12

Howard O’Keefe szukał pieniędzy. Dawno już nie był aż tak wściekły. Jeśli nie pojedzie dziś wieczorem do pubu, chyba się udusi! Albo znowu pobije Helen, choć tym razem to nie była jej wina. Tym razem wina leżała po stronie Wardena, który dopiekł swoim Maorysom do żywego. I tego nieudacznika Rubena, jego własnego syna, który wałęsa się nie wiadomo gdzie, zamiast pomagać ojcu w strzyży i wypędzaniu owiec w góry!

Howard gorączkowo przeszukiwał kuchnię swojej żony. Helen na pewno odłożyła gdzieś pieniądze, nazywa to swoją żelazną rezerwą. Diabeł jeden wie, w jaki sposób udało jej się cokolwiek odłożyć ze skromnych środków na utrzymanie domu! Coś tu musi być nie w porządku! A poza tym to w końcu jego pieniądze. Wszystko w tym domu należy do niego!

Howard gwałtownym ruchem otworzył drzwiczki kolejnej szafki, przeklinając z kolei George’a Greenwooda. A handlarz wełny spełnił dziś tylko funkcję posłańca przekazującego złe wieści. Kolonia postrzygaczy, która zwykle pracowała w tej części Canterbury Plains, najpierw odwiedzając Kiward Station, później zaś farmę O’Keefe’a, w tym roku nie zamierzała się pojawić. Postrzygacze chcieli ruszyć do Otago, jak tylko skończą pracę u Beasleya. W pewnym stopniu dlatego, że część kolonii stanowili maoryscy postrzygacze, którzy nie chcieli pracować dla Wardenów. Nie mieli nic przeciwko Howardowi, ale w ostatnich latach nie czuli się u niego najlepiej i musieli wykonywać dużo dodatkowych prac, teraz więc nie zamierzali nadkładać dla niego drogi.

– Co za rozpuszczone towarzystwo! – narzekał Howard, mając po części rację. „Owczy baronowie” rzeczywiście rozpuszczali swoich postrzygaczy, którzy uważali się za crème de la crème pracowników farm. Wielkie farmy prześcigały się w wysokości premii dla najlepszych drużyn postrzygaczy, zapewniano im tam pierwszorzędne warunki, a po zakończeniu strzyży urządzano zabawy. Z kolei pracujący na akord postrzygacze zajmowali się tylko i wyłącznie strzyżą, ponieważ sprowadzenie i odprowadzenie owiec oraz przygotowanie ich do strzyżenia należało do obowiązków poganiaczy. Tylko u O’Keefe’a było inaczej. Miał niewielu pomocników, głównie młodych i niedoświadczonych Maorysów ze szkoły Helen, postrzygacze musieli więc pomagać przy zapędzaniu owiec, a po strzyży odprowadzać je na padoki, żeby w szopach zrobić miejsce dla następnych sztuk. A Howard nic im za to nie płacił, tylko za strzyżę. Wynagrodzenie za strzyżę ostatnio zresztą obniżył, ponieważ jakość runa nie była zadowalająca, obciążył tym zatem również postrzygaczy. Teraz odczuwał skutki swojego postępowania.

– Musi pan poszukać pomocy w Haldon – stwierdził George, wzruszając ramionami. – W Lyttelton siła robocza jest pewnie tańsza, ale połowa tych ludzi pochodzi z wielkich miast i nigdy w życiu nie widzieli owcy. Zanim przyuczyłby pan odpowiednią liczbę robotników, lato dawno by minęło. I niech się pan pośpieszy. Wardenowie też będą się rozglądać w Haldon. Ale oni wciąż mają swoich stałych pracowników, z których każdy potrafi strzyc. Owszem, ukończenie strzyży zajmie im trzy, cztery razy więcej czasu, ale panna Gwyn jakoś da sobie radę.

Helen zasugerowała, żeby popytać o pomocników wśród Maorysów. To właściwie był doskonały pomysł, ponieważ odkąd plemię Tongi ogłosiło strajk wobec Wardenów, wielu doświadczonych pasterzy było wolnych. Howard nie był zachwycony, głównie dlatego, że to nie on sam wpadł na ten pomysł, ale nie sprzeciwił się, gdy Helen od razu wyruszyła w drogę do wioski. Sam zamierzał pojechać do Haldon i dlatego potrzebował pieniędzy!

