9

Proces Jamesa McKenziego miał się odbyć w Lyttelton. Początkowo powstało pewne zamieszanie w sprawie miejsca procesu, ponieważ John Sideblossom opowiadał się za przeprowadzeniem go w Dunedin. Argumentował, że tam będą najlepsze szanse na wykrycie nabywcy kradzionych owiec i zlikwidowanie całego przestępczego łańcucha.

Lord Barrington energicznie się jednak temu sprzeciwił. Uważał, że Sideblossom chce zaciągnąć McKenziego do Dunedin tylko dlatego, że lepiej zna tamtejszych sędziów i łatwiej będzie mu doprowadzić do skazania złodzieja na powieszenie.

Sideblossom najchętniej powiesiłby McKenziego bez żadnych ceregieli od razu po tym, jak go złapał. Tryumf przypisywał tylko sobie, w końcu to on sam rzucił się na McKenziego i go pobił. Zdaniem pozostałych uczestników wyprawy bójka w wąwozie była zupełnie zbyteczna. Co więcej, gdyby Sideblossom nie ściągnął złodzieja owiec z jego muła i nie zaczął go bić, pozostali mogliby rzucić się w pościg za wspólnikiem McKenziego. A tak ten drugi mężczyzna uciekł, choć niektórzy członkowie grupy pościgowej uważali, że była to młoda dziewczyna.

Pozostali „owczy baronowie” nie pozwolili też, żeby Sideblossom wlókł McKenziego niczym niewolnika przywiązanego do swojego konia. Nie widzieli powodu, dla którego ciężko pobity człowiek miałby iść piechotą, skoro mieli do dyspozycji jego muła. W którymś momencie górę wzięli bardziej rozsądni członkowie wyprawy, jak Barrington i Beasley, i wręcz zrugali Sideblossoma za jego zachowanie. Ponieważ McKenzie większość przestępstw popełnił na Canterbury Plains, niemal jednogłośnie uznano, że tam powinien za nie odpowiedzieć. Mimo protestów Sideblossoma ludzie Barringtona uwolnili złodzieja z więzów, przyjęli jego obietnicę, że nie ucieknie, i poprowadzili ze sobą do Lyttelton, gdzie miał przebywać w areszcie aż do procesu. Sideblossom, który zamknął McKenziego w szopie, uparł się, że zatrzyma sobie jego psa, co sprawiło McKenziemu większy ból niż stłuczenia po bójce czy więzy na dłoniach i stopach, których Sideblossom nie poluźniał nawet na noc. McKenzie ściśniętym głosem poprosił, żeby pozwolono psu mu towarzyszyć.

Ale Sideblossom był nieugięty.

– Ten pies może dla mnie pracować – wyjaśnił. – Znajdę kogoś, kto będzie umiał go poprowadzić. Taki świetny owczarek kosztuje majątek. Zatrzymam go jako rodzaj drobnej rekompensaty za szkody, na jakie ten człowiek mnie naraził.

Piętaszek został więc u Sideblossoma. Wył rozdzierająco, gdy jego pana wyprowadzano z farmy.

– Wiele pożytku to John z tego psa mieć nie będzie – stwierdził Gerald. – One są przyzwyczajone do swojego pasterza od małego.

W sporach dotyczących McKenziego Gerald nie potrafił zająć jednoznacznego stanowiska. Z jednej strony był Sideblossom, jeden z jego najdawniejszych przyjaciół, ale z drugiej strony byli mieszkańcy Canterbury Plains, z którymi musiał żyć w zgodzie. Poza tym, podobnie jak prawie wszyscy pozostali uczestnicy wyprawy, odczuwał mimowolny podziw dla genialnego złodzieja owiec. Oczywiście był wściekły, że go okradał, ale natura hazardzisty sprawiała, że rozumiał, że ktoś mógł zdecydować się na prowadzenie niekoniecznie najuczciwszego trybu życia. A jeśli ktoś taki na dodatek przez ponad dziesięć lat nikomu nie dał się złapać, to naprawdę zasługiwał na szacunek.

McKenzie po stracie Piętaszka popadł w ponure milczenie i nie odezwał się nawet wtedy, gdy zamknęła się za nim brama więzienia w Lyttelton.

Mężczyźni z Canterbury Plains byli rozczarowani. Chętnie usłyszeliby relację z pierwszej ręki, w jaki sposób McKenzie organizował kradzieże owiec, jak nazywali się jego nabywcy i kto był tym tajemniczym wspólnikiem, któremu udało się uciec. Na szczęście nie musieli długo czekać na proces. Miał się rozpocząć w następnym miesiącu, a przewodzić miał mu sędzia Justice Stephen.

