13

Szeryf Hanson nieźle się zdziwił, kiedy następnego dnia spotkał w Kiward Station Helen O’Keefe zamiast Paula Wardena. Nie omieszkał wyrazić swojego niezadowolenia z zastanej sytuacji.

– Panno Gwyn, ludzie w Haldon oskarżają pani syna o morderstwo. A na dodatek uciekł przed śledztwem. Sam nie wiem, jak mam to potraktować.

– Jestem przekonana, że on wróci – oświadczyła Gwyneira. – To wszystko… Śmierć dziadka, a potem pojawienie się tutaj Helen… Było mu przed nią ogromnie wstyd. To było dla niego zbyt wiele.

– Cóż, miejmy nadzieję, że ma pani rację. Proszę nie lekceważyć tej sprawy, panno Gwyn. Wygląda na to, że strzelił tamtemu człowiekowi prosto w pierś. A O’Keefe, jak twierdzą zgodnie świadkowie, był właściwie nieuzbrojony.

– Ale to on go sprowokował – wtrąciła Helen. – Mój mąż, niech Bóg ma go w swojej opiece, bywał niezwykle porywczy, szeryfie. A chłopak na pewno nie był trzeźwy.

– I nie był w stanie właściwie ocenić sytuacji – dodał George Greenwood. – Śmierć dziadka musiała go oszołomić. A potem zobaczył, że Howard O’Keefe sięga po broń, więc…

– Chyba nie chce pan przerzucić winy na ofiarę! – szeryf przerwał mu surowym tonem. – Z tą starą myśliwską flintą nie stanowił przecież żadnego zagrożenia!

– To prawda – ustąpił George. – Chciałem raczej powiedzieć, że… Cóż, to stało się w niezwykle niefortunnych okolicznościach. Ta głupia bójka, ten okropny wypadek. Wszyscy powinniśmy byli wcześniej zainterweniować. Ale myślę, że ze śledztwem można poczekać, aż Paul wróci.

– Jeśli wróci! – burknął Hanson. – Zastanawiam się, czy nie wysłać za nim grupy poszukiwawczej.

– Moi ludzie są do pańskiej dyspozycji – oświadczyła Gwyneira. – Proszę mi wierzyć, że wolałabym, żeby mój syn był bezpieczny w pańskim areszcie, niż sam nie wiadomo gdzie w górach. Zwłaszcza że nie może oczekiwać pomocy ze strony maoryskich plemion.

Bez wątpienia miała rację. Szeryf zrezygnował na razie ze śledztwa i nawet nie próbował odciągnąć robotników „owczych baronów” od pracy w połowie strzyży, żeby wzięli udział w poszukiwaniach chłopaka. Za to Tonga zamierzał wykorzystać sytuację. Paul miał przy sobie Maramę. Bez względu na to czy poszła z nim dobrowolnie czy też nie, Paul miał dziewczynę, której Tonga pragnął. A teraz nie chroniły już Paula mury domów pakeha. Paul nie był teraz bogatym hodowcą owiec, a Tonga nie był już maoryskim chłopakiem, którego nikt nie traktuje poważnie. Obecnie byli tylko dwoma mężczyznami w górach. Dla Tongi Paul był wyjęty spod prawa. Ale postanowił poczekać. Nie był tak głupi jak biali, żeby bez namysłu rzucać się w pogoń za uciekinierem. Kiedyś się dowie, gdzie ukryli się Paul i Marama. I wtedy ich znajdzie.

Gwyneira i Helen pochowały Geralda Wardena i Howarda O’Keefe’a. A potem powróciły do swojego życia, przy czym dla Gwyneiry niewiele się ono zmieniło. Dalej nadzorowała strzyżę, a przede wszystkim złożyła Maorysom propozycję zawarcia pokoju.

Z Retim jako tłumaczem udała się do ich wioski i rozpoczęła negocjacje.

– Dostaniecie ziemię, na której stoi wasza wioska – oświadczyła i uśmiechnęła się niepewnie. Tonga stał naprzeciw niej z niewzruszonym wyrazem twarzy, opierając się na świętym toporze jako oznace godności wodzowskiej. – Albo będziemy musieli wymyślić coś innego. Nie mam zbyt wiele gotówki, ale po strzyży powinno to lepiej wyglądać, a może będzie też można sprzedać część majątku. Jeszcze nie przyjrzałam się dokładnie spadkowi po panu Geraldzie. Ale na razie… Co powiecie na ziemię między naszymi ogrodzonymi pastwiskami a O’Keefe Station?

Tonga uniósł jedną brew.

– Panno Gwyn, doceniam pani starania, ale nie jestem głupi. Dobrze wiem, że nie ma pani żadnych podstaw, żeby składać nam jakiekolwiek propozycje. Nie jest pani dziedziczką Kiward Station, ta farma należy do pani syna, Paula. I chyba nie powie mi pani, że upoważnił panią do prowadzenia ze mną negocjacji w jego imieniu?

