14

Helen pokochała Queenstown już w momencie, gdy ujrzała, jak to małe miasteczko pobłyskuje na brzegu wielkiego jeziora Wakatipu. Nowe, schludne domy odbijały się w gładkiej powierzchni jeziora, a mały port gościł kolorowe łodzie zaopatrzone w wiosła i żagle. Obramowanie tego obrazu stanowiły góry z pokrytymi śniegiem szczytami. Przede wszystkim jednak Helen od pół dnia nie widziała ani jednej owcy!

– Mam coraz mniejsze wymagania – zwierzyła się Leonardowi McDunnowi, którego przez osiem dni spędzonych na koźle wozu poznała lepiej niż Howarda podczas całego okresu małżeństwa. – Gdy przed laty przybyłam do Christchurch, aż zapłakałam, bo tak bardzo różniło się ono od Londynu. A teraz cieszy mnie widok niewielkiego miasteczka, bo będę tam miała do czynienia z ludźmi, a nie z bydlętami.

Leonard się roześmiał.

– Och, Queenstown ma wiele wspólnego z Londynem, przekona się pani. Oczywiście nie pod względem wielkości, tylko żywej atmosfery. Tu zawsze się coś dzieje, panno Helen, tu czuć postęp, zmiany! Christchurch jest ładne, ale tam ciągle chodzi o to, żeby zachować stare wartości i być bardziej angielskim niż Anglicy. Weźmy choćby katedrę i uniwersytet! Człowiek czuje się tak, jakby był w Oksfordzie! A tutaj wszystko jest nowe, wszystko się rozwija. Tylko poszukiwacze złota są nieokrzesani i sprawiają trochę kłopotu. To nie do pomyślenia, że najbliższy posterunek policji znajduje się w odległości osiemdziesięciu kilometrów od miasta! Ale poszukiwacze zapewniają też miastu dopływ gotówki i energii. Spodoba się pani tutaj, panno Helen, proszę mi wierzyć!

Helen podobało się już to, jak kołą wozu dudnią po Main Street, która choć podobnie jak ulice w Haldon, nie była wybrukowana, to aż roiła się od ludzi. Tu jakiś poszukiwacz złota kłócił się z właścicielem poczty, którego podejrzewał o otwarcie listu. Tam dwie chichoczące panny zerkały do zakładu fryzjerskiego, gdzie strzygł się właśnie jakiś przystojny młodzieniec. U kowala podkuwano konie, a dwóch starych górników oglądało muła. Budynek z napisem „Hotel” właśnie malowano. Jakaś rudowłosa kobieta w jaskrawozielonej sukni nadzorowała malarzy, klnąc przy tym jak szewc.

– Daphne! – bliźniaczki od razu się rozświergotały, omal nie spadając przy okazji z wozu. – Daphne, przywieźliśmy pannę Helen!

Daphne O’Rourke odwróciła się. Helen spojrzała w znaną sobie twarz o kocim zarysie. Daphne się postarzała, wyglądała na zmęczoną życiem i była mocno umalowana. Ale gdy popatrzyła w stronę siedzącej na koźle Helen, ich spojrzenia się spotkały. Wzruszona Helen zauważyła, że Daphne oblewa się rumieńcem.

– Dzień… Dzień dobry, panno Helen!

McDunn nie mógł w to uwierzyć, ale pewna siebie Daphne dygnęła przed swoją nauczycielką niczym mała dziewczynka.

– Proszę zatrzymać wóz, Leonardzie! – zawołała Helen. Nie czekała, aż McDunn całkiem zatrzyma konie, tylko zeskoczyła z kozła, podbiegła do Daphne i serdecznie ją objęła.

– Proszę tego nie robić, panno Helen, jeszcze ktoś zobaczy… – powiedziała Daphne. – Jest pani damą. Nie powinna się pani pokazywać z kimś takim jak ja – spuściła wzrok. – Przykro mi, panno Helen, że tak skończyłam.