Tymczasem zaczął już przeszukiwać trzecią szafkę, rozbijając przy okazji dwie filiżanki i talerz. Rozzłoszczony, zawartość ostatniej szafki od razu wyrzucił na podłogę. Stały tam tylko poobtłukiwane kubki do herbaty… Ale… O, tutaj! Zaraz, zaraz, tam coś jest! Gorączkowym ruchem Howard wyjął obluzowaną deskę z tylnej ścianki szafki. No proszę, trzy dolary! Z zadowoleniem wetknął sobie pieniądze do kieszeni. Ale co Helen tu jeszcze przechowuje? Czyżby miała jakieś sekrety?

Howard rzucił okiem na rysunek Rubena i kosmyk jego włosów i odrzucił wszystko na bok. Sentymentalne bzdety! Ale proszę, są tutaj jakieś listy. Howard sięgnął głęboko do skrytki i wyjął porządnie związany plik listów.

Nie potrafił odczytać pisma… Do diabła, w tej chałupie zawsze jest tak ciemno!

Podszedł z listami do stołu i przysunął listy do lampy naftowej. Teraz udało mu się odczytać nazwisko nadawcy.

Ruben O’Keefe, Skład O’Kay, Main Street, Queenstown, Otago

I już ma go w garści! I ją też! Miał rację, że Helen od dawna utrzymywała kontakt z jego niewydarzonym synalkiem! Przez pięć lat wodziła go za nos! No, to się dopiero doczeka, jak wróci do domu!

Ale Howarda przede wszystkim opanowała ciekawość. Co Ruben robi w Queenstown? Howard miał ogromną nadzieję, że przynajmniej przymiera głodem. I niemal mógł być tego pewien. Tylko niewielu poszukiwaczy złota dorabiało się majątku, a Ruben zdecydowanie nie należał do najzręczniejszych. Howard z ciekawością otworzył ostatni list.

Kochana Mamo!

Z wielką radością donoszę Ci o narodzinach Twojej pierwszej wnuczki. Mała Elaine Florence przyszła na ten świat dwunastego października. Poród był lekki, a Fleurette czuje się doskonale. Nasza córeczka jest taka malutka i delikatna, że najpierw trudno mi było uwierzyć, że taka drobniutka istota może być zdrowa i zdolna do życia. Ale akuszerka zapewniła nas, że wszystko jest w najlepszym porządku, a sądząc po sile głosu, jaki wydaje z siebie płacząca Elaine, zakładam, że przypomina moją ukochaną żonę zarówno pod względem delikatnej figury, jak i siły przebicia. Mały Stephen jest oczarowany swoją siostrą i chciałby bez przerwy kołysać ją w kołysce. Fleurette boi się, że przy okazji przewróci kołyskę, ale Elaine chyba podoba się takie szalone kołysanie, bo aż pieje z zachwytu, gdy Stephen kołysze ją coraz mocniej i mocniej.

Poza tym u nas i w naszej firmie same dobre wieści. Skład O’Kay kwitnie, a szczególnie dział mody damskiej. Fleurette miała rację, proponując jego utworzenie. Queenstown coraz bardziej przypomina prawdziwe miasto i mieszka w nim coraz więcej kobiet.

Mnie coraz bardziej pochłania praca sędziego pokoju. Wkrótce zostanie utworzone stanowisko szeryfa. Nasze miasto rozwija się pod każdym względem.

Do pełni szczęścia brakuje nam już tylko kontaktu z Tobą i rodziną Fleurette. Może narodziny naszego drugiego dziecka to dobra okazja, żeby w końcu powiadomić ojca. Gdy dowie się o naszym szczęśliwym życiu w Queenstown, zrozumie, że słusznie postąpiłem, opuszczając wtedy O’Keefe Station. Skład od dawna przynosi więcej dochodu, niż kiedykolwiek mógłbym uzyskać z farmy. Rozumiem, że ojciec chce trzymać się swojej ziemi, ale musi zaakceptować to, że ja wolę prowadzić inne życie. Fleurette też chciałaby Was odwiedzić. Uważa, że Gracie jest znudzona, odkąd opiekuje się dziećmi zamiast owcami.

Serdeczne pozdrowienia dla Ciebie i być może Ojca przesyłają

Twój kochający syn Ruben i Twoja synowa Fleurette wraz z dziećmi

Howard aż zatrząsł się z wściekłości. Skład! Ruben nie poszedł więc w jego ślady, tylko, jakżeby mogło być inaczej, w ślady swojego uwielbianego wuja George’a! Ten pewnie nawet udostępnił mu początkowy kapitał, a wszystko w największej tajemnicy, wszyscy wiedzieli, tylko nie on! A Wardenowie się z niego śmiali! Oni mogli być zadowoleni z zięcia w Queenstown, który przypadkiem nazywa się O’Keefe. Mają przecież dziedzica!