Gwyneira spuściła wzrok.

– Nie, nie upoważnił mnie. Ale, Tonga, przecież my tu razem mieszkamy. I zawsze żyliśmy w pokoju…

– Pani syn złamał ten pokój! – powiedział ostrym tonem Tonga. – Obraził mnie i moich ludzi… A pan Gerald na dodatek oszukał nasze plemię. Wiem, że to było dawno, ale potrzebowaliśmy więcej czasu, żeby to odkryć. Nikt nas do tej pory za to nie przeprosił…

– Ja przepraszam! – powiedziała Gwyn.

– Nie nosi pani świętego topora! Szanuję panią, panno Gwyn, ale jako tohungę. Wie pani więcej o hodowli owiec niż większość waszych mężczyzn. Ale z punktu widzenia prawa jest pani niczym i niczego pani nie posiada. – Wskazał na małą dziewczynkę, która bawiła się na skraju placu. – Czy to dziecko może mówić w imieniu Kai Tahu? Nie. Tak samo niewiele może pani, panno Gwyn, w imieniu plemienia Wardenów.

– Co więc zrobimy? – zapytała zrezygnowana Gwyn.

– To samo co do tej pory. Pozostaniemy w stanie wojny. Nie będziemy pani pomagać, wręcz przeciwnie, będziemy pani przeszkadzać, jak tylko się da. Nie dziwi pani to, że nikt nie chce strzyc waszych owiec? To dzięki nam. Zablokujemy też wasze drogi, żeby uniemożliwić transport waszej wełny. Nie damy spokoju Wardenom, panno Gwyn, dopóki gubernator nie ogłosi wyroku, a wasz syn nie będzie gotów go uznać.

– Nie wiem, jak długo Paula nie będzie – stwierdziła bezradnie Gwyneira.

– My więc także nie wiemy, jak długo będziemy walczyć. Przykro mi, panno Gwyn – Tonga skończył mówić i się odwrócił.

Gwyneira westchnęła.

– Mnie również.

Przez kolejne tygodnie zmagała się ze strzyżą, a pomagali jej robotnicy z farmy i dwóch postrzygaczy, których Gerald i Paul najęli w Haldon. Joe Triffle musiał być pod stałym nadzorem, ale jeśli udało się utrzymać go z dala od alkoholu, strzygł trzy razy więcej owiec niż zwykli poganiacze. Helen, która wciąż nie znalazła żadnych pomocników, zazdrościła Gwyn tak zdolnego pracownika.

– Odstąpię ci go – powiedziała Gwyn. – Ale wierz mi, nie będziesz w stanie go sama upilnować, to się może udać tylko wtedy, gdy cała grupa ma na niego oko. Wyślę więc do ciebie wszystkich, jak tylko tutaj skończymy. Tylko że to tak okropnie długo trwa. Dasz radę tak długo wyżywić owce?

W porze strzyży pastwiska wokół farm były w większości wyjedzone. Na lato wypędzano owce w góry.

– Ledwie, ledwie – burknęła Helen. – Daję im paszę, która miała być dla krów. George sprzedał je wszystkie w Christchurch, inaczej nie miałabym jak opłacić pochówku. Farmę też będę musiała w końcu sprzedać. Nie jestem taka jak ty, Gwyn, nie potrafię prowadzić jej sama. I jeśli mam być szczera, to nie przepadam za owcami. – Niewprawnie głaskała młodego owczarka, którego Gwyn niedawno jej podarowała. Był doskonale wyszkolony i bardzo pomagał Helen w pracy na farmie, choć nie do końca potrafiła nad nim panować. Jej jedyna przewaga nad Gwyn polegała na tym, że nadal utrzymywała przyjacielskie stosunki z Maorysami. Uczniowie pomagali jej w pracach na farmie, Helen miała więc przynajmniej warzywa z ogrodu, jajka, mleko i nawet świeże mięso, gdy chłopcy ćwiczyli się w polowaniu, albo gdy ich rodzice przekazywali ryby w prezencie dla nauczycielki.

– Napisałaś już do Rubena? – zapytała Gwyn.

Helen skinęła głową.