Helen roześmiała się i ponownie ją objęła.

– A cóż takiego strasznego zrobiłaś, Daphne? Zostałaś kobietą interesu! I wspaniała matką zastępczą bliźniaczek. Nie mogłabym sobie życzyć lepszej uczennicy.

Daphne jeszcze raz spłonęła rumieńcem.

– Może jeszcze nikt nie powiedział pani, jakiego rodzaju… interesy prowadzę – powiedziała cichym głosem.

Helen przyciągnęła ją do siebie.

– Interesy zależą od popytu i podaży. Nauczył mnie tego mój inny uczeń, George Greenwood. A jeśli chodzi o ciebie… Gdyby był popyt na Biblie, pewnie sprzedawałabyś Biblie.

Daphne zachichotała.

– Robiłabym to z wielką przyjemnością, panno Helen.

Gdy Daphne witała się z bliźniaczkami, McDunn zaprowadził Helen do Składu O’Kay. Choć Helen bardzo ucieszyła się ze spotkania z bliźniaczkami i Daphne, to powitanie syna, Fleurette i własnych wnuków sprawiło jej jeszcze większą radość.

Mały Stephen od razu uczepił się jej sukni, natomiast u Elaine większy zachwyt wzbudził widok kucyka.

Helen rzuciła okiem na jej rudą czuprynę i błyszczące oczy, które już teraz były bardziej niebieskie niż u większości dzieci.

– Od razu widać, że to wnuczka Gwyneiry – stwierdziła. – Do mnie w ogóle nie jest podobna. Uważajcie, bo na trzecie urodziny zażyczy sobie parę owiec!

Leonard McDunn dokładnie rozliczył się z ostatniej wyprawy z Rubenem O’Keefe’em, po czym objął swoje nowe stanowisko. Najpierw trzeba było odmalować posterunek, a areszt z pomocą Stuarta Petersa zaopatrzyć w kraty. Helen i Fleur przyniosły materace i koce, żeby jakoś urządzić cele.

– Może jeszcze postawicie tu wazony z kwiatami – burknął McDunn, ale nawet Stuart był pod wrażeniem.

– Zatrzymam sobie jeden klucz! – zażartował. – Gdybym potrzebował noclegu dla gości.

– Możesz od razu sam posiedzieć na próbę – postraszył go McDunn. – Ale tak na poważnie, to obawiam się, że już dzisiaj będziemy mieć tutaj tłok. Panna Daphne zaplanowała irlandzki wieczór. Zakład, że na koniec połowa klientów zacznie się tłuc?

Helen zmarszczyła czoło.

– Ale to chyba nie będzie niebezpieczne, Leonardzie, prawda? Proszę na siebie uważać! Ja… My… My wszyscy potrzebujemy naszego konstabla całego i zdrowego!

McDunn się rozpromienił. Bardzo się ucieszył, że Helen się o niego martwi.

Nie minęły trzy tygodnie, a musiał stawić czoła poważniejszemu problemowi niż zwykłe spory między poszukiwaczami złota.

Czekał w Składzie O’Kay, aż Ruben będzie miał czas, żeby udzielić mu rady. Z tylnych pomieszczeń magazynu dochodziły głosy i śmiechy, ale Leonard nie chciał się narzucać. Mimo że przyszedł w sprawie służbowej. W końcu to nie Leonard czekał na swojego przyjaciela, tylko konstabl na sędziego pokoju. Odetchnął jednak z ulgą, gdy Rubenowi w końcu udało się wyrwać i podejść do niego.

– Leonardzie! Przepraszam, że musiałeś na mnie czekać! – O’Keefe aż kipiał energią. – Ale właśnie mamy okazję do świętowania. Wygląda na to, że po raz trzeci zostanę ojcem! Ale powiedz, z jaką sprawą przyszedłeś. Czy mogę ci jakoś pomóc?