Miasteczko Lyttelton dorobiło się tymczasem własnego budynku sądu. Procesy od dawna nie odbywały się już w pubie czy pod gołym niebem, jak to bywało w pierwszych latach osadnictwa. Ale w wypadku procesu Jamesa McKenziego i tak się okazało, że sala sądu jest zbyt mała, żeby pomieścić wszystkich mieszkańców Canterbury Plains, który pragnęli choć rzucić okiem na sławnego złodzieja. Nawet poszkodowani „owczy baronowie” i członkowie ich rodzin musieli bardzo wcześnie przybyć, jeśli chcieli zająć dobre miejsca. Gerald, Gwyneira i podekscytowany Paul już dzień wcześniej przyjechali do hotelu White Hart w Christchurch, żeby wczesnym rankiem przejechać do Lyttelton przełęczą Bridle Path.

– Masz chyba na myśli jazdę wierzchem? – zapytała zaskoczona Gwyneira, gdy Gerald przedstawił jej te plany. – Przecież to Bridle Path!

Gerald roześmiał się z zadowoleniem.

– Zdziwisz się, jak ten szlak się zmienił – powiedział. – Rozbudowano go, utwardzono i teraz można go pokonać wozem. Wypoczęci i odpowiednio ubrani pojedziemy sobie po prostu powozem.

W dniu rozpoczęcia procesu Gerald założył swój najlepszy strój. A Paul włożył swój pierwszy surdut z kamizelką, w którym wyglądał bardzo dorośle.

Gwyneira męczyła się natomiast z dobraniem odpowiedniej garderoby. Szczerze powiedziawszy, już od lat tak dużo nie myślała o tym, w co się ubrać. Ale choć wciąż powtarzała sobie, że to zupełnie wszystko jedno, co dama w średnim wieku będzie miała na sobie na sali sądowej, jeśli tylko będzie to strój przyzwoity i nierzucający się w oczy, to jednak serce biło jej mocniej za każdym razem, gdy pomyślała, że znowu zobaczy Jamesa McKenziego. Co gorsza, i on zobaczy ją i bez wątpienia ją rozpozna. Ale co poczuje na jej widok? Czy jego oczy rozbłysną tak jak w czasach, gdy nie umiała tego docenić? Czy poczuje raczej litość, że się zestarzała, że ma pierwsze zmarszczki, że troski i obawy wyryły już na jej twarzy swój ślad? Może poczuje po prostu obojętność, może będzie dla niego tylko dalekim, wyblakłym wspomnieniem, niemal całkowicie wymazanym przez dziesięć lat awanturniczego życia. A jeśli jego tajemniczy wspólnik rzeczywiście był kobietą? Jego kobietą?

Gwyneira zbeształa się za własne myśli, które często przeradzały się w przystające młodej dziewczynie marzenia, kiedy wywoływała w pamięci obraz tygodni spędzonych z Jamesem. Czy mógł zapomnieć o dniach, które spędzili na brzegu jeziora? O zaczarowanych godzinach w kamiennym kręgu? Ale przecież rozstali się w gniewie. Nigdy nie wybaczyłby jej, że urodziła Paula. Kolejna rzecz, którą Paul zniszczył…

Gwyneira zdecydowała się w końcu na skromną, ciemnoniebieską suknię z pelerynką, zapinaną z przodu na guziki. Wykonane z szylkretu guziki stanowiły małe dzieła sztuki. Kiri upięła jej włosy. Surową fryzurę łagodził figlarny kapelusik, dopasowany kolorystycznie do sukni. Gwyneira miała wrażenie, że spędziła przed lustrem całe godziny, poprawiając kosmyki włosów, przesuwając kapelusik to do przodu, to do tyłu, czy tak układając mankiety sukni, żeby było widać szylkretowe guziki. Gdy w końcu usiadła w powozie, była blada z niecierpliwości i strachu, choć jednocześnie odczuwała jakby przedsmak radości. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie musiała uszczypnąć się w policzki, żeby nabrać kolorów przed wejściem na salę. Ale zawsze to lepsze niż rumieniec. Gwyn miała nadzieję, że na widok McKenziego jej twarz nie stanie się pąsowa. Drżała i wmawiała sobie, że to tylko przez chłód jesiennego dnia. Nie wiedziała, co zrobić z rękoma. Zacisnęła je w końcu na zasłonkach w oknie powozu.

– Co się dzieje, mamo? – zapytał Paul, a Gwyn drgnęła. Paul doskonale wyczuwał ludzkie słabości. W żadnym wypadku nie może się dowiedzieć, że kiedyś coś łączyło ją z Jamesem McKenziem.

– Denerwujesz się z powodu McKenziego? – Od razu zaczął drążyć. – Dziadek mówił, że go znałaś. On też go znał. Był brygadzistą w Kiward Station. To dziwne, że tak nagle uciekł i zaczął kraść owce, prawda, mamo?