Howard chwycił listy i zerwał się od stołu. Dziś wieczorem pokaże Helen, co sądzi o jej „kochającym synu” i jego „kwitnącym interesie”! Ale najpierw do pubu! Najpierw trzeba sprawdzić, czy znajdzie się tam kilku porządnych postrzygaczy i oczywiście coś do wypitki! A jeśli będzie się tam kręcił ten Warden…

Howard chwycił swoją strzelbę, która wisiała obok drzwi. Już on mu pokaże! Już on wszystkim pokaże!

Gerald i Paul Wardenowie siedzieli w pubie w Haldon przy stoliku w kącie, zatopieni w negocjacjach z trzema młodymi mężczyznami, którzy zgłosili się do nich jako postrzygacze. Dwóch dobrze się do tego nadawało, a trzeci pracował nawet w kolonii postrzygaczy. Szybko się wyjaśniło, dlaczego nie jest już tam mile widziany. Pochłaniał whisky w szybszym tempie niż Gerald. Ale w kryzysowej sytuacji był na wagę złota. Potrzebny będzie tylko uważny nadzór. Drugi mężczyzna pracował na różnych farmach jako poganiacz i przy okazji nauczył się także strzyżenia owiec. Na pewno nie umiał robić tego szybko, ale i tak będzie z niego pożytek. Co do trzeciego mężczyzny Paul miał pewne wątpliwości. Dużo mówił, ale nie potrafił udowodnić swoich znajomości. Paul postanowił, że zaproponuje dwóm pierwszym stałą umowę, a trzeciego zatrudni na próbę. Dwóch wybrańców od razu się zgodziło, jak tylko złożył im swoją propozycję. Trzeci natomiast z zainteresowaniem zerkał na bar.

Howard O’Keefe ogłaszał tam właśnie, że szuka postrzygaczy. Paul wzruszył ramionami. Bardzo proszę, jeśli ten człowiek nie chce pracy na próbę na Kiward Station, niech O’Keefe go sobie weźmie.

Ale O’Keefe’owi wpadł w oko jeden z postrzygaczy, któremu Wardenowie zaproponowali już stałą umowę. Joe Triffles, ten, który nie wylewał za kołnierz. Najwyraźniej znali się z Howardem. W każdym razie O’Keefe podszedł do nich i pozdrowił Trifflesa, nie zaszczycając Paula i Geralda jednym spojrzeniem.

– Czołem, Joe! Potrzebuję kilku dobrych postrzygaczy. Jesteś zainteresowany?

Joe Triffles wzruszył ramionami.

– Byłbym zainteresowany, Howard, ale właśnie się nająłem. Dostałem dobrą ofertę, cztery tygodnie stałego wynagrodzenia plus premia od każdej ostrzyżonej owcy.

Rozwścieczony Howard oparł się o stół.

– Zapłacę ci więcej! – stwierdził.

Joe z żalem potrząsnął głową.

– Za późno, Howie, dałem już słowo. Nie wiedziałem, że będzie tutaj licytacja, poczekałbym…

– I dałbyś się nabrać! – roześmiał się Gerald. – Ten człowiek robi dużo hałasu, ale już w zeszłym roku nie był w stanie zapłacić postrzygaczom! I dlatego nikt nie chce do niego iść. Poza tym jego szopy mają dziurawe dachy i deszcz leje się do środka.

– Za to należy się dodatek! – stwierdził trzeci mężczyzna, który jeszcze nie był po słowie z Geraldem. – Bo od tego dostaje się reumatyzmu!

Wszyscy przy stole się roześmieli, a Howard zapienił się z wściekłości.

– Tak, ja nie płacę? – krzyknął. – Może to i prawda, że moja farma nie przynosi takich zysków, jak wspaniałe Kiward Station. Ale przynajmniej nie musiałem siłą zaciągać do łóżka dziedziczki Butlerów! Płakała za mną, Geraldzie? Opowiadała ci, jaka była ze mną szczęśliwa? Podniecało cię to?

Gerald zerwał się z miejsca i zmierzył Howarda ironicznym spojrzeniem.

