19 grudnia 2013
Bruksela, Belgia

Stacja kolejowa przy lotnisku Zaventem przypominała wieczny plac budowy. Rusztowania, taśma zagradzająca dostęp, mnóstwo pomarańczowych pachołków.

Mahmoud próbował przebić się przez bierny tłum, żeby zdążyć na najbliższy pociąg do Brukseli. Otaczała go barwna masa ludzi reprezentujących różne środowiska i zawody, pochodzących z wielu różnych krajów: lobbyści i inni „bojownicy” w służbie europejskiej integracji, którzy zdążyli przejrzeć ranne wydanie „Financial Timesa”, wystające z opływowych walizek firmy Samsonite, a teraz, tak jak on, ze słuchawkami telefonów komórkowych przeciskali się przez tłum; czekający na pociąg do Antwerpii ortodoksyjni Żydzi w czarnych chałatach; ubrane w wakacyjne stroje rodziny dźwigające zbyt duże walizki do odprawy na samolot do Phuket. Konduktor dał sygnał gwizdkiem i Mahmoud zaczął przeciskać się jeszcze bardziej energicznie, żeby pociąg nie uciekł mu sprzed nosa. W pewnej chwili poczuł, jak przewieszony przez ramię plecak zsunął mu się i spadł na betonowy peron. Zatrzymał się, ale bagaż znikł mu z oczu. Poirytowany schylił się, lecz tłum popychał go w stronę pociągu. Nagle ktoś poklepał go po ramieniu.

– Is this yours?

Mahmoud się odwrócił i ujrzał przed sobą blondynkę w jego wieku. Miała koński ogon, luźne ubranie i ciepłe zielone oczy. Podała mu plecak.

– Yes, it is. Thanks a lot! – odparł.

Chwycił plecak i nie tylko zdążył wejść do pociągu, ale także znaleźć wolne miejsce przy oknie. Z głębokim westchnieniem opadł na pomarańczowe siedzenie.

Podczas gdy pociąg wytaczał się powoli ze stacji, Mahmoud zabrał się za studiowanie wczorajszego programu. Lista uczestników była imponująca. Posłowie do Parlamentu Europejskiego, oficerowie NATO, jeden ambasador, dziennikarze z dużych zagranicznych gazet. Nagle się zdenerwował. Dlaczego nie przygotował się wcześniej? Zamknął oczy, żeby zebrać myśli. W jednej chwili ogarnęła go ciemna noc. Zapadł w głęboki sen, możliwy tylko w czasie podróży.

– Z naszego hotelu to niecałe pięć minut piechotą, mister Shammosh – powiedział nieco sztucznym głosem elegancko ubrany portier hotelu Bristol. Miał nie więcej niż dwadzieścia kilka lat, ale jego głos brzmiał o wiele bardziej dojrzale i poważnie.

– Świetnie! – odparł Mahmoud. Złożył mapę i wsunął ją do swojego starego plecaka. Jego maskujący kolor i stopień zużycia wskazywały na to, że swoje pracowite życie zaczął w armii. Przy zam­ku błyskawicznym przyszyta była naklejka w kształcie niewielkiego stylizowanego spadochronu.

Hotel Bristol, podobnie jak portier, robił wrażenie czegoś, czym tak naprawdę nie był. Czerwona wykładzina, mahoń i skórzane meble świadczyły o nieudolnej próbie ukrycia faktu, że hotel należy do międzynarodowej sieci.

– Mister Shammosh, ktoś zostawił dla pana wiadomość – powiedział portier i podał mu dokładnie zaklejoną, grubą kopertę.

Tak jak przypuszczał, jego pokój był mały, a ściany miały kolor „piasku pustyni”. Wszystko było tu dopracowane i wymuskane, jak dekoracje w operze mydlanej. Nikt nawet nie starał się nadać pokojowi choćby odrobiny angielskiej ekscentryczności. Panowała tu typowa, łatwa do rozpoznania monotonia sieciówki.

Mahmoud rozsunął zasłony na całą szerokość. Okno wychodziło na niewielkie, brudne podwórze. W powietrzu unosiły się pierwsze płatki śniegu. Sprawiały wrażenie zagubionych, jakby zabłądziły w drodze na wzgórze, z którego zjeżdża się na sankach, albo na lodowisko.