– To sprawa służbowa. I jednocześnie prawniczy dylemat. Zjawił się u mnie niejaki John Sideblossom, zamożny farmer, który jest zainteresowany inwestowaniem w kopalnie złota. Był bardzo natarczywy. Mam koniecznie aresztować mężczyznę, którego widział w obozie poszukiwaczy. Niejakiego Jamesa McKenziego.

– Jamesa McKenziego? – zapytał Ruben. – Złodzieja owiec?

McDunn skinął głową.

– Jego nazwisko od razu wydało mi się znajome. Kilka lat temu złapano go w górach, a potem w Lyttelton skazano na więzienie.

Ruben pokiwał głową.

– Tak, wiem.

– Zawsze miał pan dobrą pamięć, panie sędzio! – stwierdził Leonard z uznaniem. – A wiesz też, że tego McKenziego ułaskawiono? Sideblossom twierdzi, że mieli go wysłać do Australii.

– Miał zostać wydalony – poinformował go Ruben. – A Australia była najbliżej. „Owczy baronowie” chętnej wysłaliby go do Indii albo jeszcze dalej. I najlepiej, żeby od razu trafił do tygrysiego żołądka.

McDunn się roześmiał.

– Dokładnie takie wrażenie sprawiał ten Sideblossom. Ale jeśli ma rację, to McKenzie wrócił, mimo dożywotniego wygnania. Sideblossom uważa, że muszę go aresztować. Ale co ja miałbym z nim zrobić? Przecież nie mogę trzymać go w areszcie do końca życia. A i pięć lat więzienia jest bez sensu, zwłaszcza że w zasadzie je odsiedział. Pomijając już to, że w ogóle nie mam miejsca. Ma pan może jakiś pomysł, panie sędzio?

Ruben wyglądał tak, jakby intensywnie myślał. Ale McDunn dostrzegł, że na jego twarzy gości raczej radość. Mimo wiadomości o McKenziem czy też właśnie z jej powodu?

– Posłuchaj, Leonardzie – powiedział w końcu Ruben. – Najpierw sprawdzisz, czy to na pewno ten McKenzie, o którego chodzi Sideblossomowi. A potem zamkniesz go na tak długo, jak chciał tu być. Powiesz mu, że to dla jego ochrony. Sideblossom mu groził, a ty nie chcesz awantur.

McDunn się uśmiechnął.

– Ale mojej żonie ani słowa! – nakazał mu Ruben. – To ma być niespodzianka. Ach, jeszcze coś. Przed aresztowaniem zafunduj panu McKenziemu golenie i strzyżenie, jeśli okaże się to konieczne. Odwiedzi go pewna dama i to zaraz, jak tylko rozgości się w twoim Grand Hotelu!

W ciągu pierwszych tygodni ciąży Fleurette zawsze łatwo się wzruszała, omal więc sobie oczu nie wypłakała, gdy odwiedziła McKenziego w więzieniu. Nie było wiadomo, czy były to łzy radości z ponownego spotkania czy też łzy rozpaczy na widok jego ponownego uwięzienia.

James McKenzie nie wydawał się niezadowolony. Miał nawet dość dobry humor, dopóki Fleurette nie wybuchła płaczem. Teraz ujął ją za rękę i nieporadnie głaskał po plecach.

– No, nie płacz, malutka, nic mi się tutaj nie stanie! Na zewnątrz jest o wiele niebezpieczniej. Wciąż mam na pieńku z Sideblossomem!

– Dlaczego musiałeś znowu wpaść mu w ręce! – szlochała Fleurette. – Co ty w ogóle robiłeś wśród poszukiwaczy złota? Chyba nie miałeś zamiaru wytyczyć sobie działki?

McKenzie potrząsnął głową. Wcale nie wyglądał jak ci wszyscy poszukiwacze szczęścia, którzy rozkładali swoje obozy na starych owczych farmach w pobliżu miejsc, gdzie odkryto złoto. McDunn wcale nie musiał zachęcać go do kąpieli i strzyżenia, ani dawać mu na to pieniędzy. James McKenzie wyglądał raczej jak dobrze sytuowany farmer w podróży. Był równie dobrze ubrany i zadbany jak jego stary wróg Sideblossom.