– Wiesz przecież, ile to trwa. Listy idą najpierw do Christchurch, potem do Dunedin…

– A stamtąd wozy składu O’Kay mogą je od razu zabrać – zauważyła Gwyneira. – Fleur napisała w ostatnim liście, że w Lyttelton mają do odebrania jakąś dostawę. Muszą kogoś po nią wysłać. Pewnie wóz już jest w drodze. Ale pomówmy teraz o mojej wełnie. Maorysi zagrozili, że zablokują nasze drogi do Christchurch, a ja podejrzewam, że Tonga byłby wręcz gotów po prostu zrabować moją wełnę jako drobną zaliczkę na poczet rekompensaty, którą przyzna mu gubernator. Cóż, mam zamiar nieco popsuć mu szyki. Zgodzisz się, żebyśmy całą naszą wełnę przewieźli do ciebie, złożyli w oborze, aż skończy się twoja strzyża, i potem wszystko razem zawieźli do Haldon? Zaczniemy ją sprzedawać trochę później niż inni hodowcy, ale nic nie można na to poradzić…

Tonga był wściekły, gdy Gwyn zrealizowała swój plan. Podczas gdy jego ludzie pilnowali dróg, a ich zapał malał, George Greenwood przejął w Haldon wełnę z Kiward Station i O’Keefe Station. Ludzie Tongi, którym obiecał spory zarobek, stracili cierpliwość i zarzucili mu, że o tej porze roku zwykle zarabiali pieniądze u pakeha.

– Wystarczało na prawie cały rok! – skarżył się mąż Kiri. – A teraz będziemy musieli przenosić się i polować, jak za dawnych czasów. Kiri wcale nie ma ochoty spędzać zimy w górach!

– Może spotka tam swoją córkę! – odparł rozzłoszczony Tonga. – I tego jej białego męża. Będzie się mogła mu poskarżyć, to on jest za to odpowiedzialny.

Tonga wciąż nie wiedział, gdzie przebywają Paul i Marama. Ale był cierpliwy. Czekał. A na zorganizowaną przez niego blokadę dróg natknął się inny wóz. Nie z Kiward Station, lecz z Christchurch, i nie wiózł wełny, tylko damskie fatałaszki, i właściwie nie było żadnego powodu, żeby go zatrzymywać. Ale ludzie Tongi nie potrafili się powstrzymać. Konsekwencje ich działań były zupełnie inne od oczekiwań ich wodza.

Leonard McDunn kierował ciężkim wozem po wciąż wyboistej drodze prowadzącej z Christchurch do Haldon. W ten sposób nadkładali drogi, ale jego pracodawca, Ruben O’Keefe, zlecił mu nadanie kilku listów w Haldon oraz rozejrzenie się po jednej z farm w okolicy.

– Tylko dyskretnie, McDunn, bardzo proszę! Jeśli mój ojciec się domyśli, że matka utrzymuje ze mną kontakt, rozpęta piekło. Moja żona uważa, że to zbyt ryzykowny pomysł, ale mam jakieś złe przeczucia… Nie mogę uwierzyć, że farma tak doskonale się rozwija, jak twierdzi moja matka. Prawdopodobnie wystarczy, jeśli nadstawi pan ucha w Haldon. Tam wszyscy wszystkich znają, a szczególnie gadatliwa jest właścicielka sklepu…

McDunn przyjaźnie skinął głową i ze śmiechem zauważył, że zastosuje wyrafinowane techniki przesłuchań. W przyszłości, myślał sobie teraz zadowolony, mogą mu się przydać. To była jego ostatnia wyprawa w roli woźnicy O’Keefe’a. Niedawno mieszkańcy Queenstown wybrali go na konstabla. McDunn, przysadzisty, spokojny mężczyzna koło pięćdziesiątki, zdawał sobie sprawę, że otrzymana funkcja jest zaszczytem i wymaga bardziej osiadłego trybu życia. Już od czterech lat jeździł dla O’Keefe’a i miał dosyć.

Mimo wszystko podróż do Christchurch sprawiała mu przyjemność, szczególnie że odbywał ją w miłym towarzystwie. Po jego prawej stronie siedziała na koźle Laurie, a po lewej Mary, albo odwrotnie, bo wciąż nie był pewien, czy potrafi odróżnić bliźniaczki. Ale im to nie przeszkadzało. Obie z równym zapałem zagadywały McDunna, zadawały dociekliwe pytania i z ciekawością naiwnego dziecka rozglądały się po okolicy. McDunn wiedział, że Mary i Laurie są świetnymi sprzedawczyniami i pomocnicami do wszystkiego w Składzie O’Kay. Są grzeczne i dobrze wychowane, potrafią nawet czytać i pisać. Ale mają prostą naturę, łatwo im zaimponować i łatwo je zadowolić. Łatwo też się załamywały, jeśli ktoś niewłaściwie je traktował. Ale to zdarzało się rzadko, zwykle obie były w doskonałym humorze.

– Zatrzymamy się niedługo, panie McDunn? – zapytała wesoło Mary.

– Przygotowałyśmy jedzenie na piknik, panie McDunn! Mamy nawet pieczone udka kurczaka od Chińczyka w Christchurch… – świergotała Laurie.

– Ale czy to na pewno kurczak, panie McDunn? A nie pies? W hotelu mówili, że w Chinach ludzie jedzą psie mięso.