– Tak, bardzo dziwne – wydusiła z siebie Gwyneira. – Nie spodziewałam się… Nikt się czegoś takiego po nim nie spodziewał.

– A teraz możliwe, że go powieszą! – zauważył Paul z przyjemnością. – Pojedziemy zobaczyć, jak go będą wieszać, dziadku?

Gerald wciągnął powietrze.

– Nie powieszą tego łotra. Trafiło mu się z sędzią. Stephen nie jest hodowcą. Nie przejmie się tym, że McKenzie niemal doprowadził ludzi do ruiny…

Gwyneira ledwie powstrzymała uśmiech. Z tego co wiedziała, kradzieże McKenziego były dla opływających w dostatki poszkodowanych tak dokuczliwe, jak ukłucia komara.

– Ale trafi na kilka lat za kratki. I kto wie, może opowie nam dzisiaj trochę więcej o swoich wspólnikach. Przecież nie mógł wszystkiego robić sam… – Gerald nie wierzył w historię o kobiecie u boku McKenziego. Sądził raczej, że był to jakiś młody wspólnik, ale sam widział go z bardzo daleka.

– Szczególnie interesująco byłoby, gdyby zdradził nazwisko pasera. A na to byłyby większe szanse, gdyby trafił przed sąd w Dunedin. Pod tym względem Sideblossom miał rację. A oto i on! Popatrzcie! Wiedziałem, że nie opuści tego procesu.

John Sideblossom podjechał galopem na swoim czarnym ogierze do powozu Wardenów i uprzejmie ich powitał. Gwyneira westchnęła. Wcale nie miała ochoty na spotkanie z „owczym baronem” z Otago!

Sideblossom nie miał jednak Geraldowi za złe jego poparcia dla reprezentujących Canterbury członków wyprawy pościgowej za McKenziem i nawet zajął dla niego i jego rodziny miejsca w sali sądowej. Z Geraldem przywitał się serdecznie, z Paulem raczej protekcjonalnie, a z Gwyneirą z lodowatym chłodem.

– Czy pani urocza córka raczyła się pojawić? – zapytał ironicznie, gdy zajęła miejsce. Wybrała to z czterech zarezerwowanych miejsc, które znajdowało się najdalej od niego.

Gwyneira nie odpowiedziała. Wyręczył ją Paul, który natychmiast zapewnił swojego idola, że wciąż nic nie wiadomo o Fleur.

– W Haldon mówią, że pewnie wylądowała w jakimś burdelu! – obwieścił, za co Gerald gwałtownie go skarcił. Gwyneira nie zareagowała. Przez ostatnie tygodnie przyzwyczaiła się do tego, że coraz rzadziej zwraca uwagę Paulowi. Chłopak już dawno wyrósł spod jej wpływu, jeśli w ogóle kiedykolwiek jej uwagi znajdowały u niego jakikolwiek posłuch. Słuchał się już tylko Geralda, przestał nawet jeździć na lekcje do Helen. Gerald wciąż wspominał o zatrudnieniu dla niego guwernera, ale Paul uważał, że zdobył już wystarczająco dużo szkolnej wiedzy jak na przyszłego farmera i hodowcę. Tymczasem niczym gąbka chłonął wiedzę przekazywaną mu podczas prac na farmie przez pasterzy i postrzygaczy. Był dokładnie takim dziedzicem, jakiego Gerald sobie wymarzył. Pewne zastrzeżenia do przyszłego wspólnika miał jednak George Greenwood. Młody Maorys Reti, który prowadził interesy George’a podczas jego pobytu w Anglii, już nieraz skarżył się Gwyneirze. Jego zdaniem Gerald wychowywał kolejnego ignoranta, jak Howard O’Keefe, i na dodatek takiego, który dysponował większą władzą, za to jeszcze mniejszym doświadczeniem.

– Ten chłopak już dzisiaj nie pozwala sobie nic powiedzieć – żalił się Reti. – Pracownicy farmy go nie lubią, a Maorysi wręcz nienawidzą. Ale pan Gerald na wszystko mu pozwala. Żeby nadzór nad postrzygaczami powierzyć dwunastoletniemu chłopakowi!