– Wytyczyłem w swoim życiu już dość działek, a na jednej z nich w Australii nawet nieźle zarobiłem. Tajemnica polega na tym, żeby nie roztrwonić znalezionego złota w takich przybytkach, jak ten panny Daphne – roześmiał się do córki. – A w tutejszych obozowiskach szukałem oczywiście twojego męża. Nie przyszło mi do głowy, że mieszka sobie przy głównej ulicy i każe wsadzać do kozy niewinnych podróżnych – powiedział, mrugając okiem. Rubena poznał jeszcze przed spotkaniem z Fleurette i zięć bardzo przypadł mu do gustu.

– A co będzie teraz? – zapytała Fleurette. – Odeślą cię z powrotem do Australii?

McKenzie westchnął.

– Mam nadzieję, że nie. Co prawda stać mnie na bilet… Nie patrz tak na mnie, Ruben, wszystko uczciwie zarobiłem! Przysięgam, nie ukradłem w Australii ani jednej owcy! Ale zmarnowałbym tylko w ten sposób czas. Oczywiście zaraz bym wrócił, tylko tym razem z papierami na inne nazwisko. I już nie spotkałaby mnie taka przygoda jak z Sideblossomem. Ale Gwyn wciąż musiałaby czekać. A jestem pewien, że ma już dosyć czekania, podobnie jak ja!

– Fałszywe dokumenty to żadne rozwiązanie – stwierdził Ruben. – Uszłoby, gdyby chciał pan zamieszkać w Queenstown, na Zachodnim Wybrzeżu albo gdzieś na Wyspie Północnej. Ale jeśli dobrze pana zrozumiałem, to chce pojechać na Canterbury Plains i ożenić się z Gwyneirą Warden. Ale przecież tam zna pana każde dziecko!

McKenzie wzruszył ramionami.

– To też prawda. Będę musiał porwać Gwyneirę. I tym razem nie będę miał żadnych skrupułów!

– Byłoby lepiej, gdyby zalegalizował pan swój pobyt – powiedział surowym tonem Ruben. – Napiszę do gubernatora.

– Ale Sideblossom zrobi to samo! – Fleurette znowu była bliska łez. – Przecież pan McDunn opowiadał, że wściekł się jak wariat, gdy się dowiedział, że mojego ojca traktują tutaj niczym księcia…

Sideblossom zajrzał na posterunek w południe, gdy bliźniaczki akurat podawały strażnikowi i aresztantowi wystawny posiłek. Nie był zachwycony.

– Sideblossom to farmer i stary oszust. Jeśli jego słowo stanie przeciwko mojemu, gubernator będzie wiedział, co robić – uspokoił ją Ruben. – A przedstawię mu sytuację w najdrobniejszych szczegółach, uwzględniając dobrą pozycję finansową McKenziego, jego powiązania rodzinne oraz plany małżeńskie. Opiszę też jego doświadczenie i zasługi. Owszem, ukradł kilka owiec. Ale przecież odkrył Wyżynę McKenziego, na której teraz Sideblossom wypasa swoje zwierzęta. Powinien być panu wdzięczny, Jamesie, a nie dybać na pańskie życie! A poza tym jest pan doświadczonym pasterzem i hodowcą. Byłby pan cennym nabytkiem dla Kiward Station teraz, gdy zabrakło Geralda Wardena.

– Moglibyśmy pana zatrudnić! – wtrąciła się Helen. – Może chciałby pan zostać zarządcą O’Keefe Station, panie Jamesie? To byłoby jakieś rozwiązanie, bo w niedalekiej przyszłości kochany Paul pewnie wyrzuci matkę na bruk.