– Czy ona mnie podniecała? Barbara? Ta beksa? Ta bezbarwna istota bez żadnej ikry? Posłuchaj, Howardzie, jeśli o mnie chodzi, to mogłeś ją sobie mieć! Nie tknąłbym tego chudzielca nawet obcęgami do gwoździ. Ale ty musiałeś przegrać naszą farmę! I moje pieniądze, Howard! Wszystkie moje cholerne pieniądze! Jak mi Bóg miły, wolałem więc wsiąść na tę małą, zamiast zaciągać się znowu na statek wielorybniczy! A to, za kim beczała w noc poślubną, było mi zupełnie obojętne!

Howard rzucił się na niego.

– Była mi obiecana! – krzyczał do niego. – Była moja!

Gerald odpierał jego ciosy. Był już mocno pijany, ale wciąż udawało mu się unikać niecelnych uderzeń Howarda. Przy okazji zauważył łańcuszek z kawałkiem jadeitu, który Howard wciąż nosił na szyi. Jednym gestem zerwał go i uniósł wysoko, żeby wszyscy w pubie mogli mu się przyjrzeć.

– I dlatego wciąż jeszcze nosisz prezent od niej! – zakpił. – Jakie to wzruszające, Howie! Symbol wiecznej miłości! A co na to twoja Helen?

Mężczyźni w pubie się roześmieli. Wściekły Howard bezradnie starał się odzyskać pamiątkę, ale Gerald ani myślał mu jej oddać.

– Barbara nikomu nie była obiecana – powiedział za to. – Bez względu na wszystkie wasze słodkie słówka. Myślisz, że Butler dałby ją takiemu golcowi i hazardziście jak ty? Mogłeś nawet wylądować w więzieniu za sprzeniewierzenie cudzych pieniędzy! Ale dzięki pobłażliwości mojej i Butlera dostałeś swoją farmę! Miałeś swoją szansę! I jak ją wykorzystałeś? Dom w ruinie i kilka zaniedbanych owiec! Nie jesteś godny nawet tej żony, którą sprowadziłeś sobie z Anglii! Nic dziwnego, że uciekł od ciebie własny syn!

– A więc o tym też już wiesz! – wyrzucił z siebie O’Keefe, a potem zamachnął się i uderzył Wardena prosto w nos. – Wszyscy wiedzą o moim wspaniałym synu i jego cudownej żonie. Może nawet pomogłeś im finansowo, co, Warden? Tylko żeby mi dokuczyć?

Oślepiony wściekłością Howard gotów był uwierzyć we wszystko. Tak, tak właśnie musiało być! To Wardenowie stali za małżeństwem, które oddaliło od niego syna, za tym składem, który sprawił, że Ruben mógł gwizdać na ojca i jego farmę…

O’Keefe uchylił się przed prawym sierpowym Geralda, pochylił się i z całej siły uderzył go głową w żołądek. Gerald zgiął się wpół. Howard wykorzystał okazję, żeby dobrze wycelować i uderzył go od dołu pięścią w podbródek. Gerald przeleciał przez pół pubu. Gdy jego czaszka uderzyła o kant baru, rozległ się nieprzyjemny trzask.

W sali zapanowało pełne przerażenia milczenie, gdy jego ciało bez życia zsunęło się na ziemię.

Paul zobaczył, że z ucha Geralda płynie cieniutka strużka krwi.

– Dziadku! Dziadku, słyszysz mnie? – przerażony kucnął przy Geraldzie, który cicho postękiwał. Stary Warden powoli otworzył oczy, ale jego oczy patrzyły tak, jakby nie dostrzegał Paula i całego pubu. Z trudem próbował się podnieść.

– Gwyn… – wyszeptał. A potem jego spojrzenie stało się szkliste.

– Dziadku!

– Gerald! Mój Boże, nie chciałem tego, Paul! Nie chciałem!

Wystraszony Howard O’Keefe stał przez zwłokami Geralda Wardena.

– O mój Boże, Gerald…

Goście pubu powoli zaczynali otrząsać się ze zdumienia. Ktoś wołał lekarza. Ale większość z nich patrzyła na Paula, który powoli wstawał, mierząc Howarda nieruchomym i zimnym jak lód spojrzeniem.

– Zabił go pan! – powiedział Paul cichym głosem.