Gwyneira o wszystkim dowiedziała się już wcześniej od samych postrzygaczy, którzy poczuli się niesprawiedliwie potraktowani. Paul tak bardzo chciał pokazać, jaki jest ważny i wygrać tradycyjną rywalizację między drużynami postrzygaczy, że zanotował więcej ostrzyżonych owiec, niż rzeczywiście było. Postrzygacze nie protestowali, bo przecież dostają pieniądze za każdą ostrzyżoną sztukę. Ale potem się okazało, że liczba run nie zgadza się z zapisami. Gerald wściekł się i zrzucił winę na postrzygaczy. Pozostali postrzygacze skarżyli się, że manipulowano wynikami i że niesprawiedliwie przydzielono premie. Ogólnie zapanował totalny rozgardiasz i w rezultacie Gwyn musiała wszystkim zapłacić więcej, żeby w przyszłym roku postrzygacze w ogóle zechcieli zatrzymać się na ich farmie.

Gwyneira miała już dosyć przykrego charakteru Paula. Najchętniej wysłałaby go na kilka lat do internatu w Anglii albo przynajmniej w Dunedin. Ale Gerald nawet nie chciał o tym słyszeć, Gwyn więc robiła to co zawsze, odkąd urodziła Paula. Ignorowała go.

Teraz na sali sądowej na szczęście zachowywał się spokojnie. Przysłuchiwał się rozmowie między Geraldem i Sideblossomem oraz lodowatym powitaniom między pozostałymi „owczymi baronami” a gościem z Otago. Sala szybko się zapełniła, Gwyn zaś skinęła na Retiego, który wcisnął się do pomieszczenia jako jeden z ostatnich. Nie obyło się bez trudności, niektórzy pakeha wcale nie zamierzali zrobić miejsca Maorysowi, wzmianka o panu Greenwoodzie otwierała jednak Retiemu wszystkie drzwi.

W końcu wybiła godzina dziesiąta, a sędzia Justice Stephen punktualnie wkroczył do sali sądowej i rozpoczął proces. Ale dla większości zgromadzonych najciekawsze zaczęło się dopiero wtedy, gdy wprowadzono oskarżonego. Publiczność zareagowała na pojawienie się Jamesa McKenziego mieszaniną przekleństw i wiwatów. James nie zwrócił uwagi ani na jedne, ani na drugie. Miał spuszczoną głowę i wyglądało na to, że ucieszył się, gdy sędzia nakazał publiczności zachowanie spokoju.

Gwyneira zerkała zza pleców wysokiego robotnika rolnego, za którym siedziała. Wybrała nie najlepsze miejsce, gdyż zarówno Gerald, jak i Paul mieli znacznie lepszy widok. Ale chciała uciec jak najdalej od Sideblossoma. Jamesowi McKenziemu mogła się tak naprawdę przyjrzeć dopiero wtedy, gdy doprowadzono go na miejsce obok obrońcy z urzędu, sprawiającego wrażenie wyjątkowo ospałego. James podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy usiadł.

Gwyneira od wielu dni się zastanawiała, co poczuje, gdy ponownie znajdzie się blisko Jamesa. Czy w ogóle go pozna i czy nadal będzie dostrzegać w nim to, co wtedy… Ale właściwie co to było? Czy on zrobił na niej wrażenie? Oczarował ją? Cokolwiek to było, minęło dwanaście lat. Może zupełnie niepotrzebnie się denerwowała. Może okaże się, że dziś jest dla niej kimś zupełnie obcym, kogo nawet nie rozpoznałaby na ulicy.

Ale już pierwszy rzut oka na wysokiego mężczyznę na ławie oskarżonych przekonał ją, że jest inaczej. James McKenzie prawie się nie zmienił. Przynajmniej nie dla Gwyneiry. Sądząc po szkicach w gazetach, które donosiły o jego aresztowaniu, powinien wyglądać jak zarośnięty dzikus. Ale McKenzie był gładko ogolony i miał na sobie skromne, ale czyste ubranie. Tak jak wcześniej był szczupły, wręcz żylasty, ale mięśnie widoczne pod znoszoną białą koszulą świadczyły o jego sile. Twarz miał opaloną na brąz, poza miejscami, które wcześniej zasłaniał zarost. Jego usta wydawały się wąskie, co znaczyło, że czymś się martwi. Gwyneira znała ten wyraz jego twarzy. A jego oczy… Nic, zupełnie nic nie zmieniło się w ich zuchwałym i czujnym spojrzeniu. Oczywiście nie lśnił teraz w nich ironiczny uśmiech, tylko napięcie i może odrobina strachu, ale wszystkie drobne zmarszczki wciąż tam były, choć głębsze, tak że James sprawiał wrażenie człowieka bardziej surowego, bardziej dojrzałego i bardziej poważnego. Gwyneira rozpoznałaby go natychmiast. Och tak, rozpoznałaby go wśród wszystkich mieszkańców Wyspy Południowej, jeśli nie wśród wszystkich mężczyzn całego świata.

– Jamesie McKenzie!

– Wysoki Sądzie?