– Albo Tonga – zauważył Ruben. Zbadał ostatnio dogłębnie sytuację prawną Gwyneiry w sporze z Maorysami i nie był najlepszej myśli. Roszczenia Tongi były uzasadnione.

James McKenzie wzruszył ramionami.

– Kiward Station czy O’Keefe Station, wszystko jedno. Ważne, żebym był z Gwyneirą. W każdym razie Piętaszkowi przydałoby się kilka owiec.

Ruben wysłał swój list do gubernatora już na drugi dzień, ale nikt nie spodziewał się szybkiej odpowiedzi. James McKenzie nudził się więc w areszcie, a Helen spędzała w Queenstown cudowny czas. Bawiła się z wnukami, z biciem serca obserwowała, jak Fleurette po raz pierwszy posadziła małego Stephena na kucyka i pocieszała Elaine, która z płaczem przeciwko temu protestowała. Z ciekawością obejrzała niewielką szkołę, która właśnie została otwarta. Może będzie mogła na coś się tu przydać i zostać w Queenstown na zawsze. Na razie jednak w szkole było tylko dziesięcioro uczniów, więc młoda nauczycielka, sympatyczna dziewczyna z Dunedin, nie potrzebowała pomocy. Także w składzie Rubena i Fleurette niewiele było pracy dla Helen. Nieustannie kręciły się po nim bliźniaczki, które na wyścigi starały się we wszystkim wyręczać uwielbianą pannę Helen. Helen w końcu usłyszała całą opowieść o życiu Daphne. Zaprosiła ją na herbatę, nie zważając na to, że dostarczy w ten sposób tematu do plotek dla szacownych mieszkanek Queenstown.

– Jak go załatwiłam, pojechałam najpierw do Lyttelton – Daphne opowiedziała jej o swojej ucieczce od lubieżnego Morrisona. – Najchętniej wróciłabym najbliższym statkiem do Londynu, ale to oczywiście nie było możliwe. Nikt nie zabrałby takiej dziewczyny jak ja. Myślałam też o Australii. Ale tam mają przecież dosyć… Hm… Dziewcząt, którym trudno dostać pracę jako sprzedawczyni Biblii. I wtedy natknęłam się na bliźniaczki. Miały taki sam plan jak ja. Byle stąd uciec. A uciec stąd można tylko statkiem.

– A jak one się odnalazły? – zapytała Helen. – Przecież mieszkały w oddalonych od siebie okolicach.

Daphne wzruszyła ramionami.

– Ale to w końcu bliźniaczki. Jak jedna wpadnie na jakiś pomysł, to druga wpada na taki sam. Proszę mi wierzyć, mam je obok siebie od ponad dwudziestu lat i wciąż mnie zadziwiają. Jeśli dobrze je wtedy zrozumiałam, to spotkały się na przełęczy Bridle Path. A jak się tam każda z nich znalazła, nie mam pojęcia. W każdym razie wałęsały się po porcie, razem kradły jedzenie i chciały ukryć się na jakimś statku. Zupełne szaleństwo, przecież od razu by je znaleźli. Co miałam zrobić? Zatrzymałam je przy sobie. Byłam miła dla jednego marynarza, a on załatwił mi dokumenty pewnej dziewczyny, która zmarła w drodze z Dublina do Lyttelton. Oficjalnie nazywam się Bridley O’Rourke. Mam rude włosy, wyglądam więc na Irlandkę. Ale bliźniaczki nazywają mnie oczywiście Daphne, dlatego imię zachowałam własne. Zresztą to dobre imię dla… To znaczy, to biblijne imię, nie tak łatwo się go pozbyć.

Helen się roześmiała.

– Niedługo zostaniesz świętą!

Daphne zachichotała, a wyglądała przy tym jak mała dziewczynka sprzed lat.