– Ale ja… – Howard aż się cofnął. Niemal fizycznie czuł chłód i nienawiść w oczach Paula. Howard nie pamiętał, żeby kiedyś odczuwał aż taki strach. Instynktownie sięgnął po strzelbę, którą oparł o jedno z krzeseł. Ale Paul był szybszy. Od czasu wybuchu buntu Maorysów na Kiward Station ostentacyjnie nosił przy sobie rewolwer. Twierdził, że do samoobrony, bo przecież Tongo mógł go zaatakować w każdej chwili. Ale do tej pory nigdy nie wyciągnął go z kabury. Teraz też nie działał szybko. Nie był rewolwerowcem z tanich powieści, którymi zaczytywała się jego matka jako młoda dziewczyna. Był zimnym mordercą, który powoli wyjął rewolwer z kabury, wycelował i strzelił. Howard O’Keefe był bez szans. Gdy kula przeszyła jego ciało, w jego oczach wciąż jeszcze odbijał się strach i niedowierzanie. Był martwy, zanim jeszcze uderzył o ziemię.

– Paul, na miłość boską, coś ty uczynił! – George Greenwood wszedł do pubu już w trakcie bójki między Geraldem i Howardem. Chciał zaingerować, ale Paul skierował na niego broń. W jego oczach czaił się płomień.

– Ja… To było w obronie własnej! Wszystko widzieliście! On sięgnął po broń!

– Paul, odłóż broń! – George miał nadzieję, że zapobiegnie dalszemu rozlewowi krwi. – Wszystko opowiesz szeryfowi. Poślemy po pana Hansona…

Małe, spokojne miasteczko Haldon nie miało jeszcze swojego własnego stróża prawa.

– Znam Hansona! To była obrona własna, każdy to poświadczy. A on zabił mojego dziadka! – Paul ukląkł obok Geralda. – Pomściłem go! Tak musiało być. Pomściłem cię, dziadku! – Paul szlochał, a jego plecy dygotały.

– Mamy go aresztować? – zapytał cicho Clark, właściciel pubu.

Przerażony Richard Candler zaprzeczył.

– Ależ skąd! Przecież wciąż ma broń… Jeszcze nam życie miłe! Niech Hanson sobie z nim radzi. Najpierw sprowadźmy doktora. – Haldon miało swojego lekarza i okazało się, że został już wezwany. Po chwili pojawił się w pubie i od razu stwierdził zgon Howarda O’Keefe’a. Do Geralda nie ośmielił się podejść, ponieważ szlochający Paul wciąż trzymał swojego dziadka w ramionach.

– Nie może pan zrobić czegoś, żeby go puścił? – zapytał Clark, kierując swoje pytanie do George’a Greenwooda. Najwyraźniej zależało mu, żeby jak najszybciej pozbyć się zwłok ze swojego lokalu. Najlepiej jeszcze przed zamknięciem, bo strzelanina z pewnością ożywi ruch.

Greenwood wzruszył ramionami.

– Zostawcie go. Dopóki płacze, nikogo nie zastrzeli. I nie denerwujcie go jeszcze bardziej. Jeśli uważa, że to była obrona konieczna, to niech mu będzie. A co jutro opowiecie szeryfowi, to już inna sprawa.

Paul powoli dochodził do siebie i pozwolił lekarzowi zbadać dziadka. Z ostatnim błyskiem nadziei w oku obserwował, jak doktor Miller osłuchuje Geralda.

Lekarz pokręcił głową.

– Przykro mi, Paul, nic nie można zrobić. Złamanie czaszki. Uderzył o kant kontuaru. Zabiło go nie uderzenie Howarda, tylko nieszczęśliwy upadek. W zasadzie był to wypadek. Bardzo mi przykro, chłopcze. – Żeby pocieszyć Paula, doktor Miller poklepał go po plecach. Greenwood zastanawiał się, czy lekarz wie, że chłopak przed chwilą zastrzelił Howarda.

– Zabierzemy ich teraz obu do grabarza, Hanson będzie mógł ich jutro obejrzeć – zdecydował Miller. – Czy ktoś odwiezie chłopca do domu?

George Greenwood zaoferował się z pomocą, mieszkańcy Haldon zachowali jednak rezerwę. Nie byli przyzwyczajeni do strzelanin, nawet do bójek dochodziło rzadko. Zwykle chętnych do bójki od razu rozdzielano, ale w tym wypadku słowna potyczka między Geraldem i Howardem okazała się zbyt intrygująca. Prawdopodobnie każdy z obecnych przy niej mężczyzn cieszył się, że wkrótce będzie mógł zdać relację własnej żonie. „Jutro – pomyślał George – całe miasto będzie o tym mówić. Ale właściwie nie miało to żadnego znaczenia. Musi teraz zabrać Paula do domu, a potem zastanowić się, co można zrobić. Warden oskarżony o morderstwo?”. W George’u wszystko się przeciw temu buntowało. Musi znaleźć sposób, żeby ukręcić tej sprawie łeb.