– Może sobie pan wyobrazić, jak ktoś zjada Gracie, panie McDunn?

McDunn się uśmiechnął, a jednocześnie poleciała mu ślinka. Pan Lin, Chińczyk z Christchurch, z pewnością nie podsuwał klientom psich udek zamiast kurczaków.

– Owczarki, takie jak Gracie, są za drogie, żeby je jeść – odpowiedział. – A co jeszcze macie w swoich koszyczkach? Bo u piekarza też byłyście, prawda?

– Och, tak, odwiedziłyśmy Rosemary! Niech pan pomyśli, panie McDunn, że ona przypłynęła do Nowej Zelandii tym samym statkiem co my!

– A teraz jest żoną piekarza z Christchurch. Czy to nie ekscytujące?

McDunn nie uważał, żeby małżeństwo z piekarzem z Christchurch było szczególnie fascynujące, powstrzymał się jednak od komentarza. Zamiast tego zaczął się rozglądać za dobrym miejscem na odpoczynek. Nie musieli się spieszyć. Gdyby znalazł odpowiednie miejsce, mógłby wyprząc konie na dwie godziny i pozwolić im się popaść.

Ale nagle wydarzyło się coś niespodziewanego. Właśnie minęli zakręt, za którym ukazał im się widok na małe jezioro oraz rodzaj blokady. W poprzek drogi leżał pień drzewa, a obok czuwali maoryscy wojownicy. Wyglądali bardzo groźnie. Całe twarze mieli pokryte tatuażami i malunkami, ich nagie torsy błyszczały, a biodra okrywały przepaski, które sięgały im do kolan. Byli uzbrojeni we włócznie, które unieśli teraz w groźnym geście na widok McDunna.

– Dziewczęta, przeczołgajcie się na tył wozu! – krzyknął woźnica do Mary i Laurie, starając się ich dodatkowo nie przestraszyć.

A potem się zatrzymał.

– Czego ty chcieć w Kiward Station? – zapytał groźnym tonem jeden z maoryskich wojowników.

McDunn wzruszył ramionami.

– A to nie jest droga do Haldon? Jadę z towarami do Queenstown.

– Ty kłamać! – zarzucił mu wojownik. – To droga do Kiward Station, nie do Wakatipu. Ty jedzenie dla Wardenów!

McDunn przewrócił oczami, wykazując spore opanowanie.

– Z pewnością nie jestem jedzeniem dla Wardenów, kimkolwiek oni są. Nawet na wozie nie mam żadnej żywności, tylko damską bieliznę.

– Damską…? – Wojownik zmarszczył czoło. – Ty pokazać!

Szybko wskoczył na kozioł i zerwał plandekę. Mary i Laurie pisnęły z przerażenia. Pozostali wojownicy zaczęli pokrzykiwać z uznaniem.

– Powoli, powoli! – skarcił go McDunn. – Wszystko pan zniszczy! Chętnie pokażę, co mam na wozie, ale…

Wojownik w tym czasie wyciągnął nóż i gwałtownym ruchem odciął wiązania plandeki. Ku uciesze swoich kompanów odsłonił towar oraz bliźniaczki, które pojękując ze strachu, tuliły się do siebie.

Teraz McDunn poważnie się zaniepokoił. Na wozie nie było na szczęście ani broni, ani artykułów żelaznych, które mogłyby za broń posłużyć. On miał strzelbę, ale zanim złożyłby się do strzału, Maorysi dawno by go rozbroili. Nawet wyciągnięcie noża wydawało się zbyt ryzykowne. Poza tym ci chłopcy wcale nie wyglądali na zawodowych rabusiów, tylko raczej na pastuchów, którzy bawią się w wojnę. Na razie nie groziło im z ich strony żadne niebezpieczeństwo.

Pod warstwami bielizny, którą Maorys ku uciesze swoich pobratymców ściągał z wozu i chichocząc, przykładał sobie do piersi, znajdowały się jednak bardziej kuszące towary. Jeśli wojownicy znajdą beczułki z najlepszą brandy i spróbują jej na miejscu, może się zrobić gorąco. Tymczasem na wóz uwagę zwrócili też inni Maorysi. Najwidoczniej znajdowali się w pobliżu maoryskiej wioski. W każdym razie podeszło do nich kilku podrostków i starców, którzy w większości byli ubrani po europejsku i nie mieli tatuaży. Jeden z nich właśnie wydobył spod stosu gorsetów skrzynkę najlepszego beaujolais, stanowiącego osobiste zamówienie pana Rubena.

– Wy iść z nami! – powiedział surowym tonem jeden z przybyszów. – To wino dla Wardenów. Ja być kamerdyner, ja znać! My was zaprowadzić do nasz wódz! Tonga wiedzieć, co robić!