– Wyruszyłyśmy na Zachodnie Wybrzeże. Trochę się tam pokręciłyśmy, a w końcu wylądowałyśmy w burdelu… To znaczy w przybytku panny Jolandy. To była niemal ruina. Musiałam tam najpierw posprzątać, a potem zadbać o odpowiednie obroty. I tam znalazł mnie wasz pan Greenwood, ale to nie przez niego uciekłam. Uciekłam dlatego, że Jolanda nigdy nie była zadowolona. A pewnego dnia stwierdziła, że w następną sobotę zlicytuje bliźniaczki! Uznała, że nadszedł czas, żeby ktoś je ujeździł… Tak to się chyba nazywa w Biblii.

Helen musiała się roześmiać.

– Twoja znajomość Biblii jeat naprawdę doskonała, Daphne! – powiedziała. – Potem sprawdzimy, czy pamiętasz Dawida Copperfielda.

– W każdym razie w piątek zrobiłam porządną awanturę, a w sobotę zwiałyśmy z kasą. To oczywiście nie było zbyt eleganckie.

– Powiedzmy oko za oko, ząb za ząb – stwierdziła Helen.

– Tak, później zaś poddałyśmy się gorączce złota – uśmiechnęła się Daphne. – I nie żałujemy! Myślę, że ląduje u mnie siedemdziesiąt procent wydobycia wszystkich kopalni.

Ruben się zdziwił, a nawet nieco zaniepokoił, gdy już sześć tygodni po wysłaniu listu do gubernatora otrzymał pismo, które wyglądało na bardzo oficjalne. Nawet właściciel poczty przekazał mu je uroczyście.

– Z Wellington! – stwierdził z powagą. – Od rządu! Zostaniesz szlachcicem, Ruben? A może to królowa do nas przyjedzie?

Ruben się roześmiał.

– To mało prawdopodobne, Ethan, naprawdę – poskromił chęć odpieczętowania listu od razu na miejscu, ponieważ Ethan z wielką ciekawością zaglądał mu przez ramię, a i Ron znowu przesiadywał na poczcie u kolegi.

– Do zobaczenia później! – pożegnał się z pozornym spokojem, ale już w drodze do składu zaczął obracać w palcach kopertę. Mijając posterunek policji, zmienił zdanie. List bez wątpienia dotyczył McKenziego. Powinien z pierwszej ręki się dowiedzieć, co gubernator postanowił w jego sprawie.

Po chwili Ruben, McDunn i McKenzie z niecierpliwością pochylili się nad pismem. Wszyscy jęknęli na widok długiego wstępu gubernatora, w którym przede wszystkim wychwalał wszystkie zasługi Rubena dla rozwoju młodego miasta Queenstown. Ale potem gubernator przeszedł do rzeczy:

Cieszę się, że możemy pozytywnie odpowiedzieć na pańską prośbę o ułaskawienie złodzieja owiec Jamesa McKenziego, którego sprawę tak szczegółowo nam Pan przedstawił. My również sądzimy, że McKenzie może przydać się młodemu społeczeństwu Wyspy Południowej, o ile w przyszłości będzie swoje niewątpliwe talenty wykorzystywać wyłącznie w sposób zgodny z prawem. Mamy nadzieję, że działamy jednocześnie po myśli pani Gwyneiry Warden, którą niestety musieliśmy rozczarować w innej przedłożonej nam do rozstrzygnięcia sprawie. Proszę jednak zachować o tym milczenie, ponieważ strony nie zostały jeszcze powiadomione o naszej decyzji…

– Do diaska, chodzi o ten konflikt z Maorysami! – westchnął James. – Biedna Gwyn… Wygląda na to, że została z tym wszystkim zupełnie sama. Powinienem natychmiast wyruszyć do Canterbury.

McDunn skinął głową.

– Ze swojej strony nie widzę żadnych przeszkód – stwierdził z uśmiechem. – Wręcz przeciwnie, wreszcie zwolni się pokój w moim Grand Hotelu!