Gwyneira zwykle już spała, gdy Paul i Gerald wracali do domu. W ciągu ostatnich miesięcy była wieczorami bardziej zmęczona niż zwykle, ponieważ teraz oprócz pracy na farmie zajmowała się także pracami domowymi. Choć zmuszony okolicznościami Gerald zgodził się na zatrudnienie białych robotników rolnych, o służbie domowej nie pomyślał. Miała więc do pomocy tylko Maramę, a ona nie była zbyt zręczna. Choć od małego pomagała Kiri, swojej matce, w pracach domowych, nie miała żadnych uzdolnień w tym kierunku. Była utalentowana artystycznie, już teraz uchodziła wśród swoich współplemieńców za małą tohungę, uczyła inne dziewczęta śpiewać i tańczyć i opowiadała fantastyczne opowieści, które składały się z legend jej ludu oraz baśni pakeha. Byłaby w stanie poprowadzić maoryskie gospodarstwo domowe, rozpalić ogień i ugotować potrawy na gorących kamieniach czy w żarze, ale nie potrafiła dobrze polerować mebli, trzepać dywanów czy elegancko podawać do stołu. A to właśnie na dobrej kuchni najbardziej zależało Geraldowi, żeby więc go nie złościć, Gwyneira z Maramą zaczęły korzystać z przepisów nieżyjącej Barbary Warden. Na szczęście Marama umiała doskonale czytać po angielsku. Tym razem Biblia nie była w kuchni potrzebna.

Tego wieczoru jednak Paul i Gerald mieli zjeść kolację w Haldon. Marama i Gwyn zadowoliły się chlebem i owocami. A potem usiadły razem przy kominku.

Gwyneira zapytała Maramę, czy inni Maorysi nie mają jej za złe, że łamie ich strajk, ale Marama zaprzeczyła.

– Tonga oczywiście jest zły – odpowiedziała swoim śpiewnym głosem. – Chce, żeby wszyscy robili to, co on każe. Ale u nas nie ma takiego zwyczaju. Sami podejmujemy decyzje, a ja jeszcze nie położyłam się z nim we wspólnym domu, nawet jeśli on uważa, że kiedyś to zrobię.

– To twoja matka i ojciec nie mają w tej sprawie nic do powiedzenia? – Gwyneira nie do końca rozumiała obyczaje Maorysów. Nie mogła pojąć, że dziewczęta same wybierają sobie mężczyzn, a nawet dość często ich zmieniają.

Marama pokręciła głową.

– Nie. Moja matka mówi tylko, że to byłoby dziwne, gdybym położyła się z Paulem, bo jesteśmy mlecznym rodzeństwem. To byłoby niestosowne, gdyby był jednym z nas, ale on jest pakeha, więc to zupełnie coś innego… Z pewnością nie jest członkiem naszego plemienia.

Gwyneira omal nie zakrztusiła się sherry, gdy Marama w tak swobodny sposób mówiła o sypianiu z jej siedemnastoletnim synem. Ale jednocześnie zaświtało w niej podejrzenie, dlaczego Paul był tak agresywny wobec Maorysów. Chciał, żeby go odrzucili. Żeby pewnego dnia móc przespać się z Maramą? Czy też żeby nie uchodzić wśród pakeha za „obcego”?

– To wolisz Paula od Tongi? – Gwyn zapytała ostrożnie młodą Maoryskę.

Marama skinęła głową.

– Kocham Paula – powiedziała wprost. – Tak jak Rangi kochał Papa.

– Dlaczego? – to pytanie wymknęło się Gwyneirze z ust, zanim zdążyła się zastanowić. A potem się zaczerwieniła. Przyznała przecież w końcu, że nie potrafi znaleźć we własnym synu niczego godnego miłości. – Chodzi mi o to… – próbowała załagodzić wydźwięk swoich słów – że Paul ma trudny charakter i…

Marama ponownie skinęła głową.