McDunn nie był szczególnie zachwycony perspektywą bycia przedstawionym wielkiemu wodzowi. Nadal nie sądził, żeby groziło im niebezpieczeństwo, ale jeśli skieruje teraz wóz do obozu buntowników, może spisać ładunek na straty, a być może także konie i sam wóz.

– Za mną! – rozkazał były kamerdyner i ruszył w drogę. McDunn rzutem oka ocenił otoczenie. Okolica była płaska, a w odległości kilkuset metrów droga się rozwidlała. Prawdopodobnie źle skręcili. Najwyraźniej była to prywatna droga, a Maorysi mieli zatarg z jej właścicielem. Fakt, że dojazd do Kiward Station wyglądał lepiej niż publiczna droga, zmylił McDunna i sprawił, że wybrał zły kierunek. Gdyby udało mu się teraz przedostać prosto przez busz na lewo, na pewno znowu trafiłby na drogę do Haldon… Niestety maoryski wojownik wciąż stał tuż przed nim, tym razem pozując z biustonoszem na głowie i jedną nogą na koźle, a drugą we wnętrzu wozu.

– Jak sobie zrobisz krzywdę, to już twoja wina! – burknął McDunn, ruszając wozem. Chwilę trwało, zanim ciężkie konie rasy shire ruszyły, ale Leonard wiedział, że potem nabiorą tempa. Gdy konie zrobiły pierwsze kroki, cmoknął na nie, jednocześnie ostro skręcając w lewo. Kłus wytrącił tańczącego z bielizną wojownika. Nie zdążył nawet unieść włóczni, gdy McDunn zrzucił go z wozu. Laurie i Mary krzyknęły. Leonard miał tylko nadzieję, że Maorys nie wpadł pod koła wozu.

– Schowajcie się, dziewczęta! I trzymajcie się mocno! – krzyknął na tył wozu, gdzie grad włóczni spadał właśnie na skrzynie z gorsetami. Cóż, fiszbiny powinny to wytrzymać. Oba konie już galopowały, a od tętentu ich kopyt aż drżała ziemia. Jeźdźcowi nietrudno byłoby dogonić ciężki wóz, ale McDunn z ulgą skonstatował, że nikt nie wyruszył w pościg.

– Wszystko w porządku, dziewczęta? – zawołał do Mary i Laurie, gdy jeszcze bardziej popędził konie, modląc się, żeby równy teren nagle się nie zmienił. Konie pociągowe nie tak łatwo zatrzymać, a złamanie osi wozu to ostatnia rzecz, jakiej by sobie teraz życzył. Teren pozostał jednak płaski i wkrótce dostrzegli przed sobą drogę. McDunn nie miał pewności, czy rzeczywiście prowadzi ona do Haldon, zwłaszcza że wyglądała na wąską i krętą. Ale na pewno była przejezdna i było widać ślady wozów, raczej lekkich dwukółek niż wozów towarowych, ale woźnice dwukółek też na pewno nie ryzykowaliby jazdy nierówną drogą i złamania osi. McDunn ponownie popędził konie. Dopiero gdy oddalili się od wioski Maorysów na co najmniej dwa kilometry, pozwolił koniom na wolniejsze tempo.

Laurie i Mary odetchnęły z ulgą i przeczołgały się na przód wozu.

– Co to było, panie McDunn?

– Czy oni chcieli nam coś zrobić?

– Przecież tubylcy są przyjaźnie nastawieni.

– Tak, Rosemary mówiła, że zwykle są mili!

McDunn odetchnął, gdy bliźniaczki na nowo podjęły swoją wesołą paplaninę. Wyglądało na to, że wyszli z opresji bez szwanku. Teraz musiał się tylko zorientować, dokąd prowadzi ta droga.

Po przeżytej przygodzie Mary i Laurie znowu poczuły głód, ale wszyscy zgodnie stwierdzili, że lepiej będzie zjeść chleb, kurczaka i pyszne ciasteczka Rosemary na koźle. McDunn wciąż czuł się zaniepokojony spotkaniem z Maorysami. Słyszał co prawda o maoryskich powstaniach na Wyspie Północnej, ale tutaj? W środku spokojnych Canterbury Plains?

Droga wciąż prowadziła na zachód. Na pewno nie była to droga publiczna, wyglądała raczej na ścieżkę, którą ktoś latami przemierzał i dlatego była ubita. Krzewów i zagajników nie wycinano, tylko je omijano. A do tego jeszcze ten strumień…

McDunn westchnął. Bród nie wyglądał na niebezpieczny i z pewnością ktoś niedawno go pokonał. Ale na pewno nie takim ciężkim wozem. Na wszelki wypadek kazał dziewczętom zsiąść i ostrożnie ruszył wozem przez wodę. Potem się zatrzymał, żeby bliźniaczki mogły wsiąść, i przeraził się, gdy usłyszał krzyk Mary.