Gwyneira rozpoznałaby też jego głos. Głos o ciemnej i ciepłej barwie, który mógł brzmieć tak delikatnie, a jednocześnie tak pewnie i zdecydowanie, gdy wydawał rozkazy ludziom lub psom.

– Panie McKenzie, oskarża się pana o dokonanie licznych kradzieży zwierząt zarówno na Canterbury Plains, jak i w rejonie Otago. Czy przyznaje się pan do winy?

McKenzie wzruszył ramionami.

– W tych okolicach ginie dużo zwierząt. Ale nie wiem, co to miałoby mieć wspólnego ze mną…

Sędzia głośno wciągnął powietrze.

– Godni zaufania obywatele poświadczyli, że napotkali pana ze stadem skradzionych owiec powyżej jeziora Wanaka. Czy chociaż to może pan potwierdzić?

James McKenzie ponownie wzruszył ramionami.

– Jest wielu mężczyzn o nazwisku McKenzie. I wiele owiec.

Gwyneira omal się nie roześmiała, ale zaraz potem spoważniała. Przecież w ten sposób James tylko rozzłości sędziego Stephena. A zaprzeczanie wszystkiemu nie ma żadnego sensu. Twarz McKenziego wciąż nosiła ślady bójki z Sideblossomem, a i Sideblossom nieźle oberwał. Gwyn poczuła lekką satysfakcję, widząc, że „owczy baron” ma mocniej podbite oko niż James.

– Czy ktoś z sali może potwierdzić, że ten mężczyzna to złodziej owiec McKenzie, a nie jakiś przypadkowy człowiek o tym samym nazwisku? – zapytał sędzia z westchnieniem.

Sideblossom wstał.

– Ja mogę to potwierdzić. Posiadamy też dowód, który nie pozostawi żadnych wątpliwości. – Zwrócił się w kierunku drzwi do sali, gdzie stał jego pomocnik. – Wypuść psa!

– Piętaszek! – mały czarny cień niczym wiatr pomknął przez salę sądową prosto do Jamesa McKenziego. A ten zupełnie zapomniał, jaką rolę zamierzał odgrywać przed sędzią. Pochylił się, podniósł psa i zaczął go tulić. – Piętaszek!

Sędzia przewrócił oczami.

– Można to było załatwić w mniej dramatyczny sposób, ale niech będzie. Proszę zaprotokołować, że dokonano konfrontacji oskarżonego z psem, który pilnował stada skradzionych owiec i że oskarżony rozpoznał psa jako swojego. Panie McKenzie, chyba nie zacznie mi pan teraz opowiadać, że ten pies też ma swojego sobowtóra.

James uśmiechnął się jak za dawnych lat.

– Nie – odpowiedział. – Ten pies jest jedyny w swoim rodzaju! – Piętaszek dyszał i lizał Jamesa po rękach. – Wysoki Sądzie, chyba możemy skrócić ten proces. Powiem wszystko i przyznam się do wszystkiego, jeśli obieca mi pan, że Piętaszek będzie mógł ze mną zostać. Nawet w więzieniu. Proszę spojrzeć na tego psa, widać, że prawie nic nie jadł, odkąd nas rozdzielono. On do niczego się temu… On do niczego się panu Sideblossomowi nie przyda, nie będzie nikogo słuchać…

– Panie McKenzie, ten proces nie dotyczy pana psa! – sędzia przerwał mu surowym tonem. – Ale skoro wspomniał pan o przyznaniu się do winy… Czy kradzieże na farmach Lionel Station, Kiward Station, Beasley Farms, Barrington Station… Czy to wszystko pańska sprawka?

McKenzie ponownie odpowiedział wzruszeniem ramion.

– Już mówiłem, że jest wiele kradzieży. Mogło mi się zdarzyć, że wziąłem jedną albo dwie owce… Taki pies potrzebuje przecież treningu. – Wskazał na Piętaszka, co wywołało gromki śmiech na sali. – Ale żeby aż tysiące owiec…

Sędzia ponownie westchnął.

– Dobrze więc. Skoro nie chce pan inaczej. Wzywam świadków. Pierwszy wystąpi Randoph Nielson, brygadzista z farmy Beasleyów…

Wystąpienie Nielsona stanowiło początek korowodu robotników rolnych i hodowców, którzy zgodnie poświadczali, że na wymienionych przez sędziego farmach dokonano kradzieży setek owiec. Wiele z nich odnalazło się potem w stadzie prowadzonym przez McKenziego. Wysłuchiwanie zeznań było męczące, a James mógł to wszystko ukrócić, ale on jakby się zaparł i zaprzeczał, jakoby miał cokolwiek wiedzieć o skradzionych zwierzętach.