– Miłość też nie jest łatwa – wyjaśniła. – Paul jest niczym rwący potok, w którym trzeba brodzić, zanim dotrze się do najlepszych łowisk. Ale to potok pełen łez, panno Gwyn. Trzeba go uspokoić miłością. Tylko wtedy będzie mógł… Tylko wtedy stanie się człowiekiem…

Gwyn długo zastanawiała się nad słowami maoryskiej dziewczyny. Wstydziła się za to wszystko, co czyniła synowi, nie kochając go. Ale też niewiele miała ku temu powodów! Gdy po raz setny tej nocy przekręciła się w łóżku, Piętaszek zaczął szczekać. To było dziwne. Choć z parteru dochodziły męskie głosy, pies zwykle nie reagował w ten sposób na powrót Geralda i Paula. Czyżby przywieźli ze sobą jakiegoś gościa?

Gwyneira narzuciła podomkę i wyszła z sypialni. Jeszcze nie było tak późno, może panowie byli na tyle trzeźwi, żeby móc powiadomić ją o wynikach poszukiwania postrzygaczy. A jeśli przywlekli ze sobą jakiegoś kompana do wypitki, to przynajmniej będzie wiedziała, co ją czeka kolejnego dnia.

Na wszelki wypadek, żeby móc wrócić do sypialni niezauważona, bezgłośnie podeszła do schodów. Zdumiała się, gdy w salonie spostrzegła George’a Greenwooda. Zaprowadził Paula, który wyglądał na zupełnie wykończonego, do gabinetu Geralda i zapalił światło. Gwyneira zeszła do nich na dół.

– Dobry wieczór, George… Paul! – Dała znać o swojej obecności. – Gdzie jest Gerald? Czy coś się stało?

George Greenwood nie odpowiedział na powitanie. Zdecydowanym ruchem otworzył barek, wyjął butelkę brandy, którą wolał od wszechobecnej whisky, i napełnił trzy kieliszki bursztynowożółtym płynem.

– Proszę, Paul, napij się. I pani też, panno Gwyn. Przyda się pani – podał jej kieliszek. – Gerald nie żyje, Gwyneiro. Zabił go Howard O’Keefe. A Paul zabił Howarda.

Gwyneira potrzebowała chwili, żeby dotarło do niej to, co usłyszała. Powoli piła brandy, a George relacjonował jej wydarzenia tego wieczoru.

– To była obrona konieczna! – bronił się Paul. Nie wiedział, czy płakać, czy utwierdzać się w oporze.

Gwyn rzuciła George’owi pytające spojrzenie.

– Można tak na to spojrzeć – stwierdził George z wahaniem. – O’Keefe bez wątpienia sięgnął po swoją strzelbę. Ale tak naprawdę całą wieczność trwałoby, zanimby ją podniósł, odbezpieczył i złożył się do strzału. Do tego momentu inni goście już dawno by go rozbroili. Paul sam mógł powstrzymać go jednym celnym uderzeniem pięścią albo przynajmniej wyrwać mu broń. Obawiam się, że tak właśnie przedstawią sytuację świadkowie.

– Bo to była zemsta! – zatriumfował Paul i szybko przełknął swoją brandy. – On pierwszy zabił!

– Uderzenie pięścią z nieszczęśliwymi skutkami to nie to samo co strzał z premedytacją prosto w pierś! – odparł George, który też zaczął się denerwować. Zabrał butelkę z brandy, zanim Paul zdążył sobie dolać. – O’Keefe zostałby oskarżony najwyżej o nieumyślne zabójstwo. Jeśli w ogóle zostałby oskarżony. Większość ludzi z pubu poświadczyłaby, że to był wypadek.

– A z tego co wiem, nie ma czegoś takiego jak prawo do zemsty – westchnęła Gwyn. – To co zrobiłeś, Paul, nazywa się linczem. I to jest karalne.

– Nie mogą zamknąć mnie w więzieniu! – głos Paula zaczął się łamać.

George skinął głową.

– Ależ mogą. I obawiam się, że to właśnie zrobi szeryf, kiedy jutro tutaj przyjedzie.

Gwyneira podała mu swój kieliszek do napełnienia. Nie potrafiła sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek wypiła więcej niż kilka łyków brandy, ale dzisiaj potrzebowała takiego wzmocnienia.

– Co więc robić, George? Możemy coś zrobić?

– Nie zostanę tutaj! – krzyknął Paul. – Ucieknę i pójdę w góry. Umiem żyć tak jak Maorysi! Nigdy mnie nie znajdą!