– Panie McDunn, tam! Maorysi! Na pewno nie mają dobrych zamiarów!

Dziewczynki w panice wpełzły między towary na wozie, a McDunn rozglądał się wokół, wypatrując wojowników. Ale zobaczył tylko dwoje dzieci, które pędziły przed sobą krowę.

Gdy spostrzegły wóz, zaciekawione podeszły bliżej.

McDunn uśmiechnął się do nich, dzieci nieśmiało mu pomachały. A potem ku jego zdumieniu powitały go w bardzo dobrym angielskim.

– Dzień dobry panu.

– Czy możemy w czymś pomóc, proszę pana?

– Proszę pana, czy jest pan obwoźnym handlarzem? Słyszeliśmy o cygańskich wozach! – dziewczynka niecierpliwie zaglądała pod prowizorycznie przywiązaną plandekę.

– Też coś, Kia, to na pewno kolejne owcze runa od Wardenów. Panna Helen pozwoliła przecież, żeby składowali u niej całą swoją wełnę – stwierdził chłopiec, jednocześnie przytrzymując wyrywającą się krowę.

– Nieprawda! Postrzygacze już dawno są tutaj i wszystko przywieźli ze sobą. To na pewno Cyganie! Tylko konie nie są srokate!

McDunn się uśmiechnął.

– Młoda damo, jesteśmy co prawda handlarzami, ale nie cygańskimi kotlarzami – powiedział do dziewczynki. – Jedziemy z dostawą do Haldon, ale chyba pomyliliśmy drogę.

– Niekoniecznie – pocieszyła go Maoryska.

– Jeśli przy domu wybierze pan odpowiednią drogę dojazdową, po czterech kilometrach dotrze pan do drogi do Haldon – sprecyzował chłopiec i zdumionym wzrokiem zmierzył bliźniaczki, które odważyły się ujawnić. – Dlaczego te panie wyglądają tak samo?

– To dobra wiadomość – powiedział McDunn, nie zważając na uwagę chłopca. – Możesz mi jeszcze powiedzieć, gdzie my w ogóle jesteśmy? To chyba nie jest już… Jak to się nazywało? Kiward Station?

Dzieci zachichotały, jakby powiedział jakiś dobry żart.

– Nie, to O’Keefe Station. Ale pan O’Keefe nie żyje.

– Zastrzelił go pan Warden! – dodała dziewczynka.

Rozbawiony McDunn pomyślał, że jako policjant nie mógłby wymarzyć sobie lepszych informatorów. Ruben miał rację, gdy twierdził, że ludzie w Haldon są bardzo uczynni.

– A teraz jest w górach, a Tonga go szuka.

– Cicho, Kia, nie powinnaś tego mówić!

– Chce pan się udać do panny Helen? Czy mamy ją przyprowadzić? Jest albo w szopie, albo…

– Nie, Matiu, jest w domu. Zapomniałeś? Powiedziała, że musi gotować dla tych wszystkich ludzi…

– Panna Helen? – zapiszczała Laurie.

– Nasza panna Helen? – zawtórowała jej Mary.

– Czy one zawsze mówią to samo? – zapytał zdziwiony chłopiec.

– Najlepiej od razu zaprowadź nas na tę farmę – odpowiedział spokojnie McDunn. – Wygląda na to, że znaleźliśmy właśnie to, czego szukaliśmy.

A pan Howard – pomyślał z ukradkowym uśmiechem – nie będzie nam robić żadnych trudności.

Pół godziny później konie były już wyprzęgnięte i stały w stajni Helen. Helen, która nie posiadała się z radości i zaskoczenia, mocno przytuliła do siebie bliźniaczki, z którymi płynęła kiedyś na „Dublinie”. Myślała, że już nigdy ich nie zobaczy. Teraz nie mogła uwierzyć, że tamte na wpół zagłodzone dziewczynki wyrosły na takie wesołe i hoże panny, które właśnie przejęły rządy w jej własnej kuchni.

– I to ma wystarczyć dla całej kompanii głodnych mężczyzn, panno Helen?

– Nie ma szans, panno Helen, musimy trochę pokombinować.

– Czy to mają być paszteciki, panno Helen? To lepiej weźmy więcej słodkich kartofli, a za to mniej mięsa.

– I bardzo dobrze, bo od mięsa mężczyźni robią się swawolni.

Bliźniaczki zachichotały z zadowoleniem.

– I tak się nie ugniata ciasta na chleb, panno Helen! Proszę poczekać, najpierw zrobimy herbatę!

Mary i Laurie od lat przygotowywały posiłki dla klientów hotelu Daphne. Nie miały żadnych trudności z wykarmieniem gromady postrzygaczy. Szczebiocząc, krzątały się po kuchni, a Helen usiadła przy kuchennym stole z Leonardem McDunnem. Opowiedział jej o dziwnej przygodzie z Maorysami, która ich do niej sprowadziła, Helen zaś zrelacjonowała mu okoliczności śmierci Howarda.