Mahmoud rzucił plecak na łóżko i usiadł na fotelu przy oknie. W ręku nadal trzymał brązową kopertę. Ktoś napisał na niej czarnym flamastrem jego imię i nazwisko.

Rozerwał ją drżącymi palcami i przez chwilę siedział nieruchomo, obserwując zabłąkane płatki śniegu za oknem. W końcu zrobił głęboki wdech i wyjął to, co znajdowało się w kopercie.

Na kolana wypadł mu prosty telefon komórkowy, ładowarka i dokładnie złożona kartka. Najpierw sięgnął po telefon, tani model Samsunga na kartę. W Szwecji można taki kupić na każdej stacji benzynowej już za czterysta koron. Mahmoud włożył baterię, która była w oddzielnej paczuszce, i włączył aparat. Rozległo się lekkie brzęczenie. Sprawdził skrzynkę, okazało się, że jest pusta. Nikt do niego nie napisał ani nie nagrał się na sekretarkę.

Znowu głęboko odetchnął i rozłożył kartkę. W środku była mniejsza kartka. Upadła mu na podłogę. Papier, który został mu w ręku, zawierał krótką informację, napisaną na maszynie po szwedzku:

Mahmoudzie,

Posiadam informację, z którą nie wiem, co zrobić, i dlatego potrzebuję Twojej pomocy. Myślę, że jest to związane z tym, czym zajmujesz się w swojej pracy naukowej. Musimy się spotkać. Uruchom telefon jutro między 13.00 a 13.30 i bądź gotowy do wyjścia. Na resztę dnia go wyłącz i wyjmij baterię. Skontaktuję się z Tobą.

Życzę Ci silnej woli, odwagi i wytrwałości.

Mahmoud złożył kartkę i spojrzał na telefon. „Gotowy do wyjścia”, „Życzę Ci silnej woli, odwagi i wytrwałości”. Słowa z innej epoki. Ktoś wie o nim coś, o czym on sam zapomniał.

Powoli, z pewnym roztargnieniem, pochylił się i podniósł drugą kartkę, która leżała na wykładzinie. Rozłożył ją i cofnął się instynktownie na widok tego, co zobaczył.

Był to niezbyt ostry wydruk fotografii. Cyfrowe zdjęcie wydrukowane na zwykłej drukarce starego typu. Mimo to dokładnie było widać, co przedstawia.

Musiało być zrobione małym, kieszonkowym aparatem albo trochę lepszym telefonem komórkowym i zajmowało prawie całą stronę A4. Na pierwszym planie widać było mężczyznę przywiązanego pasami do noszy. Ubranie miał tak zniszczone, że ledwo zakrywało ciało, całe w plamach krwi i ranach. Wzdłuż rąk, na szyi i na klatce piersiowej biegła podłużna kreska złożona z małych, okrągłych oparzeń powstałych od wielokrotnego przypalania papierosami. Ale nie to było najgorsze.

Najstraszniejsze były oczy tego człowieka. Mahmoud był tak przerażony, że dopiero po chwili się zorientował, iż oczodoły są puste i nie ma w nich gałek ocznych. Zmusił się, żeby spojrzeć na zdjęcie z mniejszej odległości. Oczodoły przypominały ciemne dziury. Ich brzegi pokrywała zaschnięta krew i brud. Mahmoud doszedł do wniosku, że mężczyźnie wyłupiono albo wypalono oczy. Na zdjęciu trudno było rozpoznać, czy żyje.

Mahmoud wpatrywał się w fotografię jak sparaliżowany, aż w końcu nie wytrzymał, odwrócił ją na drugą stronę i położył na kolanach. Przez chwilę miał wrażenie, że trafił do piekła. Nosze i pasy, krew i tortury.

Kiedyś miał do czynienia z cierpieniem, nędzą, niewolą, a nawet z torturami. W ostatnich trzech latach spędził trzy miesiące w Iraku i Afganistanie. Widział tam więcej strasznych rzeczy niż większość ludzi przez całe życie. Ale takie okrucieństwo… To chyba coś gorszego niż Abu Ghraib.

– Boże! – szepnął, chociaż jego własny bóg był o wiele bardziej skomplikowany, niż wynikałoby to z siły szeptu.