Podczas gdy świadkowie recytowali liczby i daty, palce McKenziego błądziły w miękkiej sierści Piętaszka, a jego wzrok wędrował po sali. Tuż przed procesem pewne sprawy zaprzątały go bardziej niż strach przed stryczkiem. Proces miał odbyć się w Lyttelton na Canterbury Plains, stosunkowo niedaleko Kiward Station. Czy ona tu będzie? Czy Gwyneira przyjedzie? Noce przed procesem James spędził na przypominaniu sobie każdej chwili, każdego najdrobniejszego wydarzenia związanego z Gwyneirą. Od tamtego pierwszego spotkania w stajni aż po pożegnanie, kiedy to podarowała mu Piętaszka. Po tym, jak go zdradziła? Od tamtej pory nie było dnia, by James o tym nie myślał. Co się wtedy wydarzyło? Kogo wolała od niego? I dlaczego była tak smutna i zrozpaczona, gdy próbował zmusić ją do mówienia? Przecież powinna być zadowolona. W końcu z tym drugim poszło jej tak samo dobrze, jak z nim…

James dostrzegł w pierwszym rzędzie Reginalda Beasleya, a obok niego Barringtonów. Podejrzewał kiedyś młodego lorda, ale Fleurette w odpowiedzi na jego ostrożne pytania zapewniła go, że niemal nie utrzymywał kontaktów z Wardenami. Chyba interesowałby się Gwyneirą, gdyby był ojcem jej syna? O dzieci, które siedziały na ławce między nim a jego niepozorną żoną, troszczył się w każdym razie we wzruszający sposób. George’a Greenwooda nie było na sali. Ale według tego co mówiła Fleur, on również nie wchodził w rachubę jako ojciec Paula. Choć utrzymywał ożywione kontakty ze wszystkimi farmami, to jego protegowanym był przede wszystkim syn Helen O’Keefe, Ruben.

A oto i ona. W trzecim rzędzie, niemal całkiem ukryta za dwoma tęgimi hodowcami, którzy też pewnie będą zeznawać. Zerkała na niego, ale musiała się nagimnastykować, żeby zatrzymać na nim wzrok, co udawało jej się bez trudu, bo wciąż była szczupła i gibka. Och, tak, wciąż jest piękna! Tak samo piękna, bystra i energiczna jak zawsze. Włosy jak zwykle wymknęły się ze skromnej fryzury, za pomocą której chciała nad nimi zapanować. Jej twarz była blada, a usta lekko rozchylone. James nie starał się uchwycić jej wzroku, to byłoby zbyt bolesne. Może później, gdy serce nie będzie mu już tak mocno walić, gdy nie będzie się już bał, że w jego oczach będzie widać wszystko, co wciąż do niej czuje… Teraz zmusił się, żeby oderwać od niej wzrok i dalej powędrować spojrzeniem po ławkach z publicznością. Spodziewał się ujrzeć obok Gwyneiry Geralda, ale siedziało tam jakieś dziecko, chłopiec, mniej więcej dwunastoletni. James wstrzymał oddech. Oczywiście, to musi być Paul, jej syn. Paul był już na tyle duży, żeby towarzyszyć dziadkowi i matce na procesie. James przyjrzał mu się. Może rysy jego twarzy zdradzą mu nazwisko ojca… Fleurette prawie wcale go nie przypominała, ale to różnie bywa. A u tego chłopaka…

McKenzie zamarł, gdy bliżej przyjrzał się twarzy chłopca. To niemożliwe! Ale to prawda… W końcu człowiek, do którego Paul był uderzająco podobny, siedział tuż obok niego. Był to Gerald Warden.

McKenzie u obu dostrzegał identyczny kwadratowy podbródek, czujne, blisko siebie osadzone brązowe oczy, mięsisty nos. Wyraziste rysy, identyczny wyraz zdecydowania na młodej i na starej twarzy. W tym wypadku nie mogło być żadnych wątpliwości, że to dziecko jest Wardenem. James miał w głowie mętlik. Skoro Paul był synem Lucasa, to dlaczego Lucas uciekł wtedy na Zachodnie Wybrzeże? Czyżby…

W momencie gdy James uświadomił sobie prawdę, zabrakło mu tchu, jakby dostał prosto w żołądek. Syn Geralda! Nie mogło być inaczej, chłopiec zupełnie nie przypominał męża Gwyneiry. I pewnie dlatego Lucas uciekł. Wcale nie przyłapał żony na zdradzie z jakimś nieznajomym mężczyzną, tylko z własnym ojcem… Ale to przecież niemożliwe! Gwyneira nigdy dobrowolnie nie oddałaby się Geraldowi. A jeśli nawet, zrobiłaby to z pełną dyskrecją i Lucas nigdy by się o tym nie dowiedział. Ale w takim razie… Gerald musiał Gwyn do tego zmusić.

