a poza tym matce i córce brakowało już książek do wspólnego czytania. Fleurette uwielbiała różne opowieści. Uważnie słuchała, gdy Helen czytała na głos, i sama próbowała nawet kreślić pierwsze literki, kiedy uczestniczyła w lekcjach prowadzonych przez przyjaciółkę matki.

– Wykapany tata! – mówiono w Haldon, kiedy Gwyneira po raz kolejny zamawiała książki do czytania dla córeczki. Pani Candler dostrzegała również coraz większe podobieństwo fizyczne między Fleurette a Lucasem, z czym Gwyn zupełnie się nie zgadzała. Jej zdaniem Fleurette różniła się od Lucasa niemal pod każdym względem. Była gibka i rudowłosa, jak matka, ale błękitne oczy po paru miesiącach zmieniły kolor na jasny brąz z bursztynowymi plamkami. Ale oczy Fleur i tak były równie fascynujące jak oczy Gwyneiry. Bursztynowe plamki błyszczały, gdy się denerwowała, i wręcz płonęły, kiedy była wściekła. A dziewczynka szybko wpadała w złość, co przyznawała nawet zakochana w niej matka. Fleurette nie była spokojnym dzieckiem, które łatwo zadowolić, jak Ruben. Była ruchliwa, wymagająca i wpadała we wściekłość, jeśli coś nie od razu jej się udawało. Klęła wtedy jak szewc, robiła się czerwona, a w ekstremalnych sytuacjach nawet pluła. Prawie czteroletnia Fleurette Warden z całą pewnością nie była małą damą.

Mimo wszystko miała dobre relacje ze swoim ojcem. Lucas był oczarowany jej temperamentem i często ulegał jej humorom. Nie wykazywał żadnych zapędów wychowawczych, traktował raczej Fleur w kategoriach „wysoce interesującego obiektu badań”. Skutek był taki, że w Kiward Station mieszkały teraz już dwie osoby, które z pasją kolekcjonowały wety, szkicowały je i obserwowały. Choć Fleur była zainteresowana raczej tym, jak daleko te owady potrafią skoczyć albo czy można je pomalować na różne kolory. Gwyneira nabrała ogromnej wprawy w łapaniu olbrzymich insektów z powrotem do słojów.

Teraz jednak się zastanawiała, jak wytłumaczy dziecku, że obiecana na dzisiaj wycieczka się nie odbędzie.

– Tak, znowu goście! – burknął Gerald. – Jeśli milady łaskawie się zgodzi. Kupiec z Londynu. Nocował u Beasleyów i dotrze do nas pod wieczór. Reginald Beasley był tak uprzejmy, że przysłał do nas posłańca. Możemy więc tego pana odpowiednio przyjąć. Oczywiście jeśli milady raczy zająć się przygotowaniami.

Gerald podniósł się i zachwiał. Nie było jeszcze południa, wyglądało więc na to, że nie wytrzeźwiał od wczorajszego wieczoru. A im więcej pił, tym bardziej złośliwe stawały się uwagi, które kierował pod adresem Gwyneiry. W ostatnich miesiącach stała się ulubionym przedmiotem jego kpin, na co bez wątpienia wpływała zimowa pora roku. Zimą Gerald częściej pozwalał synowi, by przebywał w swoim gabinecie, zamiast zajmować się farmą, i częściej natykał się na Gwyneirę, którą deszczowa pogoda zatrzymywała w domu. Latem, podczas strzyży, kocenia się owiec i innych pilnych prac na farmie Gerald ponownie koncentrował swoją uwagę na Lucasie, z kolei Gwyneira często wyjeżdżała po różne sprawunki, choć tak naprawdę uciekała do Helen. Gwyneira i Lucas znali już ten coroczny cykl, ale przez to wcale nie było im łatwiej. Właściwie istniała tylko jedna możliwość, żeby przerwać ten zaklęty krąg. Gwyneira powinna w końcu dać Geraldowi upragnionego wnuka. Niestety, zapał Lucasa w tej sprawie słabł z każdym upływającym rokiem. Gwyneira po prostu go nie podniecała, poczęcie kolejnego dziecka było więc niemożliwe. A całkowity brak zbliżeń między małżonkami wykluczał przeprowadzenie takiego samego oszustwa jak przy poczęciu Fleur. Gwyneira nie miała też złudzeń pod innym względem. James McKenzie nie zgodziłby się ponownie zawrzeć tego rodzaju umowy. A ona sama drugi raz nie potrafiłaby już się z nim rozstać. Po urodzeniu Fleurette Gwyneira przez wiele miesięcy czuła ból, rozpacz i tęsknotę za każdym razem, gdy dotykała Jamesa czy go po prostu widziała. A tego nie dało się uniknąć. Dziwnie by to wyglądało, gdyby James nagle przestał pomagać jej przy wsiadaniu na wóz czy gdyby nie odbierał od niej siodła, kiedy wprowadzała Igraine do stajni. Gdy ich palce się stykały, czuła wybuch namiętności i uwielbienia, które gasiła rozsadzającymi jej głowę słowami: „Już nigdy, już nigdy”. Ale dzięki Bogu, z czasem było jej łatwiej. Gwyn nauczyła się kontrolować samą siebie, a i wspomnienia zacierały się w jej pamięci. Natomiast powtórzenie tego wszystkiego było nie do pomyślenia. A z jakimś innym mężczyzną? Nie, nie potrafiłaby się do tego zmusić. Przed Jamesem byłoby jej wszystko jedno, każdy mężczyzna wydawał jej się mniej więcej taki sam. Ale teraz…? Nie było żadnej nadziei. O ile nie nastąpi jakiś cud, Geraldowi będzie musiała wystarczyć jedna jedyna wnuczka, Fleurette.