– Oczywiście noszę żałobę po mężu – wyjaśniła, wygładzając skromną granatową suknię, którą od pogrzebu Howarda nosiła niemal bez przerwy. Na zakup czarnej sukni nie wystarczyło jej pieniędzy. – Ale w pewnym sensie odczuwam też ulgę… Przepraszam, pewnie uważa mnie pan za osobę pozbawioną serca…

McDunn potrząsnął przecząco głową. W żadnym razie nie uważał Helen za kobietę bez serca. Wręcz przeciwnie, nie mógł się napatrzyć na jej radość, kiedy wcześniej przytulała do siebie bliźniaczki. Ze swoimi błyszczącymi brązowymi włosami, szczupłą twarzą i spokojnymi szarymi oczami wydała mu się niezwykle atrakcyjna. Wyglądała jednak na wymizerowaną i wyczerpaną, i to mimo opalenizny. Było widać, że sytuacja ją przerasta. Najwyraźniej w kuchni czuła się równie źle jak w oborze. Wcześniej bardzo jej ulżyło, gdy maoryskie dzieciaki zaproponowały, że od razu wydoją krowę.

– Pani syn dawał do zrozumienia, że z jego ojcem nie zawsze było łatwo. Co zamierza pani zrobić z farmą? Sprzedać?

Helen wzruszyła ramionami.

– Jeśli znajdzie się kupiec… Najprościej byłoby przyłączyć ją do Kiward Station. Howard przewróciłby się w grobie, ale mnie to obojętne. Prowadzenie O’Keefe Station jako odrębnej farmy w zasadzie nie może przynieść zysku. Jest tu sporo ziemi, ale jest za mało żyzna, żeby wyżywić zwierzęta. Gdyby ktoś i tak chciał ją prowadzić, musiałby mieć doskonałą wiedzę i spory kapitał. Farma popadła w ruinę, panie McDunn. Muszę to, niestety, przyznać.

– A pani przyjaciółka z Kiward Station… To matka panny Fleur, prawda? – zapytał Leonard. – Nie byłaby zainteresowana przejęciem pani farmy?

– Owszem, byłaby zainteresowana… Och, dziękuję ci bardzo, Laurie, jesteście cudowne, co ja bym bez was zrobiła! – Helen podała filiżankę Laurie, która właśnie podeszła do stołu ze świeżą herbatą.

Laurie nalała herbatę w taki sposób, jakiego Helen nauczyła ją kiedyś na statku.

– Skąd pani wie, że to Laurie? – zapytał zdumiony Leonard. – Nie znam nikogo, kto potrafiłby je odróżnić.

Helen się roześmiała.

– Jeśli same mogły wybrać, Mary zawsze nakrywała do stołu, a Laurie podawała. Niech pan zwróci na to uwagę. Laurie jest bardziej otwarta, a Mary woli być na drugim planie.

Leonard nie zauważył tego, ale podziwiał doskonały zmysł obserwacji u Helen.

– To jak z pani przyjaciółką?

– Cóż, Gwyneira ma własne problemy – stwierdziła Helen. – Sam pan miał okazję się o nich przekonać. Ten maoryski wódz chce rzucić ją na kolana, a ona nie ma możliwości, żeby zrobić cokolwiek bez Paula. Może kiedy gubernator w końcu ogłosi swoją decyzję…

– A jest możliwość, że ten Paul wróci i sam rozwiąże swoje problemy? – zapytał Leonard. Wydawało mu się to niesprawiedliwe, że obie kobiety zostały same ze wszystkimi nieszczęściami na głowie. Co prawda nie poznał jeszcze Gwyneiry Warden. Ale jeśli była podobna do swojej córki, dałaby sobie radę z krnąbrnymi dzikusami z połowy kontynentu.

– Rozwiązywanie problemów to nie jest mocna strona mężczyzn z rodu Wardenów – Helen uśmiechnęła się wieloznacznie. – A jeśli chodzi o powrót Paula… Atmosfera w Haldon zmienia się bardzo powoli, George Greenwood miał co do tego rację. Najpierw wszyscy najchętniej by go zlinczowali, ale teraz przeważa współczucie dla Gwyn. Uważają, że potrzebny jej mężczyzna na farmie, są więc gotowi zapomnieć o takim drobiazgu jak morderstwo.

– Jest pani cyniczna, panno Helen! – skarcił ją Leonard.