– Nie opowiadaj głupstw, Paul! – skarciła go Gwyneira.

George Greenwood obracał w dłoniach swój kieliszek.

– Może chłopak ma trochę racji, Gwyneiro – powiedział. – Chyba nie może zrobić nic lepszego, jak zniknąć na jakiś czas, aż sprawa przycichnie. Za rok albo dwa lata chłopcy z pubu zapomną o tym zajściu. A tak między nami, nie sądzę, żeby Helen O’Keefe z jakąś szczególną energią dążyła do ukarania winnego. Gdy Paul wróci, oczywiście będzie trzeba sprawę wyjaśnić. Ale wtedy jego teoria o obronie koniecznej będzie bardziej wiarygodna. Wiesz, jacy są ludzie, Gwyn! Jutro będą jeszcze pamiętać, że jeden z nich miał starą flintę, a drugi rewolwer bębnowy. Za trzy miesiące będą pewnie opowiadać, że każdy dysponował armatą…

Gwyneira skinęła głową.

– Przynajmniej oszczędzimy sobie zamieszania związanego z procesem, dopóki trwa ten drażliwy spór z Maorysami. Dla Tongi byłby to łakomy kąsek… Proszę nalać mi jeszcze brandy, George. Nie mogę w to wszystko uwierzyć. Siedzimy sobie tutaj i rozmawiamy o strategicznie najmądrzejszym posunięciu, a przecież zginęło dwóch ludzi!

Gdy George kolejny raz napełniał kieliszek Gwyneiry, Piętaszek znowu zaczął szczekać.

– Szeryf! – Paul chwycił swój rewolwer, ale George złapał go za ramię.

– Na miłość boską, nie sprowadź na siebie nieszczęścia, chłopcze! Jeśli jeszcze kogoś zastrzelisz, a nawet jeśli tylko pogrozisz Hansonowi, zawiśniesz na szubienicy, panie Warden. I nie uchroni cię przed tym ani twoje nazwisko, ani cały twój majątek!

– Zresztą to nie może być szeryf – stwierdziła Gwyneira i wstała, lekko się chwiejąc. Nawet gdyby mieszkańcy Haldon już tej nocy wysłali posłańca do Lyttelton, Hanson mógłby się pojawić najwcześniej następnego dnia po południu.

Zamiast szeryfa w drzwiach między kuchnią a salonem stanęła Helen O’Keefe, drżąca i przemoknięta od deszczu. Zdziwiona głosami dobiegającymi z gabinetu, nie odważyła się wejść do środka, tylko niepewnie spoglądała to na Gwyneirę, to na George’a.

– George… Ty tutaj? Nieważne, Gwyn, musisz mnie dzisiaj jakoś przenocować. Mogę spać w stajni, tylko daj mi jakieś suche rzeczy. Zupełnie przemokłam. Nepomuk nie jest zbyt szybki.

– Ale co ty tutaj robisz? – Gwyneira objęła ramieniem swoją przyjaciółkę. Helen nigdy jeszcze nie była w Kiward Station.

– Ja… Howard znalazł listy od Rubena… Porozrzucał je po całym domu i porozbijał naczynia… Gwyn, jeśli on dziś wróci do domu pijany, to mnie zabije!

Helen wykazała się sporym opanowaniem, kiedy przyjaciółka opowiedziała jej o śmierci Howarda. Łzy, którymi zapłakała, świadczyły raczej o bólu, cierpieniu i niesprawiedliwości, których doświadczyła i które widziała. Miłość do męża już dawno wygasła w jej sercu. O wiele bardziej zmartwiła się tym, że Paul może zostać oskarżony za morderstwo.

Gwyneira zebrała wszystkie pieniądze, jakie udało jej się znaleźć w domu, i kazała Paulowi pójść na górę i spakować swoje rzeczy. Zdawała sobie sprawę z tego, że powinna mu w tym pomóc, bo chłopak był zdezorientowany i zupełnie wykończony. Z pewnością nie był w stanie jasno myśleć. Ale kiedy potykając się, zaczął wchodzić po schodach, naprzeciw wyszła mu Marama z gotowym węzełkiem.

– Potrzebna mi twoja torba podróżna, Paul – powiedziała miękko. – A potem musimy pójść do kuchni, powinniśmy zabrać ze sobą trochę jedzenia, jak myślisz?

– My? – zapytał zdziwiony Paul.

Marama skinęła głową.

– Oczywiście. Idę z tobą. Będę przy tobie.