James poczuł skruchę i ogromną wściekłość na siebie samego. Teraz zrozumiał, dlaczego Gwyn nie mogła o tym rozmawiać, dlaczego stała przed nim zawstydzona, bezradna i przerażona. Nie mogła powiedzieć mu prawdy, bo byłoby jeszcze gorzej. James zabiłby wtedy starego Wardena.

Zamiast tego opuścił ją. Jeszcze pogorszył sprawę, zostawiając ją samą z Geraldem i zmuszając, żeby wychowywała to nieszczęsne dziecko, o którym Fleurette wyrażała się z odrazą. James czuł, jak narasta w nim rozpacz. Gwyn może mu tego nigdy nie wybaczyć. Powinien był się wtedy domyślić albo przynajmniej zaakceptować jej prawo do milczenia bez zbędnych pytań. Powinien był jej zaufać. A tak…

James ponownie spojrzał ukradkiem na jej szczupłą twarz i przestraszył się, gdy uniosła głowę i popatrzyła wprost na niego. Ale w tej sekundzie wszystko zniknęło. Sala sądowa rozpłynęła się, nigdy nie było Paula Wardena. W magicznym kręgu stali naprzeciwko siebie tylko Gwyn i James. On widział ją jako młodą dziewczynę, która z wielką odwagą zdecydowała się na nowe życie w Nowej Zelandii, a jednocześnie była bezradna wobec problemu znalezienia tymianku do angielskiej potrawy. Dokładnie pamiętał, jak uśmiechnęła się do niego, gdy podał jej bukiet ziół. Potem zaś to jej niezwykłe pytanie, czy zechce zostać ojcem jej dziecka… I wspólnie spędzane dni nad jeziorem i w górach. To niewiarygodne uczucie, gdy po raz pierwszy zobaczył Fleur w jej ramionach.

Między Gwyneirą a Jamesem nawiązała się w tym momencie dawno zerwana więź, której teraz już nic nie będzie w stanie zniszczyć.

– Gwyn… – Wargi Jamesa bezgłośnie wypowiedziały jej imię, a Gwyn uśmiechnęła się leciutko, jakby go zrozumiała. Nie, nie miała mu tego za złe. Wszystko mu wybaczyła. I była teraz wolna. Teraz była już dla niego wolna. Gdyby tylko mógł z nią porozmawiać! Muszą spróbować jeszcze raz, oni po prostu do siebie należą. Gdybyż nie było tego nieszczęsnego procesu! Gdyby on też był wolny! Na miłość boską, żeby tylko nie chcieli go powiesić…

– Wysoki Sądzie, myślę, że moglibyśmy skrócić ten proces! – James McKenzie poprosił o głos, tuż zanim sędzia wezwał kolejnego świadka.

Sędzia Stephen z nadzieją uniósł wzrok.

– Chce się pan przyznać?

McKenzie skinął głową. Przez następną godzinę spokojnym głosem odpowiadał na pytania dotyczące kradzieży i tego, w jaki sposób trafiały do Dunedin.

– Ale Wysoki Sąd musi zrozumieć, że nie mogę podać nazwiska kupca, który nabywał ode mnie zwierzęta. On też nigdy nie pytał o moje nazwisko.

– Ale na pewno zna pan jego nazwisko! – stwierdził niechętnie sędzia.

McKenzie po raz kolejny wzruszył ramionami.

– Podał mi jakieś nazwisko, ale czy to jego prawdziwe? Poza tym nie jestem zdrajcą, Wysoki Sądzie. Ten człowiek nigdy mnie nie oszukał i dobrze mi płacił. Proszę nie wymagać ode mnie, że złamię dane mu słowo.

– A pański wspólnik? – zawołał ktoś z sali. – Kim był ten mężczyzna, który wymknął nam się z rąk?

McKenzie sprawiał wrażenie zdumionego.

– Jaki wspólnik? Zawsze pracowałem sam, Wysoki Sądzie, tylko ja i pies. Przysięgam na Boga.

– Kim więc był ten mężczyzna, który towarzyszył panu podczas aresztowania? – zapytał sędzia. – Niektórzy twierdzą nawet, że to była kobieta…

McKenzie skinął z pochyloną głową.

– Tak, to prawda, Wysoki Sądzie.

Gwyneira zadrżała. A więc jednak kobieta! James ożenił się albo przynajmniej żył z jakąś kobietą. A przecież… Przecież przed chwilą patrzył na nią w taki sposób… Przecież przed chwilą pomyślała…

– Co ma znaczyć „tak, to prawda”? – zapytał z niecierpliwością sędzia Stephen. – To był mężczyzna, kobieta czy może jakaś zjawa?