Dla Gwyneiry nie było to istotne. Kochała Fleurette i rozpoznawała w niej zarówno samą siebie, jak i wszystko to, co ukochała w Jamesie McKenziem. Fleur była żądna przygód i sprytna, uparta i dowcipna. Miała wielu kolegów do zabawy wśród maoryskich dzieci, ponieważ płynnie posługiwała się ich językiem. Ale najbardziej lubiła Rubena, syna Helen. Starszy o ponad rok chłopiec był dla niej prawdziwym wzorem. W jego obecności udawało jej się nawet siedzieć cicho i nie rozmawiać podczas lekcji prowadzonych przez Helen.

Ale dzisiaj nic z tego nie będzie. Gwyn westchnęła i zawołała Kiri, żeby posprzątała po śniadaniu. Kiri sama prawdopodobnie zapomniałaby o tym obowiązku. Niedawno wyszła za mąż i wszystkie jej myśli krążyły wokół małżonka. Gwyn czekała już tylko na to, że Kiri powie, że jest w ciąży, a Gerald na nowo wybuchnie złością.

Potem będzie musiała nakłonić Kiri do wypolerowania sreber, a z Moaną omówić menu na kolację. Powinny przygotować coś z jagnięciny. I może pudding z Yorkshire. Ale w pierwszej kolejności rozmowa z Fleur…

Fleurette była bardzo zajęta, kiedy rodzice jedli śniadanie. W końcu chciała wyruszyć jak najszybciej, co oznaczało konieczność wyczyszczenia i osiodłania konia. Gwyneira najczęściej sadzała córkę przed sobą na Igraine, choć Lucas wolał, żeby „jego damy” jeździły powozem. Specjalnie z tego powodu sprowadził dla Gwyn dwukołowy powóz, którym ona umiała doskonale powozić. Lekka dwukółka znakomicie sprawdzała się w terenie, a Igraine ciągnęła ją bez wysiłku nawet po najtrudniejszych drogach. Ale powozem nie dało się jechać buszem ani skakać przez przeszkody. I wtedy nie mogły korzystać z drogi na skróty. Nic dziwnego, że wolały jeździć konno, i taką właśnie decyzję podjęła Fleurette również tego ranka.

– Panie Jamesie, czy mógłby pan osiodłać Igraine? – zapytała McKenziego.

– Założyć jej damskie siodło czy inne, panno Fleur? – zapytał James poważnym tonem. – Pamięta pani, co mówił pani ojciec?

Lucas rozważał sprowadzenie dla Fleurette kucyka z Anglii, żeby nauczyła się poprawnie jeździć w damskim siodle. Ale Gwyneira stwierdziła, że mała wyrośnie z kucyka, zanim on zdąży do nich przypłynąć. Na razie uczyła więc Fleurette jeździć w męskim siodle na Madocu. Ogier był bardzo łagodny, jedyny problem tkwił więc w utrzymaniu wszystkiego w tajemnicy.

– Poproszę o prawdziwe siodło! – wyjaśniła Fleur.

James się roześmiał.

– Prawdziwe siodło, oczywiście, milady! Chce pani dzisiaj jeździć sama?

– Nie, mama zaraz przyjdzie. Ale najpierw musi posłużyć dziadkowi jako tarcza strzelnicza. Tak powiedziała tacie. Panie Jamesie, czy dziadek naprawdę będzie strzelał do mamy?