– Powinnam od razu do pana dołączyć, Jamesie – powiedziała z lekkim żalem Helen. Gorliwe bliźniaczki właśnie podały ostatnie danie wystawnej pożegnalnej kolacji. Fleurette uparła się, że choć raz ugości u siebie w domu własnego ojca, zanim na lata wyjedzie on do Canterbury Plains. Oczywiście obiecał, że wraz z Gwyneirą wkrótce ich odwiedzi, ale Fleur wiedziała, jak to jest na wielkich farmach. Ci, którzy je prowadzą, zawsze są niezbędni.

– Tu jest cudownie, ale pomału muszę znowu zacząć myśleć o farmie. I nie chciałabym wciąż stanowić dla was ciężaru – Helen złożyła swoją serwetkę.

– Nie jesteś żadnym ciężarem! – powiedziała Fleurette. – Wręcz przeciwnie! Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili, Helen!

Helen się roześmiała.

– Nie kłam, Fleur, nigdy nie umiałaś oszukiwać. Mówię poważnie, moje dziecko, choć bardzo mi się tutaj podoba, muszę mieć coś do roboty! Całe życie uczyłam. Siedząc tutaj i tylko czasem bawiąc dzieci, czuję, że marnuję czas.

Ruben i Fleurette popatrzyli na siebie. Wyglądało na to, że chcą coś powiedzieć, ale nie wiedzą jak. W końcu Ruben zabrał głos.

– Dobrze, chcieliśmy cię o to zapytać trochę później, jak wszystko będzie już załatwione – powiedział, patrząc na matkę. – Ale lepiej powiedzmy teraz, zanim nam uciekniesz. Fleurette i ja, i Leonard McDunn też, już wymyśliliśmy, czym mogłabyś się tutaj zająć.

Helen potrząsnęła głową.

– Ja już byłam w szkole, Ruben, i…

– Zapomnij o szkole, Helen! – przerwała jej Fleur. – Nauczaniem zajmowałaś się już wystarczająco długo. Pomyśleliśmy… A więc tak… Najpierw chcemy kupić farmę za miastem. Albo raczej dom, bo nie myślimy o prowadzeniu farmy. Bo tutaj przy głównej ulicy zrobił się za duży ruch. I jest za głośno… Chciałabym, żeby dzieci miały więcej swobody. Możesz sobie wyobrazić, Helen, że Stephen jeszcze nigdy nie widział wety?

Helen uznała, że jej wnuk doskonale poradzi sobie bez takiego doświadczenia.

– W każdym razie wyprowadzamy się z tego domu – oświadczył Ruben, szerokim gestem obejmując piękną dwupiętrową kamienicę. Budowę ukończono dopiero w zeszłym roku, nie szczędząc wydatków. – Moglibyśmy oczywiście go sprzedać. Ale Fleurette wpadła na pomysł, że to idealne miejsce na hotel.

– Hotel? – zapytała zdziwiona Helen.

– Tak! – wykrzyknęła Fleurette. – Spójrz, jest tutaj tyle pokoi, od razu zakładaliśmy, że będziemy mieli liczną rodzinę. Mieszkając na dole, mogłabyś wynajmować pokoje na górze…

– Ja miałabym prowadzić ten hotel? – zapytała Helen. – Czy ty jesteś przy zdrowych zmysłach?

– To byłby raczej pensjonat – do rozmowy włączył się McDunn, spoglądając na Helen z zachętą.

Fleurette skinęła głową.

– Nie sugeruj się nazwą hotel – powiedziała pośpiesznie. – To będzie prawdziwy hotel, nie taka spelunka jak hotel Daphne, w którym gnieżdżą się bandyci i dziewczęta lekkich obyczajów. Nie, myślałam raczej o tym, że kiedy do miasta przyjeżdżają nowi ludzie, na przykład lekarz czy urzędnik bankowy, to przecież muszą gdzieś mieszkać… I oczywiście… Młode kobiety też… – Fleurette bawiła się gazetą, którą przypadkiem położyła na stole. Była to gazetka anglikańskiej parafii z Christchurch.