– Kobieta, Wysoki Sądzie – McKenzie jeszcze niżej spuścił głowę. – Młoda Maoryska, z którą żyłem.

– I której dałeś konia, sam jadąc na mule, a ona pognała na nim niczym diabeł wcielony? – zawołał ktoś z sali, co wywołało salwy śmiechu. – Takie bajki możesz opowiadać najwyżej własnej babci.

Sędzia Stephen przywołał publiczność do porządku.

– Muszę przyznać – zauważył – że pańska opowieść i w moich uszach brzmi nieco dziwnie.

– Ta dziewczyna jest dla mnie bardzo cenna – odpowiedział spokojnie McKenzie. – Jest czymś najcenniejszym w moim życiu. Zawsze oddałbym jej najlepszego konia, zrobiłbym dla niej wszystko. Oddałbym za nią życie. I dlaczego młoda kobieta nie miałaby umieć jeździć?

Gwyneira przygryzła wargę. A więc James rzeczywiście znalazł nową miłość. I jeśli wyjdzie cało z tego procesu, wróci do tej swojej dziewczyny…

– Aha – odparł sucho sędzia. – Młoda Maoryska. Czy to piękne dziewczę ma jakieś imię i czy pochodzi z któregoś z plemion?

McKenzie przez chwilę się zastanawiał.

– Nie należy do żadnego plemienia. Ona… Wyjaśnienie tego trwałoby zbyt długo, ale ona pochodzi ze związku mężczyzny i kobiety, którzy nigdy oficjalnie nie dzielili łoża. Ale ich związek i tak został pobłogosławiony. Ona urodziła się, żeby… – James odszukał wzrok Gwyneiry – żeby osuszyć łzy Boga.

Sędzia zmarszczył brwi.

– Nie prosiłem pana o wprowadzenie nas w tajniki pogańskich obrzędów związanych z poczęciem. Na tej sali są przecież dzieci! Dziewczyna ta została więc wygnana z plemienia i nie ma imienia…

– Ma imię. Jej imię to Pua… Pakupaku Pua – McKenzie patrzył Gwyn prosto w oczy, wypowiadając to imię, a ona miała nadzieję, że nikt jej nie obserwuje, bo na przemian bladła i czerwieniła się. Jeśli dobrze go zrozumiała…

Gdy kilka minut później sąd udał się na obrady, popędziła przez tłum, nawet nie tłumacząc się przed Geraldem i Sideblossomem. Musiała znaleźć kogoś, kto jej to potwierdzi, kogoś, kto zna maoryski lepiej od niej. Zdyszana stanęła przed Retim.

– Reti! Co za szczęście, że pan tu jest! Reti, co… Co znaczy pua? I pakupaku?

Maorys roześmiał się.

– Na pewno pani wie, panno Gwyn. Pua to kwiat, a pakupaku

– To mały… – wyszeptała Gwyneira. Poczuła taką ulgę, że miała ochotę krzyczeć, płakać i tańczyć jednocześnie. Ale tylko się uśmiechnęła.

Tamta dziewczyna miała na imię Mały Kwiatuszek. Teraz Gwyn zrozumiała, co mówił skierowany na nią błagalny wzrok McKenziego. On spotkał się z Fleurette.

James McKenzie został skazany na karę pięciu lat więzienia, którą odbyć miał w Lyttelton. Psa oczywiście nie mógł zatrzymać. John Sideblossom mógł go sobie wziąć, skoro mu na tym zależy. Sędziemu Stephenowi było to obojętne. Sąd, jak podkreślił po raz kolejny, nie zajmuje się zwierzętami domowymi.

To co działo się później, było okropne. Urzędnicy sądowi i policjant musieli siłą oderwać Piętaszka od McKenziego. Owczarek ugryzł Sideblossoma, gdy ten zakładał mu smycz. Paul stwierdził z zadowoleniem, że złodziej owiec płacze.

Ale Gwyneira tego nie słyszała. Nie była też obecna na ogłoszeniu wyroku, była zbyt wzburzona. Paul, widząc ją w takim stanie, zacząłby zadawać pytania, a ona bała się jego niesamowitej intuicji.

Czekała więc na zewnątrz pod pretekstem zapotrzebowania na świeże powietrze i odrobinę ruchu. Chcąc uniknąć tłumu, który czekał na wyrok pod sądem, spacerowała wokół budynku. Przypadkiem po raz ostatni zobaczyła Jamesa McKenziego. Skazaniec wił się w uścisku dwóch przysadzistych mężczyzn, którzy ciągnęli go od tylnego wyjścia do czekającego na nich wozu policyjnego. James walczył zaciekle, ale uspokoił się na widok Gwyneiry.

– Do zobaczenia – odczytała z jego ust. – Do zobaczenia, Gwyn!