– Jestem realistką. Paul bez ostrzeżenia strzelił nieuzbrojonemu człowiekowi prosto w pierś. Na oczach dwudziestu świadków. Ale zostawmy to, przecież wcale nie życzę mu stryczka. Co by to zmieniło? Ale jeśli wróci, konflikt z maoryskim wodzem wybuchnie ze zdwojoną siłą. I wtedy może zawiśnie za kolejne morderstwo!

– Chłopakowi najwyraźniej pisana jest szubienica – westchnął Leonard. – Ja…

Przerwało mu stukanie do drzwi. Otworzyła je Laurie, a zaraz potem nieduży pies śmignął jej między nogami. Piętaszek, dysząc, przypadł do stóp Helen.

– Mary, chodź tutaj! To chyba panna Gwyn! I Cleo! Że też ona jeszcze żyje, panno Gwyn!

Ale Gwyneira zdawała się nie dostrzegać bliźniaczek. Była tak zdenerwowana, że nawet ich nie rozpoznała.

– Helen – powiedziała od razu. – Ja zabiję tego Tongę! Ledwie się powstrzymałam, żeby nie pojechać ze strzelbą do wioski! Andy powiedział, że jego ludzie napadli na wóz z plandeką. Bóg jeden wie, kto to do nas jechał i gdzie teraz jest! W wiosce za to świetnie się bawią i biegają w stanikach i pantalonach… Och, bardzo pana przepraszam, ja… – Gwyneira zaczerwieniła się, gdy spostrzegła, że Helen gości jakiegoś mężczyznę.

McDunn się roześmiał.

– Już dobrze, pani Warden. Jestem świadomy istnienia damskiej bielizny. A dokładniej mówiąc, to ja ją zgubiłem. To był mój wóz. Pani pozwoli, że się przedstawię. Leonard McDunn ze Składu O’Kay.

– Może pojedzie pani z nami do Queenstown? – zapytał po kilku godzinach McDunn i popatrzył na Helen.

Gwyneira uspokoiła się, razem z Helen i bliźniaczkami nakarmiła głodnych postrzygaczy. Pochwaliła wszystkich za postępy w strzyżeniu owiec, choć była zdumiona kiepską jakością wełny. Słyszała wcześniej, że u O’Keefe’ów wełna często jest wybrakowana, ale nie sądziła, że problem jest aż tak duży. Teraz siedzieli wraz z Helen i McDunnem przed kominkiem i właśnie otworzyli uratowaną szczęśliwym trafem butelkę beaujolais.

– Za Rubena i jego doskonały gust! – powiedziała z zadowoleniem. – Skąd on go ma, co Helen? To pierwsza butelka od lat, jaką odkorkowano w tym domu!

– U pana Bulwera-Lyttona, Gwyn, którego dzieła czytuję wraz z uczniami, w eleganckich sferach pija się od czasu do czasu alkohol – odparła z przesadną emfazą Helen.

McDunn wypił łyk wina, a potem rzucił propozycję wyjazdu do Queenstown.

– Mówię poważnie, panno Helen, z pewnością chciałaby pani zobaczyć syna i wnuki. A jest po temu okazja. Będziemy na miejscu za kilka dni.

– Teraz, w połowie strzyży? – zbyła go Helen.

Gwyneira się roześmiała.

– Chyba nie sądzisz, Helen, że twoja obecność wpłynie na liczbę owiec, jaką ostrzygą moi ludzie? I chyba nie zamierzasz też osobiście wypędzać owiec na pastwiska, co?

– Ale… Ale ktoś musi zadbać o robotników… – Helen była niezdecydowana. Propozycja padła zbyt nagle, nie mogła jej przyjąć. Z drugiej jednak strony była niezwykle kusząca!

– U mnie dbali sami o siebie. O’Toole wciąż robi lepszy irlandzki gulasz, niż mnie czy Moanie kiedykolwiek się udało. O tobie nawet nie wspomnę. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Helen, ale twoje umiejętności kucharskie…

Helen się zaczerwieniła. W innej sytuacji taki przytyk byłby jej obojętny. Ale w obecności pana McDunna zrobiło się jej przykro.

– Niech pani im pozwoli zarżnąć kilka owiec, a do tego zostawimy jedną z naszych beczułek, których broniłem z narażeniem życia. To co prawda grzech, bo ta brandy jest za dobra dla tej zgrai, ale już zawsze będą panią kochać! – zaproponował niewzruszony McDunn.

Helen się uśmiechnęła.

– Sama nie wiem… – opierała się.

– Ale ja wiem! – stwierdziła rezolutnie Gwyn. – Chętnie sama bym pojechała, ale moja obecność w Kiward Station jest niezbędna. W związku z tym pojedziesz również w moim imieniu. Dobrze się rozejrzyj w tym Queenstown. I biada Fleurette, jeśli nie wytresowała porządnie psa! A poza tym zabierzecie kucyka dla naszych wnuków. Żeby nie zostali takimi kiepskimi jeźdźcami jak ty.