– To chyba nie to, co myślę, prawda? – zapytała Helen i zdecydowanym ruchem sięgnęła po cieniutką broszurę, która była otwarta na stronie z ogłoszeniami.

Queenstown, Otago. Jeśli jakaś chrześcijańska panna, mocnej wiary i obdarzona pionierskim duchem, byłaby zainteresowana zawarciem związku małżeńskiego z uczciwym i dobrze sytuowanym członkiem naszej parafii…

Helen pokręciła głową. Nie wiedziała, czy ma się śmiać czy płakać.

– Wtedy to byli wielorybnicy, a teraz poszukiwacze złota! Czy te szanowne parafianki i podpory wspólnoty wiedzą, co tak naprawdę czynią tym młodym dziewczynom?

– Cóż, tutaj chodzi o panny z Christchurch, mamo, a nie z Londynu. Jeśli jakiejś się tu nie spodoba, za trzy dni znowu będzie w domu – uspokajał ją Ruben.

– A tam uwierzą jej na słowo, że jest tak samo nietknięta i dziewicza jak przed wyjazdem! – ironizowała Helen.

– Nie uwierzą, jeśli będzie mieszkać u Daphne – stwierdziła Fleurette. – Nie mam nic przeciwko Daphne, ale nawet mnie chciała zwerbować, jak tylko się tu pojawiłam! – roześmiała się. – Ale jeśli te panny będą mieszkać w czystym i porządnym pensjonacie prowadzonym przez panią Helen O’Keefe, szanowaną mieszkankę miasta? Wieści o nim szybko się rozniosą, droga Helen. Od razu w Christchurch będą go polecać dziewczętom i ich rodzicom.

– A pani będzie miała okazję, żeby poukładać im w głowach – dodał Leonard McDunn, który miał podobne do Helen zdanie na temat małżeństw aranżowanych przez ogłoszenia. – Skuszą je samorodki w kieszeni jakiegoś szaleńca o rozognionym wzroku, a potem obudzą się w dziurawej szopie w kolejnej rzekomo złotonośnej okolicy.

Helen miała zacięty wyraz twarzy.

– Może być pan tego pewien! Nigdy nie zostałabym czyimś świadkiem na ślubie po trzech dniach znajomości!

– To poprowadzisz hotel? – zapytała pospiesznie Fleurette. – Podejmiesz się tego?

Helen rzuciła jej nieco urażone spojrzenie.

– Moja droga Fleurette, nauczyłam się już w życiu czytać Biblię po maorysku, doić krowę, zarzynać kurczaki, a nawet kochać muła. Naprawdę dam radę prowadzić mały pensjonat.

Reszta towarzystwa przy stole roześmiała się, ale potem McDunn ponaglająco zabrzęczał kluczami. Pora wracać. Ponieważ hotel Helen jeszcze nie działał, pozwolił swojemu byłemu aresztantowi jeszcze jedną noc spędzić w celi. Świeżo nawrócony grzesznik łatwo mógłby ulec pokusom przybytku Daphne.

Zwykle Helen odprowadzała Leonarda, żeby jeszcze trochę porozmawiać z nim na ganku, ale tym razem McDunn szukał towarzystwa Fleurette. Lekko zawstydzony zwrócił się do młodej kobiety, podczas gdy James żegnał się z Helen i Rubenem. – Ja… Ja nie chciałbym być niedyskretny, panno Fleur, ale… Wie pani, że jestem zainteresowany panną Helen i… I…

Fleur słuchała jego dukania ze zmarszczonym czołem. Czego ten McDunn chce? Jeśli to ma być propozycja matrymonialna, to najlepiej, gdyby zwrócił się z nią bezpośrednio do Helen.

W końcu Leonard zebrał się na odwagę i wyjawił, co go trapi.

– Więc… Panno Fleur… Do diabła, o co właściwie chodziło pannie Helen z tym mułem?