„Ja z pewnością bym na to nie pozwolił” – pomyślał z wściekłością James. Wszyscy na farmie widzieli, jak Gerald dręczy swoją synową. I współczuli jej, w przeciwieństwie do Lucasa, który wzbudzał ich irytację. I czasami żarty chłopaków na temat ich państwa były niebezpiecznie bliskie prawdy. „Gdyby tylko panna Gwyn miała przyzwoitego męża – brzmiała standardowa uwaga – wtedy stary miałby już z dziesięcioro wnucząt!”.

Poganiacze często oferowali w żartach swoje usługi jako „byki do krycia” i licytowali się, który z nich lepiej potrafiłby zadowolić jednocześnie i piękną panią, i jej teścia.

James starał się ukrócać tego typu żarty, ale nie zawsze było to łatwe. Gdyby Lucas choć trochę starał się przydać do czegoś na farmie! Ale on niczego nie potrafił się nauczyć i z każdym rokiem z coraz większą niechęcią i w coraz gorszym nastroju zjawiał się w owczarni czy na pastwisku do wykonania pracy, do której zmusił go ojciec.

James czyścił Igraine, a jednocześnie gawędził z Fleur. Dobrze to ukrywał, ale kochał swoją córkę i nie potrafił traktować Fleur jak kogoś z Wardenów. Ten rudowłosy i pełen energii brzdąc był jego dzieckiem, a jemu nie robiło najmniejszej różnicy, że jest „tylko dziewczynką”. Cierpliwie czekał, aż wespnie się na skrzynkę, z której będzie mogła wyczyścić klaczy ogon.

Gwyneira weszła do stajni, gdy James właśnie podpinał Igraine popręg, i jak zwykle jej ciało zareagowało na jego obecność. Błysk w oku, lekki rumieniec na twarzy… Ale już po chwili żelazne opanowanie.

– Och, Jamesie, już pan osiodłał? – zapytała Gwyneira z żalem w głosie. – Niestety nie mogę pojechać z Fleur, spodziewamy się gościa.

James skinął głową.

– Ach tak, tego angielskiego kupca. Powinienem był się domyślić, że nie będzie pani mogła – powiedział i zabrał się za rozsiodływanie konia.

– Nie jedziemy do szkoły? – zapytała obrażona Fleur. – Ale wtedy dalej będę głupia, mamo!

To był najnowszy argument, żeby jak najczęściej, a najlepiej codziennie, jeździć do Helen. Helen często używała go wobec tych maoryskich dzieci, które lubiły wagarować, a Fleur szybko przyswoiła sobie tę koncepcję.

James i Gwyn nie mogli powstrzymać uśmiechu.

– Cóż, tego z pewnością nie możemy zaryzykować – stwierdził James z udawaną powagą. – Panno Gwyn, jeśli pani pozwoli, chętnie zawiozę Fleur do szkoły.

Gwyn popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

– Ma pan na to czas? – zapytała. – Myślałam, że chce pan sprawdzić zagrody dla maciorek.

– To przecież po drodze – wyjaśnił James i mrugnął do niej okiem. Tak naprawdę zagrody wcale nie znajdowały się przy utwardzonej drodze prowadzącej do Haldon, tylko przy tajemnym skrócie przez busz, z którego korzystała Gwyneira. – Ale musimy pojechać wierzchem. Gdybym miał zaprzęgać, rzeczywiście straciłbym dużo czasu.

– Proszę, mamo! – błagała Fleur. A jednocześnie szykowała się do ataku złości, gdyby Gwyn odważyła się jej odmówić.

Na szczęście jej matki nie trzeba było długo przekonywać. Bez rozczarowanego i marudzącego dziecka u boku nielubiana praca będzie dużo łatwiejsza do wykonania.

– Dobrze – powiedziała. – Miłej zabawy. Szkoda, że ja nie mogę pojechać.

Gwyneira z zazdrością patrzyła, jak James sadza Fleur na siodle i wyprowadza swojego wałacha. Dziewczynka siedziała pięknie wyprostowana, a jej rude loki huśtały się w rytm kroków konia. James zręcznie usiadł za nią w siodle. Gwyn poczuła cień strachu, gdy patrzyła, jak oboje odjeżdżali z farmy.

Czy naprawdę nikt poza nią nie dostrzegał podobieństw między jej córką a tym mężczyzną?

Lucas Warden, malarz i wyrobiony obserwator, który przyglądał się odjeżdżającym ze swojego pokoju, zauważył samotną postać Gwyneiry na podwórzu i zdawał się czytać jej w myślach.

Był szczęśliwy we własnym świecie, ale czasami… Czasami żałował, że nie potrafi kochać tej kobiety.